Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 44-100

Sergiusz: 44.
Spowiedź.
Zdanie moje o spowiedziach - od wielu już lat - jest negatywne. Precz! Nie chcę całować stuły i ręki opasłych sług Bożych. Tak było i jest. Ale przychodzi czasem ochota pospowiadać się przed zawsze szanowaną publicznością. Czyni się to przeważnie wtedy, kiedy się ma coś ciekawego do powiedzenia. Być może, że i tym razem, może bez talentu, ale powiem. Nie zamęczę nikogo - a w pierwszym rzędzie siebie – pamiętnikiem. O nie. Tak sobie – po prostu - pogadam z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, jeżeli sił starczy. Sprowadzę obrazy ze swego i cudzego życia. Zajrzę – bezczelnie - nie tylko przez dziurkę od klucza. Zajrzę - przez świńskie oczy - do plugawej duszy, oczywiście nie swojej. Swojej, niewiele mam do wyrzucenia. Nic. Nie znaczy to, że jestem ideałem. Cud doskonałości, strzeż mnie przydrożny Chrystusie. Myślę o nim, bo dużo ich, jak On, spotykałem. Nie będę bluźnił na Boga. On musi być wielki, wielki i niedosiężny. A ja mały. Ale ludzie! Ludzie mu raczej. Z Wami to i dziś, i na jutro, pogadamy. Człowiek - tak - bestia doskonała. Wlecze się szlakiem płazów i gadów, a szlaki anielskie wzywa gębą plugawą. A więc, z takim to człowiekiem chcę mówić i o nim samym. Nie mogę już pozwolić sobie na niepoczytalność, są wyjątki.
Sergiusz: 45.
Ty Panie, który to czytasz, jesteś wyjątkiem. Przysięgam, że Ciebie skarbie na myśli nie miałem. Nie można mówić grób, bo to pojęcie czegoś, co już zasypane. A więc nie grób i tak mówić nie potrzeba, przez zwykłą oszczędność. Ale powiedzieć jeszcze kloacznie można i niech się nikt nie obrusza. Społeczność – mówią ci, co czasem czują - teraz jest zupełnie inaczej, ta społeczność w jawie się porusza. My. Jeżeli ktoś był, aż tak ciekawy - żeby się przyglądać - jawnie widział, że na powierzchni jest piana, a na brzegu gęsty cuchnący osad. I to są najobrzydliwsze wydzieliny powstające przy fermentacji. Bo uczciwy kał - powiedzmy czysty - dawno już spoczywa na dnie nieszczęsny, pogrzebany. Napisano setki, tysięcy razy bałwochwalcze artykuły. Naród - lud, lud - naród. Patriotyczna masa, niech ją cholera. Oczywiście, są wyjątki. Skłaniam swoje mizerne ciało, panie generale. Nie lubię nieszczęść, bo kocham wygody i wszelkie inne rozkosze ziemskie. Kocham od wielu lat i przeważnie z wzajemnością. Okazało się, że istnieją podłe kreatury, które mi nie tylko zazdroszczą sławy, lecz i kobiet. Kobieta-niewolnica siedzi przede mną, najbrzydszym z brzydkich i patrzy wiernie. Chce, żebym jej coś opowiedział miłego. Tego tylko pragnie od człowieka, którego darzy bezgraniczną miłością.
Sergiusz: 46.
Miłość to ciało. Dwa ciała, bo by wyglądało nieprzyzwoicie. Z takiego ruchu trzeba raz wyjść. Szlachetniej jest gwałcić ją, niż siebie. Zrozumiała. I oto ona, która ułatwia rzecz, leży za chwilę w puchu. Jeżeli kobieta naprawdę kocha - poza cynizmem dwudziestu pięciu lat - jest wierną niewolnicą. Skóra jej wymaga łagodnej siły. To, co brutalne, spływa ze snem i rano jest już znów gotowa. Ktoś pewnie protestuje, dlaczego rano, a nie o północy. Niech będzie i tak, ale kobietę trzeba szanować. I, jeżeli kobieta kocha, z puchów przeniesie się bez sarkania na deski nakryte płaszczem. Miłość jest piękna. Nie trzeba się tylko mylić. W takim wypadku miłość zamienia się w koszmar. Żeby się nie mylić, nie trzeba być upartym. Każdą kobietę należy próbować zgwałcić, bo każda z reguły mówi: „Nie”. Nieporozumienia stąd wynikłe, są winą płci pięknej. Jeżeli twierdzę, proszę protestować. Jeżeli pytam, proszę się nie oburzać. Kogo to zresztą obchodzi, kto i kiedy, kogo zgwałcił. Mamy tu poważniejsze rzeczy. Przeważnie to są te, które wywołują stan wściekłości, itp. Zaczepiłem o przyjemności ziemskiego podołu, dla dodania sobie animuszu. Erotomanem – zresztą - nie jestem , a jeżeli jestem to od owego nieszczęsnego okresu, kiedy to serce pękało z pragnienia, a pederastą nie zostałem.
Sergiusz: 47.
Było to w latach 1940/41. Więzienie. Cytowanie, albo przeglądanie uwag, winno odbywać się ostrożnie, raczej uważnie. Szybkość wypadków wyrywa mnie z okresu więziennego, unosi ku krwawym miesiącom wolności. Te przestrzenie oblicza się na długie lata. Nie mówcie mi: „Hultaju”! Każda praca jest pokonywaniem oporu. Ja pokonuję opór czasu. Teraz, próżniaczę z łaski ziemi, która mnie odepchnęła od swego łona. Opowiadam, czyli czasu nie trwonię. Nawróciłem się. Byłbym najlepszym synem. Kto wie, czy z tych powodów nie przyjdzie łba roztrzaskać. Z jakich? Osobiste nieszczęście. Wiem, że czytają to teraz moi przyjaciele, więc nie omieszkam wam wycisnąć łzy współczucia. Płaczcie, płaczcie, albowiem byłem zawsze złym synem. Złożyło się na to nieszczęście, że się urodziłem. Pewnie już teraz nie żyję, więc przebaczenie znajdę u robactwa, które pozostawi kości w spokoju. Kość jest podstawą dobra i zła. Kości są szlachetne i wstrętne, a nawet przeklęte, te np., którymi grano o szaty Chrystusa. Przez długie lata, nikt nie uważał za stosowne powiedzieć mi coś miłego. Dlaczego? Bo byłem niesympatyczny, bo grubiański. Kobiety nazywają takie zjawisko impertynencją.
Sergiusz: 48.
I za co? Bo gdzieś - przy bramie - podała mi pulchną dłoń, a mnie tego było oczywiście za mało. Jej wina. Dlaczego nie oddała mi się cała? Stopniowo, najcudowniejsze pytanie - wiążące nas ze zjawiskami nadprzyrodzonymi - przeniosłem w sferę bardziej ogólną. Pytanie, które zadaje dziecko, nieomal od kolebki: „Dlaczego”? I toż samo pytanie, które zadaje geniusz, ogarnęło mnie, opętało. Jestem więc czymś pośrednim, między dzieckiem i geniuszem. Dlaczego ludzie są źli i niesprawiedliwi? Widocznie tak musi być. Zacząłem gwałtownie się uczyć zła i niesprawiedliwości. Nie powiodło mi się za pierwszym razem. Źle się czułem w tym towarzystwie. Podjąłem bezkompromisową walkę. Za to dostałem w łeb. Ambicje moje poszarpano. Partyjnictwo jest jedyną, sprawiedliwą formą organizacji państwowej. Niestety, nad tym wszystkim chwieje się bat. Czego chroni bat? O! Tam na szczytach, obwarowała się kanalia. Wysłańcy szczytów mówią: „Bijcie się i zabijajcie, tylko nie ważcie się naruszać naszego stanu posiadania”. To hasło nazywa się walką z rewolucją. Ale nikt rewolucji nie chciał. Bat więc świstał po plecach tych, którym się zdawało, że potrzebna jest w kraju - zwłaszcza w naszym kraju - sprawiedliwość.
Sergiusz: 49.
Krzyczcie, ale robić wara. Dekrety, przepisy, regulaminy i odezwy. Obywatele! Obywatele! Nasz kraj w biedzie! Przyczyną nędzy mogło być wadliwe kierowanie nawą, albo zachłanność jakiejś wyjątkowej bestii. Jeżeli nawa państwowa w złych rękach, to bestie wyjątkowo zachłanne, używają bez ograniczeń. Kradną, kradną i jeszcze raz kradną. Kogo się okrada? Swoich. Głupstwo, mówi trzeźwy obywatel: „Niech każdy siebie pilnuje i basta”. Przyzwyczajamy się - my maluczcy - do marnego życia. Dla nas, nie istnieje kryzys. I tak i tak, chleba kawał z solą nam sądzony. Uczymy się oszczędzać, nawet szkoda łezkę uronić. Karne, zwarte społeczeństwo, drży w spazmach. Kałuża jest szeroka. Mętna woda i ryby. Mniejsze, większe i grube ryby. Wszelka hołota pluje! Prycha pianą wścieklizny. Powietrze coraz cięższe, niezdrowe. Zaraza udziela się i zakreśla coraz szersze kręgi. Słowo karne, słowo zwarte i słowo: „Dyscyplina”. Nadsłowa: „Honor” i „Patriotyzm”, zerwano ze ścian domów i słupów. Na ścianach zawisną jutro skazani, a pod słupem i pod latarnią miejsce zarezerwowane dla kurwy. Ta nieszczęsna - gnana z barłogu do barłogu, ze szpitala do więzienia - zawsze wraca pod słup i pod latarnię. To już jest atawistyczne.
Sergiusz: 50.
Przeznaczenie. Schylam swoje, burżuazyjne czoło, przed siłą wyższą. Daleki jestem od wyrzeczenia się rozkoszy. Nie gardzę dziewczyną uliczną, choć jej nie używam. Najbardziej szary człowiek winien mi uścisk dłoni, bo mu zostawiam choć tę jedną pociechę, ją. Zalecam tylko ostrożnie. Właściwie przedtem, życie było normalne. Byli biedni i byli bogaci. Byli pracowici i hultaje. Była władza i był bat. Wszystko to - od wieków - składało się na pojęcie praworządnego państwa. Bat zakreślał zygzaki, koła, elipsy i parabole. Władza chwytała niekiedy za frak, albo za gardło. Hultaje odpoczywali i dobrodusznie czekali końca tej komedii. Pracowici wyciskali się jak cytryny, żeby zapewnić za wszelką cenę byt sobie i dzieciom. Bogaci pluli gęstą - od nadmiaru - śliną na chodniki, albo do rynsztoku, gdzie skulony i wystraszony biedny, czekał na miłosierdzie. Nad jednym Bóg się litował, nad wszystkimi nikt się nie zastanawiał. Z przekonaniem powtarzano, że: „Człowiek ów nie zdycha, lecz umiera”. Mnie się wydawało zabawne określenie, że człowiek umiera z głodu. Logiczniej jest powiedzieć: „Zdechł z głodu”. Żelazna logika, której już się nie boję, dla innych jest straszna. Powstaje przed nią panika i oburzenie. Czy logiczne, moralne i dopuszczalne jest, żeby ktoś umarł z głodu? Nad tym się nikt nie zastanowi. Na to jest grabarz.
Sergiusz: 51.
Kiedy jednak wykonawca najwyższych wyroków stwierdza pustkę w brzuchu kościotrupa - skóra zwiędła, na nic się nie przyda - nie życzy sobie zaprzątać głowy. I on nie chce, nie ma czasu, jemu się nie opłaci. Co innego, kiedy z cichym pogrzebem wkroczy orszak z byłym dygnitarzem. Samobójca, defraudant. Myśli przedśmiertne były trzeźwe, dwudziestowieczne. Umrę, ale rodzina moja żyć będzie. Za to, należy mi się chwała. Grabarz wyciąga łapę po trumnę. Kir w złocie. To mu poprawia humor. Pełen czci szachruje. Musi oszukać najwyższego i w miejscu przeznaczonym dla nieśmiertelnych, arcybiskup kładzie wyrzutka społeczeństwa. Nie jest zły. Modli się, żeby wydziedziczony kapłan żywcem wszedł do królestwa niebieskiego. Nikt by na tym nie stracił. Wstrętami są mu tylko wrogowie państwa - bo to brud i ścierwo - takich wyrzuca poza obręb swojego królestwa. Nigdy jeszcze nie słyszałem zarzutu, żeby grabarz był nieuczciwy, albo niesprawiedliwy. A czasy już były takie, że zaczynano gębę otwierać na księdza, który miał trzy kochanki, który zgwałcił uczennicę przy konfesjonale albo kwiciolił(?) nieletniego chłopca w zakamarkach głównego ołtarza. Wynalazczość genialnego człowieka wzrasta. Ciekawość szarego tłumu odsłania tajemnice. Pozostanie już tylko tajemnica duszy. Tymczasem my - ludzie zepsuci - kroczymy po najlżejszej linii oporu i duszę znajdujemy w pojęciu swoich zachcianek.
Sergiusz: 52.
Jeżeli ktoś rozsądny oświadczy, że przyjął duszę, masa drapieżnych ludzkich istnień odpowie mu, że jest idiotą, cymbałem i bezbożnikiem. Inaczej zareagujemy, jeżeli pijany „na raka” elegant (niekoniecznie kapłan) oświadczy, że widział duszę w butelce. Powiemy, że ten jest człowiekiem. Najmniej było wśród nas ludzi, którzy by zazdrościli duszy. Kradli i zabijali dla pieniędzy, dla sławy, dla tytułów. Nienawidzili się i intrygowali: „Bo ten w pięknym mundurze i awansował, owa ma na tłustym karku foki”. Jeżeli ktoś mówił o duszy, ktoś inny kładł mu rękę na ramieniu z oświadczeniem, że zdąży zostać marszałkiem. Utarło się i przyjęło, że uczciwym być się nie opłaci. Bito natomiast Żydów, że żerują na cudzych organizmach. Motorem nieetycznych poczynań była pospolita zazdrość. Ta zwykła, brutalna zazdrość o jajka, pomarańczę i macę. Ponieważ my macy nie jemy i krwi nie umiemy chłeptać, ucieszyliśmy się z wynalazków mściciela, który powstał w 1933 r. i w sześć lat później odwiedził nasz, zgangrenowany kraj. W międzyczasie, rak toczył szczyty i jama wypełniała się wrzawą. Deptano sobie twarze, łamano ręce i nogi. Oczy wyłaziły na wierzch, nosy puchły. Z przedziurawionych bruków, wywalały się bebechy. Wtedy i ja miałem, za swoją myśl sprawiedliwą. Poczułem smak krwi. Byłem spokojny i nie łaknący odwetu. Czas zrobi swoje. Upijanie się, czy upajanie krwią, było mi obce. Pogrążony w smutku wad mojego narodu, upiłem się kilkakrotnie do nieprzytomności.
Sergiusz: 53.
Robiłem to sam z sobą. Może to jest nieprzyzwoite, ale nie jestem święty, mimo, że łeb mój okazał się twardy jak opoka. Nikt – niestety - nie chciał na tej opoce budować. Odtrącony przez los i zapomniany przez ludzi, przykucnąłem. Błogo było popijać kawę i ćmić do późnej nocy papierosa. Uczyłem się w ten sposób spokoju i hartowałem cierpienie. Długie godziny poświęcałem „Jodze”. Mając dobre chęci, można z wszystkiego wyciągnąć korzyści. Nie trzeba wyobrażać, że korzysta się na dobrym interesie. Od wszelkich brudnych interesów coś mnie odpychało. Wystarczyły mi korzyści moralne. Goniąc za nimi wierzyłem, że się nie zdemoralizuję i pozostanę czysty, jak dziewica. Wódka mi nie zaszkodziła. Nie upijałem się dla awantur, nie leżałem w rynsztoku, nie wybuchałem patriotycznym entuzjazmem. Pobłażliwie spoglądałem na pijanych, gwałcących sprośnymi piosenkami matkę ziemię, ojczyznę i słuchałem okrzyków: „Niech żyje”! Byłem trzeźwy - kiedy na widok wodza narodu - publika wyła i: „Niech żyje”! Na widok jednego człowieka, setki czy tysiące, opętał szał. Nie do darowania jest błąd, że wódz nie pokazał się w dniu odmarszu armii. Byli zbyt trzeźwi i uciekali. Uciekali i składali broń. Takie skutki wychowania. Nieszczęście było jedynym lekarstwem na nasz zgangrenowany organizm. Szkoda wszystkiego, szkoda. Runęły gmachy i pogruchotane słupy, pogięły się latarnie.
Sergiusz: 54.
Złych ludzi cholera nie wzięła. Jakaś litościwa bomba rozszarpała pięć osób. Staruszka - głucha i niedołężna - wiła się na bruku ze zdruzgotaną piersią. Córka jej umiera strasznie - z dwojgiem czterolatek - zabita na miejscu. Obok niewinnych ofiar stał i modlił się żarliwie - pierwszy raz w życiu - opryszek-recydywista. Przeznaczenie nie może być ślepe. Tak być powinno. Cała kanalia oszalała. Sfora karłów zdarła czerwono-białe sztandary i ordery zasługi. Na kolanach podano chleb i sól nowemu panu. Niedawno pijani miłością ojczyzny, byli w mig trzeźwi. Nie słaniali się z rozpaczy. Nie sypali na łby popiołu. Trudno, tak być musi. Postąpili tak, nie wszyscy bogaci i nie wszyscy biedni, nie wszyscy hultaje i ludzie pracy. Co zrobiła władza? Była najwyżej, więc obległa zarezerwowane aeroplany i jazda.... Zaszumiało, zahuczało i w powietrzu uniósł się: „Bek, bek, bek”.
Na moment zdrętwiał. Nieszczęsna Ojczyzna. Znany i szanowany był owczy pęd, aczkolwiek w handlu zagranicznym nikt owiec naszych za złoto i armaty nie przyjmował. Nowa prosta, pogruchotany ster wypada z rąk. Bat zakreślił ostatnią elipsę i powinien był spaść na plecy szczytów. Jak tam było, nie wiem i za to nie jestem odpowiedzialny. W czeluści ducha wątpię, żeby im się zechciało samoudręki, ascezy z biczowaniem lub bicia się w piersi. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, a Oni - nie durnie - mieli bat na innych, nie na siebie. Przeszłość - pozostawiła niestety - złe wspomnienia.
Sergiusz: 55.
Byli sami i to był ich błąd, że chcieli być - za wszelką cenę - sami. Źle ocenili charaktery różnych miłośników Ojczyzny. Jeżeli nawet są źli - raczej byli - to powinni byli miast bicia, subtelnie markować. Mogli wyzyskać naiwną gotowość do ofiar wielu jednostek i z umysłów gorących, a rewolucyjnych, wydobyć cudne bogactwa. Legowisko i fotele ich otoczono by entuzjazmem. Serca krwawiłyby się miłością i uwielbieniem. Próżnica w mózgach i sercach, stała się nieuleczalną chorobą. Czuć było każdego zdechliną. Co się wtedy działo z młodym pokoleniem? Nikt nie fatygował się uczyć ich i wychowywać. Samopas puszczone bestie egoizmu, cherlały. Napisano wprawdzie afisz: „W zdrowym ciele, zdrowy duch”, ale w duszę sączyła się tylko zgnilizna. Nieliczni rozumieli znaczenie Ojczyzny. Tym też się chciało coś dla jej dobra uczynić, wzmocnić ją i rozbudować siłę narodową. Dla ochłody niepokornych duchów, przebudowano parę klasztorów i zapewniono w celach (kosztem pracujących) opiekę. Na nic protesty. Głową muru - zwłaszcza muru klasztorów - nie przebijesz. Cześć ich pamięci! Opieka i wikt były doskonałe. Czasem kontemplując, ręka okazała się twarda, ale i z tym trzeba było się zgodzić. Zwyciężała - od Góry - myśl dbania o swoje wygody i interesy. Młodzież goniła za posadami, interesami i interesikami. Przychodzi myśl, że ktoś miał w tym cel i cel ten osiągnął. Okradziono naród z ideałów, okradziono Ojczyznę, okradziono siebie nieprzytomnie. Koniec. Więcej w tej sprawie nic, albo wcale nic. Przegrana wojna. Trochę ofiar, krwi i pożogi.
Sergiusz: 56.
Ksiądz, którego prosiłem o nocleg, udawał, że mnie nie spostrzega. Wreszcie zaryczał: „Żołnierz, aha, żołnierz polskiej armii – fujara. Patrz pan, jakie to wojsko niemieckie”! Uciekłem, bo ksiądz poszedł na pogawędkę z oficerami niemieckimi. Co mu szkodzi wskazać uciekiniera z niewoli. Nauczyciel miejski opowiedział mi o charakterze kazań wielebnego. „Świnia”, zakończył i rozstaliśmy się. Włóczyłem się przez lasy i trafiłem do wspaniale zagospodarowanego majątku. Stuk! Stuk! „Kto tam? Co? Żołnierz, nigdy, nie możemy, grozi śmierć”! A psia wasza krew, udławcie się swoim kawałkiem ziemi. Otoczyła mnie opieką nędzna wieśniaczka i dała na drogę chleba. Inni wieśniacy zamykali drzwi przed włóczęgą, albo oddawali pod opiekę pancernych band, przejeżdżających szosą. Tak było i ze mną. Solidarność! Wszystko to razem wychowanie obywatelskie na przestrzeni dwudziestu lat. Co się składało na całokształt życia w wolnej ojczyźnie, zobaczyłem we wspólnej celi. Nie potrzeba rozpraszać się i po chamsku włazić do cudzej dupy. To krępuje i ich, i mnie. Jesteśmy wszak przesiąknięci zachodnią kulturą – cywilizowani - delikatni i wrażliwi. Nie byłem detektywem, ani policjantem, tylko obserwatorem. Patrzę na martyrologię i przysłuchuję się podszeptom szatana. Za mało! Za mało! Wówczas jeszcze wierzyłem, że kara zmienia człowieka, nawet uszlachetnia. Zaczynałem więc, jako dziecko. Szeroko otworzyłem oczy i nastawiłem uszy. To coś - z geniusza - zapewniło mi możliwość rozpamiętywania różnych okoliczności. Ponieważ - sąd mój był przedwcześnie dojrzały - mogą polegać na nim nawet historycy.
Sergiusz: 57.
Tym panom - rzecz jasna - nie należy ufać. Kłamią i fałszują. Dzieci uczą się historii, która jest fałszem. Wchłaniają więc fałsz. Wbija się im kłamstwa w ośle łby, bo krytyka nie może być dozwolona. Otarłem się o niewinnie uwięzionych. Policjant opowiada o swojej niewinności, o dobrym traktowaniu ludzi, itd. Co innego ten - ma dwieście hektarów ziemi - pomieszczyk. Tamten znów - urzędnik gminny - też mu się należy. Starościański dozorca oświadcza, że: „Wpadłem niewinnie”. Co on, dozorca. Policja, to wiadomo za co, ale on? Najnieszczęśliwszy, opasły obywatel. Za co jego? Czy on może ponosić winę za to, że odziedziczył po przodkach? „Urzędnicy, tak, tym się należy. Oddawali usługi rządowi. My, cośmy mieli? Obdzierano nas tylko i dławiono podatkami”. Opłaciło się wleźć w to gnojowisko. Słyszę na własne uszy. Nie potrzeba się męczyć, dyskutować, wyciągać wnioski. Fakty, słowa, prosto z gęby. Już w pierwszych dniach dowiedziałem się, jak wrzała praca w urzędach gminnych. Szeroko wydziwiano i przeklinano policjanta, za jawne i bezwstydne łapownictwo. Pisarczyk gminny gnębił posiadacza ziemi, bo kiedyś musiał - za pańskość ostatniego - fałszować wymiar podatku. Musiał, bo to było przyjęte. Wójtowie, złodzieje i defraudanci oświadczali, kręcili, łgali, ...ali, ...ali. Każdy z rezydentów był czysty, jak lilie. Ale też każdy niemal wskazywał na sąsiada z barłogu, podkreślając słuszność postępowania władz. Temu i owemu, słusznie się kraty należą.
Sergiusz: 58.
Wepchnięty w mrok celi, oślepłem. Cuchnęło tu, a mgła unosiła się nad skupionymi. Jeden przy drugim tuż, tuż, jak śledzie, poddawali się katuszom snu. Drganie charczących wstrząsało atmosferą. Ktoś krzyknął. W przeciwległym końcu odpowiedziano przekleństwem. Wszyscy byli zwinięci, sponiewierani na pryczach i na podłodze. Wszyscy byli brudni i przerażeni niedolą. I ja zwinąłem się w kłąbek. Fe! Smród jakiś gryzący, natarczywy. Kubeł znajdował się po lewej stronie drzwi. Naczynie, którego nigdy nie myto, zarosło osadem wydzielin i truło powietrze. Ponad sto osób mieściło się w celi o objętości 80 m³. Lampka kłuje, drapie, przeszkadza. Szmata jakaś poruszyła się i wybełkotała: „Na lewo”! Było to hasło do zmiany pozycji. Wzdłuż ściany nieprzytomnie przewalały się ciała na pryczy. Na ziemi, spanie nie było zorganizowane. Buty, onuce, twarze, kolana, brzuchy. Żywe i martwe spędzało noc na równych prawach nędzy. Koszmarne było przebudzenie. Widma zataczają się, schylają się, unoszą. Senne mamrotanie, zwijanie barłogów. Ubieranie się. „Gdzie mój but? Pan pewnie zamienił”? Oho, formy zachowano. „Idź pan do diabła, po co mi pański but”! Jakimś cudem, but znalazł się przed kubłem. „A to bydlę”, szarpie się właściciel całkowicie już przytomny. „Sam bydlę”! „No, daj mi przejść”! Granicznik S. przeciskał się obładowany derkami z prycz. „Ty, nie właź na łeb”! „Czego sterczysz na drodze”? „Bo chcę”! „No to pocałuj w dupę”! „Pocałujesz, poczekaj” - odgrażało się przykucnięte indywiduum. Przyszedł z Litwy. Szeptano, że ma ciężkie sumienie.
Sergiusz: 59.
Za chwilę sterczał przy drzwiach. Oznajmiono mi, że jest starostą. Blady i milczący, ożywiał się chwytając chleb. Ruch był charakterystyczny. Nikt z obecnych nie rzucał się tak dziko i łapczywie na porcję. Musiał już wiele lat to powtarzać. Zwierzęta! Każdy na swój sposób oszukiwał kolejki. Wielu milczało w skupieniu rozmyślając, czy otrzymają środek czy piętkę. Niektórzy wyrażali rozgoryczenie, że od wielu dni trafia im się środek. Ktoś proponował zamianę. Przy drzwiach rozległ się protest: „Nie wezmę tej porcji! Ta nie ma 600 g. Należy mi się 600 g”! Strażnik zgodził się przeważyć, po rozdzieleniu zawartości kosza. Sto par oczu śledzi porcję w ręku poszkodowanego. Rozpoczyna się licytacja. Nauczyciel N. określa wagę na 400 g. Ktoś dodaje 100 g., 500 g. może być. Chleb dziś jak z wody. Bezzębny J. ma szczególne szczęście do nieporozumień. Nie cieszy się sympatią ogółu. Jest złośliwy, chciwy i nieraz przesadnie nerwowy. Ale łeb ma na karku. Sądził go trybunał wojenny za działalność narodową. Wróg Żydów Nr 1 na Oszmianę. Miasteczko to było plugawe, ale więzienie było godne uwagi. Dało ono - w owych czasach - schronienie dla około pięciuset oczekującym zaocznego wyroku. Tak, jak miasto Oszmiana skupiało w sobie życie i organizację społeczeństwa i odzwierciedlało stosunki w państwie, życie w celi więziennej było miniaturą tych stosunków. Ci sami ludzie, te same charaktery.
Sergiusz: 60.
Nie zabrakło żadnego szczebla drabiny. Od robotnika i mizernego chłopa, do obywatela wielkiej miary. J. był jednym z tych, którzy wszystko zrobiliby, byle wyjść. Nie proszono go niestety o nic. Upór dawał mu często przewagę i tym razem też. Wybrał 150 g. chleba. Wrócił z poważnym dodatkiem, przytwierdzonym za pomocą patyka. Któregoś dnia wybuchła awantura między nauczycielem N. i J. Ostatni uderzył niespodziewanie nauczyciela w twarz. Silny - młody drab - mógłby rozszarpać zbiedzoną, bezzębną kreaturę. Zabrakło mu na to odwagi. J. leżał na pryczy i gotował się do obrony kopnięciami. Próba obezwładnienia nóg, spełzła na niczym. Buty, zaopatrzone w gwoździe, raniły boleśnie. Typ taki staje się ciężarem. Mówi się, uciążliwy obywatel. Lezie bez kolejki - wybiera porcje - o byle co wszczyna alarm. Zdaje się, że S. z m. Smorgoń, zbił go raz dotkliwie. Przykro, ale dostał wreszcie za swoje. Na początku, stosunek mój do wszystkich i wszystkiego, był bierny. Krew jednak, nie woda i burzyć się zaczęła. Nie czułem się, jak inni, niewinnym. W mojej Ojczyźnie - w normalnych czasach - nie zwolniono by za przekraczanie granicy. Sprawa komplikowała się i nie łudziłem się.
Sergiusz: 61.
Straszna zima nie miała do nas dostępu. Paliliśmy i wydychali ciepło. Nikogo nie oburzało, kiedy stateczny jegomość wyzbywał się hałaśliwie gazów. „Będzie cieplej”, wygłaszał doktor. Poczciwiec siedział za udział w życiu społecznym. Zechciało mu się wygłaszać mowy, zakładać biblioteki i prezesować organizacjom. Przyjemny inteligent małego miasta, dał się chętnie namówić na wygłaszanie prelekcji. Nastąpił szereg referatów z dziedziny chorób zakaźnych. Dziwiłem się początkowo głupim pytaniom słuchaczy. Podobne pytania padały podczas samych referatów, czy opowiadań. Okazało się, że większość nie miała w ręku książki od wielu lat. Niejedna dziedzina życia stanowiła dla nich niewiadomą. Nie było okazji, brak środków? Nie. Całkowity brak zainteresowania. Lenistwo! Gazeta wymaga spokoju, książka tym więcej. Na gazetę pozwalano sobie w tych stronach raz, czy dwa, miesięcznie. Jedli i pili – koniec! Przez całe życie przygotowywali żarcie wszom. O wszy! Jak tanki poruszały się, ociężałe po nocnej orgii. Po śniadaniu przyjęło się bicie wszy. Wyrzucano je przez kraty w nadziei, że zamarzną, albo topiono w kuble. Któregoś dnia zauważono wracające do celi wszy. Sznureczek posuwał się - jedna za drugą - tłuste i chude, wracały do żywicieli. Przywiązały się biedaczki.
Sergiusz: 62.
Stopniowo życie nabierało pewnych form. Co pewien czas otwierały się drzwi i rozlegał się głos: „Od rana (z początku kolejki), do ustępu”! Większość czekała już pod drzwiami. Nieszczęśnik jakiś błagał, żeby go puścić w pierwszej kolejce. Wił się. Przyciskał rękami z przodu i z tyłu, jakby przytrzymując klapy. „Siadaj pan, czego się męczysz”, radzili mu towarzysze. „Każdemu może się zdarzyć”. Im dłużej siedzieliśmy, tym stawaliśmy się bardziej wyrozumiali. „Sraj pan, czego masz się krępować”. Jeżeli jest z czym chodzić dwa razy dziennie, to do śmierci daleko. Najrzadziej wybuchały kłótnie o miejsce w ustępie. Ale już wracające grupy właziły na kolejkę po chleb. Sędziwy starzec - siwy, a nie grzeszący brakiem apetytu - odpychał wojowniczo intruzów. „Precz! Precz”! Mógłby być ojcem tego, który podstępnie chwycił porcję jemu przeznaczoną. Majątki ich graniczyły ze sobą, czyż się nie pogodzą o porcję chleba? Starzec zagrzmiał, zagwizdał jedynym czarnym zębem: „Oddaj mój chleb łobuzie”! A to kompromitacja, pomyślałby ktoś. Przesada, zdarza się na porządku dziennym. Strażnik wetknął staruszkowi marną, jak na złość, porcyjkę. Wymachując pulchnymi jeszcze ramionami, poszkodowany żądał zwrotu należności: „Oddaj błaźnie”!
Sergiusz: 63.
Spryciarz - bo tak należy ocenić talent dobrze urodzonego ziemianina - uświadamiał staruszka, że „jednym zębem nie da rady” i podał jakąś stwardniałą, skurczoną porcję. Minę miał modlitewną - bo rzeczywiście - lubił się bardzo modlić. Robił to wieczorem. Wykryłem za piecem - gdzie tkwił dla dopełnienia chrześcijańskiego obowiązku - znak krzyża wydrapany na ścianie, czyli wydrapał sobie ołtarzyk. A to cymbał. W życiu prywatnym był przyjemny. Lis i podlec. Ale modlić się, nie zawadzi. Takich śliskich ludzi, mimo szczeciniastego zarostu, spotkałem jeszcze kilku. Staruszek cisnął oszukańczą „pajkę” z wściekłością. Trzęsący się wrócił na miejsce i zabrał się do wywlekania prawdy o sąsiedzie. Między innymi oświadczył: „Nie mam, niestety dowodów, ale gotów jestem przysiąc, że zdezerterował i na wojnie nie był”. Mimo różnych nieporozumień, ziemianie trzymali się siebie. Słyszało się często: „On, nasz człowiek”. Gawędzili czasem o gospodarce, a czasem pluli, prychali, gryźli. Maluczcy - nawet w równającym prawa więzieniu - odnoszą się z szacunkiem do „lepszych”. Tylko paru awanturników młodych, a energicznych, wcisnęło się za stół. Normalnie obsiadali go „tamci”. Przypadkowo wydziedziczony pchał się, wsuwał nogę, choć jedną połową korzystać z prawa dziedzictwa. Zdarzyło się - niemłodemu już panu - wylać trochę wrzątku na kark pana J.
Sergiusz: 64.
Polała się krew. A, że pan ów był również uparty - za pękniętą żyłkę w orlim nosie - wytrącił jeden z ostatnich zębów narwańcowi. Czas od śniadania do obiadu dłużył się niesamowicie. Bicie wszy nie trwało tak długo. Postanowiono więc słuchać w skupieniu opowiadaczy. Pan N. nudził towarzystwo pszczołami. Młodzieniec - miłej powierzchowności - niezwykle barwnie opisywał wycieczkę do Szwecji. Wyjątkowi Żydzi. On i przyjaciel jego, wnieśli prawdziwe tchnienie kultury do mrocznych ścian i mózgownic. Przyjaźniłem się z nimi do dnia w którym musieli zaznaczyć solidarność rasową z pozostałymi. A było ich 10-12%. Z polskim społeczeństwem ta proporcja już od wieków jest związana. To też, nawet J. pogodził się z losem. Spojrzenie, którym dotykał przedstawicieli mniejszości, było conajmniej przykre. Wilk, lis, tygrys, lew, żmija, ropucha i sowa w jednym spojrzeniu. Jednych przejmował strachem w innych budził obrzydzenie. Niewielu przyjmowano nowych, zwłaszcza Żydów. Ciasno, coraz ciaśniej. Żydzi jednak znajdowali miejsce dla swoich. Rozsuwali deski, układali sienniki w poprzek i bez złorzeczenia, nowy czuł się jak w domu. Inaczej przyjmowano naszych. Nikt nie fatygował się radzić, pomagać, lokować. Nie mieli ochoty ściskać się i wyrzekać wygody. Nowy też – najczęściej - padał ofiarą kradzieży. Ginęła „pajka” albo przyniesione zapasy.
Sergiusz: 65.
Nie ratowało sytuacji włożenie węzełka pod głowę. Operowali głodni. Rewizje nie dawały wyników. Zdarzało się czasem, że kradła szanowana persona. Początkowo wywoływało to wstyd i oburzenie. Głód, to straszliwy i bezwzględny władca. Kradnie chuligan, dlaczego nie ma kraść dyrektor? Niczyja moralność na tym nie ucierpiała. Wspomina się uchybienia i mówi się „trudno”. „Człowiek, człowiekowi - wilkiem”. W pełni to przysłowie ma zastosowanie w więzieniu. Mylą się uczciwi zjadacze sądząc, że tam następuje zatarcie różnic społecznych. O nie! Kiedy chodziło o coś pożytecznego, następowało porozumienie. Normalnie, nic wspólnego. To, że się jest człowiekiem, nie upoważnia jeszcze do zbliżenia. To, że się było Polakiem, nie zobowiązywało innych Polaków do solidarności. Żydzi w okresie prawie dwóch lat, wytrzymali próbę. Nie było wypadku, żeby się nie poparli. Plugawy śledziarz wspierał magistra praw i odwrotnie. Bieda niczego nas nie nauczyła. Na każdym kroku stwierdzamy boleśnie brak solidarności. Tam szczególnie wylazły wszystkie braki, całe robactwo dusz i charakterów. Widzieliśmy się bez biletów wizytowych. Potworny egoizm warstw posiadających uzewnętrznił się jaskrawo. Nieliczni spośród uwięzionych zachowali godność. Te szlachetne jednostki o wysokiej moralności, jakby niezaradne i niepraktyczne, cieszyły się szacunkiem plebsu. „Lepsi” stronili od takich. Ostatecznie, każdy prawie żył w odosobnieniu, czyhając na kęs w zwierzęcej obawie o swoje ścierwo. Bracia, ba! Ojciec i syn nie potrafili zżyć się w nowych warunkach, gdzie potrzebne poczucie wspólnoty. Gdzież o miłości Narodu mówić, jeżeli rodzinne więzy sparszywiały.
Sergiusz: 66.
Niespokojni głodem, włóczą się pod drzwiami. Przytykają nosy, czekają zapachu zupy – nasłuchują... . Jeden, kilku, kilkunastu. Przepychają się, żeby być bliżej. Promienie słońca wskazują już porę. „Co u licha, już czas”! Nareszcie jakiś ruch na korytarzu. „Halo”! „Kapuśniak czy krupy”? Nie ma odpowiedzi. Wywąchiwacze kręcą się niecierpliwie. Nic. „Do cholery”! Z trzaskiem otwierają się drzwi. „Czarny” - z listą w ręku - odpycha skupionych. Następuje odczytanie kilku nazwisk. „Zbierajcie się z rzeczami”! Ruch, zamieszanie, tumult. Jeżeli panowała cisza, wybucha gwar. Zwijanie barłogu, zbieranie woreczków, odszukiwanie menażki i pożegnania. Jedni całują się w uniesieniu i przepraszają, inni zapominają uścisnąć dłoń sąsiadów. Łzy mieszają się ze śmiechem. Przypuszczenia krzyżują się z przyrzeczeniami. Jeżeli na wolność, dać znać w umówiony sposób. Długo trzymały się nas błędne nadzieje. Na wolność się nie wychodziło. Kolejka stała nieporuszona, bo zupę roznoszono już, a nikt nie chciał tracić pierwszeństwa. Korzystano z najmniejszego zamieszania, żeby oszwabić kwalifikatora. Oglądaliśmy fenomena, który połykał jednym haustem litr zupy.
Sergiusz: 67.
Oczy wyłaziły mu od gorąca na wierzch, ale już podstawiał menażkę powtórnie. Chłop był największy, to prawda. Niemożliwością mi się jednak wydawało, przełykać gotującą się zupę. Inny fenomen - mały o wystającym brzuchu - wlewał w siebie przy okazji pięć litrów zupy, albo wchłaniał trzy porcje chleba. Tacy przeważnie padali ofiarą biegunki. Każdorazowe królowanie na kuble przyjmowano przekleństwami: „Obżarł się”! „Świnia”! „Zesrał się”! Była też inna kategoria. Jeżeli żarłokami byli maluczcy - wszak nie znali strawy duchowej - to urzędnik jakiś, czy obywatel (posiadacz ziemski), oszczędzał. I taki – jakiś - sekretarzyna odmawiał sobie chleba. Po co? Zaczął się rozwijać handel. Za bezcen można było kupić koszulę, gacie, lub wymienić korzystnie buty. Zaoszczędzony chleb, dwie, trzy porcje i koszula w tłumoku. Nieszczęśnik w wypadku „dobawki”, zjadał łapczywie trzy zupy. Jemy jeszcze w najwyższym zadowoleniu, kiedy biedak skurczony przebiega wzdłuż nar. Smród, trzask i fontanna tryska na ścianę, podłogę i brzegi kubła. Świeżo wymienione kalesony osuwają się. Biedak zielenieje, kurczy się, chwieje. Zemdlał. Oto skutki. Teraz używanie na dobrowolnym kościotrupie. Dobroczynny hultaj pozna go przy cuceniu i przebieraniu ofiary. Wydobywa z torby kilka par bielizny: „Dorobił się, co”?
Sergiusz: 68.
Męczennik odzyskuje przytomność. Zwija brudy i słucha poobiedniej muzyki. Stał się przedmiotem zainteresowania, to też musi wysłuchać cierpliwie niekończących się obelg. Gorąca zupa stanowiła straszliwą broń. Obywatel O. - co to wystrychnął staruszka - potrącił w zapale Żydka. „Uj! Świnia! Masz”! I reszta strawy ściekała po wygolonej czaszce. Ściany zadrżały. Cheder zbudził się, ustał monotonny herhot i wystąpili wojownicy Machabeusza. Kilka wzajemnych chlaśnięć po twarzy i cisza. Żydzi zabrali swojego baranka do drzwi i prosili o nową porcję. Drobne wydarzenie, szło szybko w zapomnienie. Otwierały się czasem drzwi z kotłem: „Dodatek”! Głos ten podrywał śpiących. Kaleka nawet uwalał się szusem w tłum. Przepychano się, targano, podstawiano nogi. Kilkanaście menażek przysłaniało strażnikowi światło. Łby, karki, ręce i nogi w zupie. Wściekłe szamotanie się sprawiało przykre wrażenie. Oto człowiek! Poobiedni wypoczynek był najmilszy. Syci, zadowoleni. Pan K., obywatel zubożały - z tych, co to przejedli i przepili ziemię - nie zakłócał nikomu spokoju. W łachmanach wyglądał jako, tako. Wąska głowa - zakończenie olbrzyma - nadawała postaci charakteru groteskowości. Wciągnięty w rozmowę z lubością wspominał dawne czasy.
Sergiusz: 69.
Nie przyznawał się wprawdzie do zżerania na jednym posiedzeniu indyka, kilku talerzy zup, itd., ale powszechnie o tym wiedziano. Z czasem zabrakło na uczty. Stał się marnym urzędniczyną i przymierał głodem. Wszystko - co o nim powiedziałem - jest zwykłe. Ach! O Boże! Byłem w łaźni z tym człowiekiem i widziałem jego brzuch. Resztkę brzucha - zwisającą niby masoński fartuszek - przykrywało klejnoty rodzinne. Była to strasznie pomarszczona skóra. Uwierzyłem, że to, co wypełniało „dziedzica” wystarczyło, żeby gruchotać powozy i dorożki. Lata, astma i golizna, wyczerpały go. O odkarmieniu się za kratami błogosławionej Sow-opieki, nie mogło być mowy. Gość, a właściwie to skóra zwisająca ze szkieletu, dawała schronienie setkom insektów. Gnieździły się w zakamarkach, fałdach, bruzdach. Wżerały się - zadomowione wszy - w ciało. Nogi pokryły się ranami. Pod skorupą tych ran kipiało życie. Skóra - to tu, to tam - poruszała się, a męczennik - zniechęcony i osłabiony - zrezygnował z walki. Dosłownie, żarły go wszy. Biedak - zewsząd wypychany - szukał nieustannie miejsca. Dziękują, mieć żywą wszalnię pod bokiem.
Sergiusz: 70.
Nikomu z dawnych sąsiadów - ba, razem jedli i razem pili - nie chciało się pomóc niedołędze. Wszak to było kiedyś, a dziś? Dziś - to jest któregoś dnia po obiedzie - nowy sąsiad rozpoczął akcję. Źle trafił. Dostał w pysk. Kości - sześćdziesięcioletniego starca - na coś się jeszcze przydały. Poszkodowany oskarżył p. K. przed „naczalstwem”. Zjawił się lekarz i w ciągu paru tygodni olbrzym był, jak odświeżony. Nic dziwnego. Dodatkowe porcje - porcje chorobowe, tłuste i obfite - podciągnęły fartuszek. Bywali też młodzi niechluje i zawszańcy. Dla dobra ogółu, przychodziło czasami do mordobicia i to skutkowało. Następnego dnia mordercze paznokcie lśniły od krwi. Próbowano wprowadzić prawowitą władzę. Wybory - przez podniesienie ręki - dawały pełnomocnictwa osobie godnej zaufania. Czy przy podziale cukru i chleba, czy przy rozpatrzeniu kwestii spornej, miał decydować. Najczęściej stawał się sam ofiarą intryg, podejrzeń i złorzeczenia. Usprawiedliwiano - śmiejąc się - że każdy święty trzyma ręce do siebie i zmieniano władzę. Wszystkich razem nic nie obchodziło, ale przy byle okazji, wszyscy podnosili krzyk. Tylko kilku ludzi przetrwało. Gdziekolwiek hece wymyślano, zachowali spokój. A przecież pyłek cukru wystarczał do pobudzenia opinii. Namiętny tłum - motłoch mizernych chłopów i arystokracji - obmawiał i oskarżał. Każdy miał zły język.
Sergiusz: 71.
Poobiedni wszakże spokój, umożliwiał wiele czynności. Tworzyły się grupki. Rozmawiano o znajomych, zasłyszanych wypadkach. Nowi przynosili zawsze coś ze świata. Częstym tematem była nieszczęsna wojna. Tępo powtarzano o nieuczciwości rządu o słabym wyszkoleniu i harcie oficerów. „Żołnierze szarżowali na tanki”. Prosty żołnierz i rezerwa był bohaterem. Powiedz nie! Ja powiedziałem i wytłumaczyłem, co widziałem i gdzie kończy się bohaterstwo „bitnego” żołnierza, a gdzie zaczyna się propaganda niemiecka. Niebezpieczna to była zabawa. Normalnie, ten i ów wspominał dawne czasy. O ludziach, o wypadkach, o kobietach. Byli tacy normalni szaleńcy, którzy robili plany na przyszłość. Ten zbuduje, ten założy, ten znów zaorze. Ten sobie mówi, ten sobie. Tworki. Zgraja pcha się. Gdzie? Dokąd? Nie ma rady. Niech dadzą jeszcze dziesięciu, zmieszczą się. Tak samo, jak my, starzy, ale znów jest o czym gadać. W międzyczasie rozwijał się przemysł. Szyto, łatano, reperowano. Wyrabiano nożyki, igły, cygarniczki. Kto siedział wie, że nic prostszego, jak haftkę, czy haczyk, zamienić na igłę. Nici wydobywano z ręczników, pruto skarpetki. Praca wrze, ale w każdej chwili grozi niebezpieczeństwo. Różni ludzie sterczą za drzwiami. Nie każdy strażnik ma ochotę zaglądać do wilczka, jeżeli kto woli, judasza. Są nawet tacy, którzy okazują nam sympatię. Zrozumcie mnie, na pięć miesięcy jedne kalesony - rozpacz. Rozleciały się w strzępy.
Sergiusz: 72.
Z możliwych części uszyłem sobie kąpielówki. Na szczęście, lato. Chodzę, jakby z listkiem figowym. Nagie łażenie spotyka się z protestem zacofańców, ale nic sobie z tego nie robię. Po ciężkiej zimie, lato nieprzytomnie upalne, zmusza innych do naśladownictwa. Wrogowie wdziewają strój plażowy. Krawiec – amator - wykonuje zamówienia. Duszno, parno. Leniwe spacery ociężałych, zniechęconych do życia. Kilka gołych tyłków lśni na pryczy. Ciężkie oddechy zatruwają powietrze. Gazy, gazy, gazy! Wszy nie opuszczają nas, bo wielu nie dba o czystość. Łaźnia i parnik, zwiększają ilość brudu. Niektórych obsiada krosta. Pocieszająca jest każda „rozgruzka”. Żegna się odchodzących i szerzej rozkłada się nogi. Prawdziwym nieszczęściem jest zmiana celi i rewizja. Każdy ma jakiś grzech na sumieniu. Wtykamy igły, nożyki i kawałki ołówków. Mimo ostrożności, wiele rzeczy wpada w łapy oprawców. Zaglądają między palce, do ust, pod pachę i między nogi. Krępuje nas wystawianie chamom tyłka, żeby mogli zaglądnąć, ale i do tego się przyzwyczajamy. „Zadnij prachod” interesuje ich, niech nawet wsadzą nos do środka. Rutyna robi swoje. Z czasem, bez rozkazu bolszewików, pozujemy sami, robiąc uciechę przez wyginanie się, podnoszenie nogi i inne figury. Komuś się coś wypstryknęło. Gromko piardnął kościelny parobek i to nieomylnie w nos strażnika. Myśmy oniemieli w oczekiwaniu następstw, a zgraja oprawców odpowiedziała zwierzęcym śmiechem. Po ruskiej „matuszce”, przeszli do dolnej pracy. „Oni nie panowie, nie mają delikatnego powonienia”, wytłumaczył chłop z nad Wołgi. Kościelny obżerał kilku wiernych. Przewodniczył w litaniach i wszelkich innych modlitwach. Przyjmował opłatę w naturze, niektórych nawet opętał swoim przeznaczeniem i wyłudzał co się dało. Indywiduum powędrowało z nami do Rosji i tam nadal kultywowało wiarę.
Sergiusz: 73.
Zanim wywołano kilkudziesięciu więźniów na wyjazd, co noc prawie budzono na śledztwo. To było nieprzyjemne, prawdziwie nieprzyjemne. System badań jest znany powszechnie. Nie wymagano, żeby się ktoś, do czegoś przyznawał. Chodziło o zaliczenie do kategorii społecznej i koniec. Podejrzenie o wielkie zbrodnie stanu, ciążyło na każdym pastuchu. Delikwent zmaltretowany - nabrzmiały doniosłością oskarżenia - wracał, przewidując wyrok śmierci. Jeden nieszczęśliwiec, rzeczywiście dokonał żywota, na gruźlicę. Pocieszaliśmy się, że przyszedł z chorobą. Cygan, który chciał skrócić męczącą bezczynność, połknął dwadzieścia kawałków uszek cynowych od menażek. Wezwany lekarz - przy pomocy cudownego płynu - spowodował rzygnięcie żelazem. Widok był ciekawy. Oczekujący w spokoju śmierci, wypluł część, pozostałe wyszły drugim końcem. Tak się mówiło, tak też piszę. Pewnego pięknego poranka wydobyto nas z cuchnących ścian. Po rewizjach, odczytywaniach, kontroli i jeszcze raz kontroli, opuściliśmy ściany. Dokąd? Dokąd? Kilka dni wożeni w nieświadomości, przeprowadzani, siedząc, stojąc, klęcząc, poddawaliśmy się woli „sztyków”. Na ścianach wagonów „specjalnych” odczytywaliśmy napisy i zostawialiśmy swoje. Przy większości nazwisk widniały stopnie oficerskie. Orientowaliśmy się, że przewieźli jeńców w okolice Smoleńska. Smoleńsk, była to ostatnia stacja wyszczególniona w notatkach. Jaki był koniec podróży oficerów, odkryto w parę lat później. Katyń! Nasz los był stosunkowo słodki. Mieścina parszywa, ale więzienie wspaniałe. Historyczne, polskie miasteczko Słuck, dało nam przytułek w murach poklasztornych. Bez złych przeczuć, przystąpiliśmy do organizacji życia.
Sergiusz: 74.
Po kwarantannie, ulokowano nas w przyzwoitych celach. Stosunki nie były gorsze, wiedzieliśmy tylko, że na śledztwa nie będą wywoływać po nocy. Stąd już prosta droga na zesłanie. Kiedy? Wielu błagało o szybszą decyzję, pisało do prokuratorów, a i do samej Moskwy. „Dokąd wam się śpieszy panowie”? Mnie się nie śpieszyło do pracy w lasach, czy kopalni. Bezczynność dręczyła najbardziej nierobów. Leżeli, jedli i puchli. Jeszcze nie było źle. Tym razem nie puchli z dostatku. Nogi stawały się jak kłody. O, opieko lekarska! Coś jednak musiało pomóc. Piszczele wydobywały się na światło. Jeden tylko pan zachował do końca brzuch. To, co się nazywa pan z brzuszkiem. Kupował, spekulował i jadł. Jadł swoje więzienne i towarzyszów. Coś jednak miało to paskudne powietrze z właściwości leczniczych. Ból zębów szybko przechodził, bo zęby wypadały. Choroby wątroby, katary kiszek, itd., znikały bez śladu. Na wolności astma, a tu doskonały oddech. Jedzenie - czasem na zgniłej rybie, czy nadpsutym mięsie - smakowało. Po co się śpieszyć, diabli wiedzą gdzie. Topniała nasza, zagraniczna paczka. Już kilkudziesięciu skupiono w jednej celi. Znaliśmy paragrafy kodeksu sowieckiego i wiedzieliśmy o wyrokach skazanych i wywiezionych. Wyczytani pakowali się błyskawicznie i przenosili się do osobnej celi. Obmyci i ostrzyżeni, dowiadywali się o wyrokach sądu zaocznego. Prokurator uroczyście odczytywał nazwiska i lata. Trzy, pięć, osiem, przeważnie osiem. Była to przedostatnia cela, którą zamieszkiwaliśmy. Obok, nasze kobiety. Polacy z więzienia Oszmiańskiego i Nieświerskiego musieli tu zżyć się jakoś i zorganizować. Trudna to była sprawa z naszymi Polakami! Osiągnęliśmy jednak wiele. Cela męska - gdzie mieszkano na pryczach, pod pryczami i na środku podłogi - była czysta.
Sergiusz: 75.
Trzeba przyznać, że wiele zasługi w tym naczelnika gospodarczego, ale i naszej nie mało. Zdecydowaliśmy, że władza ma rację. Czystość musi być. Czy ktoś chciał, czy nie, codziennie odbywało się dokładne mycie i wymiatanie legowiska. Cele tu były przyzwoite, administracja lepsza, a łaźnia - po prostu - wykwintna. Dyżurni zmieniali się kolejno, bez oszukaństwa i wykrętów. Odświeżona atmosfera pozwalała z apetytem spożyć śniadanie. Dwa ustępy z umywalnią, były naszą radością. Zużywaliśmy też wody za cztery cele Sowietów. Oni się nie rozbierali i często wcale się nie myli. Kąpałem się, tarzałem w wodzie, pryskałem na prawo i lewo. Rozkosz! Tobie rozkosz, a komuś złość. Co komu szkodzi, że jestem młody i zdrowy. Głupcy, złoszczą się i wykrzywiają, że gimnastykuję się. Profesor gimnastyki z gimnazjum w Oszmianie, pan N. (Narkiewicz, przypisek Olgierda) przekroczył już pięćdziesiątkę, ale ramiona zachował stalowe. Ten przeszedł swoje. Dziesięciodniowa głodówka na straszliwym mrozie, upamiętniła się przepukliną. Wsadziły go zwierzęta do karceru, celem zmiękczenia woli. Na głód i chłód. Wprowadzony do celi, stanowił ruinę. Wytrzymał i to chwalebnie wytrzymał. W ósmym dniu, krew rzuciła się mu nosem. To był jeden z mocnych i ładnych charakterów. Przeszłość „niepodległościową” wzbogacił pierwszorzędnym egzaminem. Mimo przepukliny, którą dostał (tańcząc w karcerze, żeby nie zamarznąć na mrożącej posadzce), gimnastykował się. Imponował stójkami i ... (?).
Sergiusz: 76.
W Słucku sąsiadowaliśmy. Był rozsądny, ale nie uchylał się przed kawałami w stosunku do władzy więziennej. Nadawał się do śliskich rozmów, tj. wywołujących różnicę zdań. Dyskusje z tym człowiekiem, kończyły się kulturalnie. Znał i kochał młodzież. Wskazywałem na wadliwości wychowania w gimnazjum. Jego system podobał mi się, ale był odosobniony i kropla ginęła w morzu. Szkoła stała się kuźnią. Wychowanie i urabianie narybku społecznego, mogło tylko odbywać się w szkole. Rodziny różnych sfer, czy innych światopoglądów lub poziomu kulturowego, nie są w stanie, nie podołają wymogom. Potrzebny nam jest jednolity kształt Polaka, zdrowy fizycznie i duchowo. Rodzina nie miała czasu, nie umiała, nie rozumiała. Rodzice tchnęli jeszcze pleśnią Persji i odosobnieniem zaborów germańskich. Cóż mogli dać? Szkoła więc, winna była i winna będzie - wydobywać i popierać siły młodych - nadawać im kierunek i pilnować, żeby się nie wykoleiły. Stary bojowiec zgadzał się ze mną. Przez kilkanaście lat starał się ćwiczyć siły młodych. Zadowolony był - wyniki widział - ba, gdyby mu pomagali inni. Niestety. Po co? Profesor wprowadził biegi na spacerach. Nie robiliśmy nic złego, byliśmy grzeczni i nas szanowano. To też pozwalaliśmy sobie na pewne wybryki. Nie byliśmy tylko ulegli niewolniczo. Poruszaliśmy często rozpięte nad społeczeństwem strachy sprawiedliwości, albo wręcz protestowaliśmy i żądali. Jak bywało opowiem. Jak zwykle większość była obojętna. Niemrawa grupa „staryków” bała się. Drżeli na głos każdego strażnika.
Sergiusz: 77.
Poddawali się panice, mimo, że doskonale wiedzieli o swoim przeznaczeniu. Nasuwała się konieczność porządku. Staraliśmy się zachować czystość, jaką wywalczyła nasz grupa, profesor i kilku młodych. Ponieważ mieliśmy dużo okazji na „dostawki”, postanowiliśmy i tę sprawę zorganizować. Stosunek pewnych panów był nieprawdopodobny. Egoizm dławiący i obrzydliwy, oburzał. Mieli pieniądze, korzystali ze sklepiku i rwali się wściekle po dodatkowe porcje. Celowali w tym dwaj obywatele oszmiańszczyzny. Przykre to były sprawy, kiedy oburzeni, odpychali ich biciem i oblewaniem. Potrafili sprzedawać tytoń za jedną porcję chleba, wydzierać część obiadu i jeszcze im było mało. Ja uważałem to za nędzną zbrodnię. Przeprowadziliśmy sprawiedliwy podział dodatkowych porcji, czy to zdobytych, czy przydzielonych. Kolejno otrzymywali dodatek potrzebujący. Nie było tłoku i bicia się o miskę. Dzieliliśmy, ale niezupełnie. Sąsiad wspomnianych panów, opiekun „kościelnego”, dzielił kupiony tytoń i chleb. Było to poprawne postępowanie. Żeby tak wpłynąć na pozostałych. Początkowo osiągnęliśmy ulgi w sprzedaży tytoniu, potem zrzeczenie się porcji 600g. w dniu kupna. Tytoń był jednak nadal wymieniany na chleb. Nad ustępstwami naradzali się „możni”. Zebranie posiadaczy odbywało się w ponurej ciszy. Ale na całkowitą uczciwość, nigdy się nie zdobyli. Ulgi, a raczej ustępstwa, kosztowały nas wiele. Wywoływaliśmy awantury. Walka wewnętrzna przyjmowała czasem poważne formy. To była walka o byt. Ścierały się klasa posiadająca z nieposiadającą. Altruizm, człowieczeństwo, solidarność, sprawiedliwość chrześcijańska i nie chrześcijańska, nie miały tu nic do powiedzenia.
Sergiusz: 78.
Piętnaście procent miało możliwości korzystania ze sklepu, bo mieli kwity. Chleb i tytoń, najważniejsze produkty. Trzy, czy pięć kilogramów chleba, stanowiło poważny dodatek. Wszyscy ci odsprzedawali tytoń. Tak się złożyło, że nikt z nich nie palił. Handlowali, ustanawiali ceny, a w okresie koniunktury, podnosili ceny. Kto to? Ach, to nasi, to Polacy. A przecież, znalazły się wyjątki. Młody urzędnik J., nie należał do krwiopijców. Obywatel N. natomiast, rozdawał wszystko. Dlaczego tak mało w nas szlachetności i to prymitywnej, którą znajdowano u dzikich. Cywilizacja! Cywilizacja! Kultura! Jaką wartość mogło stanowić tak zgniłe społeczeństwo. Chorych, przeklinano ogólnie, za jęki. Głodnych, pozbawiano jedynej porcji, która była podstawą istnienia. „Kto chce palić, niech nie je”. Kogo to może obchodzić. Nieszczęsny nałogowiec pali i opada bezsilnie na barłóg. O! Chciałby i on zjeść kawałek chleba, co po litrze wody. Tymczasem w kącie - różowiutka kanalia, obywatel-renegat - Litwin, pies i lis w jednej osobie, żre. Żre chleb, cukier, cukierki i ser. Reszta go nie obchodzi - on ma. „Wspaniałomyślny” współtowarzysz niedoli, ofiarowuje bibułkę sąsiadowi, bez opłaty. Inny, nie widzi groźnych min i za bibułkę przyjmuje cukier. Och kanalie. Nie! Nie! To nie są moi bracia, Polacy. To nie są synowie mojej Ojczyzny. Pęcznieją worki, chleb pokrywa się pleśnią. Jakiś nędzarz nie może już dłużej, zrywa z pleców koszulę: „Kup”! Pan „balonik” ogląda pod światło, maca i wreszcie pakuje.
Sergiusz: 79.
Koszula jeść nie prosi, niech będzie. Człowiek głodny stara się nazajutrz o koszulę. Kradnie w łaźni i wpada do karceru. Tam głód, tam chłód. A to ścierwo, żre z apetytem. „Czy ja mu kazałem kraść”? „Czy każę mu kupować tytoń”? „Jeżeli mogą, niech przestaną palić, tak będzie najlepiej”. To było naigrawanie się i należało za to bić po mordzie. Tak też się stało. Dość było patrzeć na świństwa. Nie rozumieli prośby, niech zrozumieją siłę. To była jedyna racjonalna walka, ale wypowiedziałem ją bez zastrzeżeń. Głodni - pozbawieni możliwości - kradli. Robiono z tego tragedie. Złodziej kradł. Złodziejem był ten, który przywłaszczał cudzą własność. Teraz o złodziejstwie mowy być nie mogło. Stawała się zadość sprawiedliwości – zabierałem. Zabierałem sam i kazałem brać innym. Dzieliliśmy rekwizycje sprawiedliwie. Wybuchł pan B. (Biszewski, ziemianin z Oszmiańskiego, wg. dopisku Olgierda) – człowiek z brzuszkiem - wściekał się i odgrażał. „Dość terroru”! - krzyczało zjednoczone „obywatelstwo”. Trzeba z tym raz skończyć. Kto mówił? Mówił to typ przykry i plugawy. Znali go z dawna sąsiedzi. Duchowo i fizycznie - świnia. Co tu dużo gadać, dałem mu dobrze w pysk. Schlastałem i wylądowałem w karcerze. Prawdziwa rozkosz. Objaśniony o przyczynie strażnik umieścił mnie w luksusowym apartamencie, poczęstował papierosem i królewską porcją kaszy. Nie było tu chłodu, brudu i błota. Był spokój. Rozwaliłem się na kocu i oddałem się marzeniom. Jedna doba i znów wśród swoich. Zrobiłem niespodziankę. Jednym miłą, innym śmiertelnie przykrą.
Sergiusz: 80.
Spodziewano się trzech dni ciężkiego karceru, bo oskarżycielem i adwokatem znieważonego był kapitan Armii Sowieckiej. Przekroczywszy próg, obiecałem walkę na dobre. Moje wystąpienie zresztą spowodował pan B., wymyślając mi od najgorszych słów. Warunki były ciężkie i nie mogliśmy - jedni, drugim - wysysać zdrowie i siły. Protesty i prośby na nic się nie zdały. Czyny moje potępiono i odrzucono. Było to mi obojętne. Ale w potrzebie dowiodłem, że gówniarzem nie jestem. Siny brzuchacz wściekał się, ale nakazałem milczeć. Ograniczono kupno tytoniu. Na szczęście, mniej było palących. Ostatnia wywózka zgarnęła lwią część tytoniowych głodomorów. Pozostałym, wystarczyły datki. Nie sprzedawano tytoniu. Pozostawało dzielenie się całością zakupów. Wychodziłem z założenia, że dziś nieposiadający, mogli również mieć kwity. Złożyło się tak, że mieli je ci, a nie tamci. Tu nie było żadnych innych szans. Nie decydowało urodzenie, czy wykształcenie, tylko ślepy traf. Nieetycznym było wykorzystywanie okazji. Historia walk wewnętrznych, nie ograniczała się do jednego starcia. Trwało to kilka miesięcy. Jeżeli ja byłem przewrażliwiony, to poważni ludzie, jak p.N. albo sędzia R. (Rogiński z Wilna-dopisek Olgierda) z przykrością przyglądali się grubasowi o sprośnych i głupich oczach. Kreatura wiła się i podrygiwała przed sowieckimi bałwanami. Lojalność. Hasło to odziedziczył po przodkach, uniżonych sługach cara. Na szczęście, był starym kawalerem. Sparszywiała krew nie nadaje się nawet dla ziemi. Pewnie wyrzuci go i ona. Prześladowanie odbywało się początkowo z daleka, bez rękoczynów. Grabieżami nie, bo gruboskórne. Czy był ten płaszczący się robak przedstawicielem klasy?
Sergiusz: 81.
Czy wszyscy oni chciwi w tępocie, spoglądali tłuszczem zalanymi oczyma? I czy spoglądali na swój stół i swojego parobka, nie widząc nic poza tym? Czy nie warto ich było powywieszać? Nie tylko sami zdegenerowali się (byli zbyteczni), lecz zatruwali obmierzłymi zwyczajami otoczenie. Chłop nienawidził złych panów, bo byli mu panami carskiego reżymu. My - ludzie żyjący, czujący i myślący - mieliśmy ich za nic. Ale siedzieli na setkach ha, więc zajmowali miejsce. Myśli o wspieraniu, o oświacie, o szkołach i jakakolwiek praca, były im obce. Po staremu bili chłopa, nie uznając w nim człowieka, a wysługiwali się z Żydami. Co robili? Mówiłem, jedli i pili. Och! Warcholili! Z bezczelnej obrotności wyglądało, że wre w nich żydowska pasja. Rzeczywiście, wskazywano i wspominano, podobieństwo szlachcica do pachciarza. Ten i ów był napiętnowany „rasą”. Ten element pozbawił mnie wiary w przyszłość. Nazywali siebie „śmietanką społeczną” i obliczali odszkodowania. Rząd polski powinien ich wesprzeć, bo kto będzie filarem przyszłości. Tak – oni - tylko oni! Wszedł gospodarczy z troską o nasze wygody. Wersal moi państwo. Strażnik do nas był w najwyższym stopniu ludzki. Bicie i wymyślanie, było wręcz wykluczone. Czy nie skarżymy się na jakość pożywienia? Ktoś z dobrym językiem wyraża niezadowolenie. Typ obiecuje sprawdzić. Wysuwa swoje brzuszysko pan B. „O! - obywatelu naczelniku, żeby tak „dobaweczki”? Nawet „jego ludzie” uznali wystąpienie za poniżające.
Sergiusz: 82.
Śliniący się pysk płaszczył się w zdrobnieniach i uśmieszkach. Naczelnik - chłop z humorem - pomacał dotkliwie sterczący kołdun. „Jeszcze tobie mało”? - rzekł. Niezła to była nauczka. Nie chcieliśmy pokornie prosić. Jeżeli widzieliśmy szachrajstwo, protestowaliśmy. Akurat zupę podano, lurę na dwóch listkach kapusty. „To ma być zupa”?! „Nie brać, nie brać”! Któryś z nas wpada w kolejkę. Nie bierzemy takiej zupy. Nam się należy zupa na obiad, a nie woda. Dajcie tu naczelnika. Przybiega służbowy i przyjmuje do wiadomości protest. Kontroluje zupę, rzeczywiście świństwo. Podano inny bak, już jest lepiej. Sprawa przeszła tanio. Przedtem - kiedy zwykłym, dobrym słowem podawano projekt bojkotu - wahali się, większość nie zabierała głosu i wtykała nos w oczekujący chleb. „Wyrzec się miski ciepłej strawy, dla niepewnej lepszej, albo narazić się na niełaskę władzy”? „Lepiej już przyjąć to, co dają”. „Trudno, nie jesteśmy w swoim domu”. Tak, nie byli w swoim domu, gdzie mieli odwagę poniewierać, narzekać i oskarżać. Kilkakrotnie proszono o powiadomienie rodzin. Wielu pragnęło napisać i dowiedzieć się. Każdy z nas miał kogoś, kogo pozostawił. Każdy się troszczył, a troska stawała się cięższą w nieświadomości ich losu. Może przypuszczają, że rozstrzelano nas? Może chcieliby mieć parę słów od ojców, braci i synów? Może spotkało ich jakieś nieszczęście?
Sergiusz: 83.
Pozbawieni kontaktu ze światem, dopuszczaliśmy wszelkie możliwości, przewidując najgorsze. Wielu z nas wiedziało o transportach na Sybir i Kazachstan. Męka z każdym dniem stawała się trudniejsza do zniesienia. Coraz częściej wysuwano żądanie: „Chcemy napisać”! Były to – początkowo - pojedyncze głosy. Wreszcie, spotykano naczelnika kategorycznym żądaniem. „Nie dość, że niewinnych pozbawiono wolności osobistej, znęcacie się nad rodzinami”. „Za co”?! Naczelnik obiecywał staranie, odkładał. Jednym z mocnych i energicznych, był komisarz pow. policji na Nieświerz. Uczestniczył w każdej akcji, a często był ich inicjatorem. Pewnego poranka oświadczył, że należy ogłosić głodówkę. Nie brać chleba, nic nie brać. „Nie iść do ustępu” - ktoś wzmocnił projekt. Dlaczego”? „Przecież w ustępie zwracamy, a nie bierzemy”. Logicznie. Ale tu ciężki orzech. Zostać bez chleba. „Tak, jeżeli trzeba to i jutro i pojutrze. Nikt nie ma prawa jeść”. Tu i ówdzie protest, gorzkie pytanie, zwątpienie. „Narazimy się tylko”. „Nic się tym sposobem nie osiągnie”. Wspomniałem poprzednio o grupce z prof. N. Stosunki jego z komisarzem były napięte. Nie przeszkadzało to, żebyśmy zablokowali drzwi i oświadczyli, że nic nie przyjmujemy przed widzeniem się z naczelnikiem więzienia. Przyszedł dyżurny, ale i to nie pomogło. Parę godzin oczekiwania. Najczarniejsze myśli nurtowały biedaków. Niewolnicze wiernopoddaństwo wyciskało już głosy oburzenia.
Sergiusz: 84.
Sarkano coraz głośniej. Kilku oświadczyło, że nie myślą ponosić konsekwencji, że nic nie chcą mieć z tą sprawą wspólnego. „Niech odpowiadają ci, którzy chcieli”! Dyżurny - z którym nie chcieliśmy gadać - zagroził za bunt odpowiedzialnością. „Tak, kiedy przyjdzie ponosić odpowiedzialność, inicjatorzy ukryją się” - przebąkiwali. Omal nie doszło do wściekłej awantury. Ja byłem zdania, że wszyscy powinni odpowiadać solidarnie. Ale komisarz plunął w środek celi i oznajmił, że on pierwszy wystąpi. Nie omieszkał użyć kilku dosadnych określeń w rodzaju: „Śmierdzącego gówna”. Zwrot nie byle jaki i w sam raz dla cuchnącej kanalii oportunistów. Kilku kułaków i obywateli ziemskich carskiego chowu. Jakże to tchnienie niewolniczości długo w nas pokutuje. A z tym, wstrętny egoizm. Wszedł służbowy. Wrzawa ucichła. Co będzie? Komisarz K. tkwił już na pierwszym planie. „Kto robi bunt”? „Nie bunt, tylko domagam się zgodnie z prawem” – „wszyscy domagamy się, wszyscy”. Kilku wrzeszczało, za kilkudziesięciu. Strażnik zatrzasnął drzwi. Komisarz znikł (zabrali). Na odchodnym powtórzyliśmy, że jedzenia nie przyjmiemy. Oburzenie wzrastało, ugodowcy skryli się w najciemniejsze kąty. Jeszcze parę godzin i zjawił się w celi naczelnik. Średniego wzrostu, szczupły, Żydek - był uosobieniem uprzejmości. Nie było wypadku, żeby podnosił głos. Zawsze zrównoważony „dygnitarz”, szczycił się znajomością form zachodnioeuropejskich. Do inteligentnych i kulturalnych Polaków, odnosił się kulturalnie. Sędzia R. wyłuszczył mu przyczynę protestu.
Sergiusz: 85.
Powaga i dostojeństwo człowieka, który brzydził się okradać nawet wrogów, przygniatało nędzną figurę. Przed wylizanym Żydkiem stał, pozbawiony wolności, ale zawsze wyniosły, przedstawiciel naszego Narodu. I on był wychowankiem rosyjskich szkół. Od dwudziestu lat pracował w wolnym państwie i nie zgadzał się teraz na szaty niewolnika. Mało było przyjąć do wiadomości zmianę władzy, trzeba było gruntować w sobie i dzieciach - polskość. Trzeba było wchłaniać miłość do sztandaru Ojczyzny. Olbrzymi procent uchylił się od tego, czym obniżył wartość społeczeństwa. „Kryjaki” widząc, że rozmowa nie zapowiada nic groźnego, powyłazili z pod nar. „A jakże, wszyscy pragniemy napisać”! Mieliśmy przyjąć śniadanie i dziś jeszcze zbiorowy list zostanie wysłany. Nie zapomnieliśmy o komisarzu. „Oddajcie go”! „Jak każdy, jest niewinny i chce coś wiedzieć o najbliższych”. Niebawem wrócił komisarz w doskonałym humorze. Grożono mu, ale nic sobie z tego nie robił. Od tej akcji zbliżyliśmy się. „Śmietanki” wezwały go przeciw mnie. Co by to była za rozkosz, widzieć bitego i kopanego przeciwnika. Byłem niespokojnym duchem, to prawda, ale jakże znieść podobne niechlujstwo duchowe. K. był wysoki i silny, szybko decydował się na bicie i kłótnie. Nie usłuchał podszeptów i dobrze zrobił. Rychło się przekonał, że nie warto bronić wyrachowanych tchórzów. On jeden otrzymywał - od czasu, do czasu - paczki. Dzielił się ze swoimi po bratersku. Dzielił się z policjantami i gospodarzami, dzielącymi jego los.
Sergiusz: 86.
Być może, że list wysłano, wiadomości jednak żadnej. Dla mnie ważne było, że postanowiliśmy na swoim. Odpowiedzi i wiadomości od rodzin mogły dotrzeć kiedyś do obozów. Czas płynął, wojna trwała. Czy byliśmy całkowicie odcięci od świata? Nie. Zdobywaliśmy wiadomości z gazet. Każdy „kulturny” strażnik miał jakąś „Prawdę”, lub „Kłamstwo” w kieszeni. Z kawałków płachty, kręcił sobie olbrzymie „bankrutki”, czemu więc nie miał nas obdarzyć? „Papier” do palenia miał prawo dawać, ale w gotowych kawałkach. Do gazet nie mieliśmy prawa. Pierwszą czynnością było złożenie całości i czytanie politycznych, wojennych wiadomości. Byliśmy więc w kursie wypadków. Prawo pozwalało nam korzystać z książek i to stanowiło wielką ulgę. Nauczyłem się czytać (po rosyjsku) i pustoszyłem bibliotekę. Poznałem trochę literaturę rosyjską i bez trudności i cierpień spędzałem godziny. Najprzykrzy jest w więzieniu głód. Czeka się z tęsknotą śniadania, po śniadaniu oblicza się minuty do obiadu, od obiadu do kolacji. Trzeba było coś wykombinować. W Słucku, życie było pełne przeróżnych wrażeń. Organizowanie porządku, zajmowało umysły czynne. Mniej energiczni, musieli myśleć o nadszarpniętych szatach. Wytwórczość rozwijała się w pełni. Więzienie miało sienniki - luksus. Materiał mocny - nadawał się na łaty - leje do spodni, nawet na spodnie. Kruk, ideowiec, który umknął przed mobilizacją w Polsce do Rosji Sowieckiej, był krawcem. Przy pomocy igły własnej roboty i nożyka - takiegoż pochodzenia - uszył bluzę. Roboczy „strój” predestynował go na kopalnianego entuzjastę.
Sergiusz: 87.
Dotąd wspominałem przeważnie przykre wydarzenia. Zdawałoby się wszystko - co najgorsze - skupiło się na nasze nieszczęście. Przyzwyczajeni, wciągnięci w rytm gwizdka i klucza, staraliśmy sobie uprzyjemnić czas. Opowiadał sędzia R. i p.S. Wspominałem już tę dziwną osobistość. Nie pamiętam wypadku, żeby się uniósł. Co za człowiek, bez nerwów? Niczym się nie przejmuje. Solidaryzuje się z każdą akcją, ale bez widocznej namiętności. Obrał sobie wygodne miejsce i obserwuje życie. Kiedy się inni zrywają do awantury czy bijatyki nawet, on wypowiada swoje zdanie i milknie. Transakcje załatwiał po ludzku. Chętnie szedł na wszelkie ustępstwa. Solidny, solidny do okropności. Robił wrażenie urzędnika z przeznaczenia. Przez okres więzienny, tylko raz wdał się w jakąś awanturę, przed naszym zetknięciem. Opowiadając, ożywiał się nieco. Opanowany z łatwością i dość artystycznie, wywoływał obrazy. Mogło mu tylko brakować fantazji, poza tym, człowiek do rzeczy. A może krył jakieś wstrząsające przeżycia za twardym milczeniem? Bez wyraźnej przyczyny nie darzyłem go sympatią. On mnie także. Przy pierwszym spotkaniu, tj., kiedy wszedł do naszej celi, był przekonany, że dojdzie między nami do awantury. O powód, nie trudno. Z wielu współlokatorami miałem przyjemność, z nim, nie. Spokój i pozorna obojętność, drażniły mnie, ale nie było najmniejszej prowokacji. Taki już był. Ale był, jak rzekłem, solidny. I nie tylko, że nie doszło do nieporozumienia, lecz z czasem zaprzyjaźniliśmy się.
Sergiusz: 88.
Nie zmieniał się też przy pokerze. To była wspaniała rozrywka. Początkowo funkcjonował klub „Seniorów” przy ulicy „Paraszka”, potem zorganizowali się „Juniorzy”. W seniorach grali dwaj wytrawni pokerzyści, burmistrz m. Oszmiany i p.S. Komisarz, który bez przygotowania pakował się na najpoważniejsze spotkania - szalał. J. grał rozważnie z kombinacją. Burmistrz podżartowując, stawiał na pewniaka. Inni amatorzy przychodzili, żeby zostawić starym klubowcom swój chleb. Należałem do przezornych i uczyłem się nowej sztuki, na stosunkowo drobnych stawkach. Jak się już zaczęło, to szło. Dzień i noc. Chyba niemowlęta tylko nie wiedzą dziś, jak i z czego robi się za kratą karty. Niech ja je oświecę, na drogę szczęśliwego żywota. Papier dostarczano ze sklepiku z opakowań tytoniu. Klej, ze składkowych kartofli. Każdy czuł się szczęśliwy z paru, więc nie byle jaka ofiara. Czarną farbę zdobywa się przez spalenie daczki i rozprowadzeniu sadzy daczkowej w wodzie. Szabloniki gwarantują szybkość i dokładność rysunku. Nie było wypadku, żebyśmy w czasie gry wpadli. W nocy z większymi, w dzień z mniejszymi rygorami, poker - rzec można - opętał nas. Przytem cudowny środek na głód. Podniecenie udzielało nam się, przechodziło w namiętność. Grać! Grać! Grać! Inne uczucia znikały. Warto było przegrać część porcji, dla zapomnienia wielu przykrości. Opłaciło się. Któregoś popołudnia wkroczył „gospodarczy” i zażądał wydania trzech talii kart, pięciu igieł i dwóch nożyków.
Sergiusz: 89.
Dla przykładu wezwał jednego i wydobył z czeluści kieszeni nóż - oczywiście - własnej roboty. Mieli więc doskonałe informacje. Nie myliliśmy się. Przed godziną wzywano do kancelarii Żydziaka-konfidenta. Parszywiec wyrecytował, co wiedział. Nawet oskarżył sędziego R. i p. N. o propagandę na niekorzyść Sowietów. Zdecydowałem, że nie powinno mu się bezkarnie zapomnieć. Zostało ich pięciu, ale byli rozbici. Pozostali traktowali konfidenta niechętnie. Nazajutrz poszukałem zaczepki. Biłem ścierwo i nie dałem płakać. Moim zdaniem, cokolwiek bym mu wyłamał, nie byłoby powodu do draki. Ale oto postawa zastraszonych rezydentów. „Dość! Panie, dość”! Wije się na ziemi i jęczy. Zniechęcony odszedłem. Wszystkim szkodził, każdego straszył doniesieniem, a oni dawali się szantażować i bali się go ukarać. Jak stado baranów, dali się znieważać, gnębić i wyzyskiwać – bo za jego plecami siła. Ponieważ biłem bezkrwawo, nie poniosłem odpowiedzialności, wyparłem się awantury. Niebawem zniknął z celi. Nowe, piękniejsze karty pojawiły się i poker chłonął nas bez reszty. Wreszcie energia karciana wyczerpała się. Gracze - po gorączce potężnych pul - ostygli. Ognisty komisarz postanowił spłacić honorowe długi. Nagromadziło się tego niemało. Stopniowo klub się rozsypywał. Rzadziej przystępowano do stolika i coraz trudniej było o graczy. Myślano o innych rozrywkach. Ciągłe pogrążanie się w czarnych myślach - wyczerpywało. Trzeba było coś przedsięwziąć. Komisarz stanął na czele „radia”.
Sergiusz: 90.
Nadawano piosenki, czasem deklamacje i opowiadania. Tym razem sprawa była zorganizowana i cieszyła się powodzeniem. Najbardziej popularne były anegdoty komisarza. Ożywili się różni: młodzi i starzy. Zaniedbany w naukach - obywatelski syn - p.S., opowiedział „Ogniem i Mieczem”. Tak, opowiedział, a nie streścił. Od deski do deski, rozdział po rozdziale, wyrecytował rycerską powieść na pamięć. Niestety, ojciec zaprzestał kształcić syna, bo należał do pijących i zjadających. Wielu nauczyło się grać w szachy. Tego nam nie broniono, przeciwnie, przydzielono nawet jeden komplet stachanowskich figur. I lepszy wikt, i rozrywki, podniosły wiarę słabych. Życie już się nie wlokło w beznadziejnej męce. Przed Świętami Bożego Narodzenia urządziliśmy konkurs szachowy. Jak na złość, „rozgruzka” ujęła kilku dobrych graczy w tym jednego z lepszych szachistów młodej Warszawy – Żydka. Wyrabianie figur szachowych z chleba, reprezentowało przemysł artystyczny. Boże Narodzenie roku 1940, było bardzo smutne. Jakże dziwnie wyglądali ludzie, śpiewający w przyćmionej radości. Pieśni kolędowe wstrząsnęły wiekowymi ścianami klasztoru, a dziś więzienia. Strażnik zajrzał do wilczka i... . Nic. A my - wierzący i niewierzący - porywaliśmy całą siłą płuc strzępy drzemiącej w „nich” wiary. Najbardziej bojaźliwi śpiewali, bo musieli śpiewać. Żaden dyżurny nie zakłócił dziwnej, natchnionej ciszy, która nastąpiła.
Sergiusz: 91.
Spojrzenia tkliwe, posyłały gdzieś w dal smutek zabłąkanej łzy. Takie to było święto. Wiosna przyniosła drugie święto, Wielkanoc. Więcej w nas było otuchy. Byliśmy silniejsi. Od dłuższego czasu sąsiadowaliśmy z celą Polek. Porozumiewywaliśmy się ze znajomymi i nieznajomymi, ale najbliższymi nam osobami. Rozmowy odbywały się przez ścianę. Przesyłki przekazywaliśmy sobie przez ustęp. Trudno. Chleb, albo zbędne im przedmioty, kładły pod deskę. Szmaty były brudne i cuchnące, ale wewnątrz znajdował się chleb. Tam się chleba nie wyrzucało. Zorganizowała się w ten sposób wzajemna pomoc. Jeżeli zabrakło kobietom tytoniu, dzieliliśmy się w miarę możliwości. Na Boże Narodzenie przysłały nam - zamiast opłatka - chlebki przesycone cukrem. Po kolędach, „nadały” przez ścianę piosenki wojskowe. Pisywaliśmy do siebie, dodawaliśmy otuchy. Jeżeli nam było dobrze, a wewnętrzne życie od nas jedynie zależało, to kobiety - bez przesady - pławiły się w rozkoszach więziennych. Wywalczyły sobie wiele praw, które były bezprawiem. Łóżka czyste - starannie zasłane - przykrywały zasłonami. Stół ozdobiły serwetką. Tolerowano tam skrycie i grę w karty. Dlaczego? Ba! Patrzyli na nasze kobiety, jak dzicy. „Bańszczyk” podziwiał urodę i rasę polską. Naczelnicy i strażnicy zaglądali do łaźni przez dziurkę, specjalnie w tym celu wydrążoną. „Piękne. Piękne te Polki”! To, że ośmielali się patrzeć na ich nagie ciała, budziło w nas zazdrość i wściekłość. „Jak śmieli”! „A to chamy”! Z drugiej strony, przyjemnie było słyszeć, że ich babska - obrzydłe i niechlujne - równają się małpami w porównaniu z boginiami z za kordonu. No i „kulturne” te Polki”!
Sergiusz: 92.
Usługiwano im w poczuciu wyższości uwięzionych. Na wyścigi obdarowywano tytoniem i „kuricielną bumagą”. Z braku powietrza - chociaż i czas przechadzek im przedłużano - wybladły, ale wyglądały wspaniale. Przełamywały brutalność strażników grzecznością – lub, też - subtelną ironią. Ogłupiały szerszeń nabierał przekonania, że tak, jak one chcą, jest dobrze. Ale i tu zdarzały się cienie. Pewnego razu korytarzowy potrącił pannę J. Piękna to była dziewczyna, ale i harda. Spiorunowała go i zażądała dyżurnego. Nie popełniła żadnego przestępstwa. Zainteresowała się klapami bezpieczeństwa wycinanymi w drzwiach i to wystarczyło gburowi. O nie, tego już za wiele! Bydlę nic sobie z żądania „aresztantki” nie robiło. Porozumieliśmy się. Niebawem wniesiono kotły z zupą. Nie przyjmujemy zupy, dawaj naczelnika zmiany. Nie mogliśmy przecież tolerować brutala. Sprawa oparła się o naczelnika więzienia. Tak być powinno. Drab, już się nie pojawił na naszym korytarzu i podobno został ukarany. Ogólnie jednak wysilano się, żeby nie zrazić i nie spłoszyć rusałek. Wspomnienia pań z Oszmiany były czarniejsze od naszych. Stłoczono masę czystych i brudnych, chorych i zdrowych, biednych i bogatych, porządnych i zdemoralizowanych. Piekło, awantury, brud. Wszędzie cuchnie, wszędzie groza zarazy. Co krok najbrutalniejsze przekleństwa. Mieszanina dobra i zła, stanowiła widok rozpaczliwy. Cuchnące staruchy, żebraczki i prostytutki, chłostały przekleństwami przypadkowe towarzyszki.
Sergiusz: 93.
Jakieś wykolejone babsko, dręczyło zwyrodniałą miłością młodziutką dziewczynę. Plugawa drabina o szerokich kościach i ochrypłym - zapitym głosie - terroryzowała i szantażowała pozostałe. W Słucku - po rozgruzce - wprowadzono do celi kobiet dwie Sowietki. Staruszka - nieustannie wpatrzona w Polki - składała modlitewnie ręce. Zdawałoby się, żywe obrazy religijnych, zapomnianych postaci. Trawiliśmy jakoś, dzień za dniem. Rewelacyjne wezwanie kułaka P., było olbrzymią niespodzianką. Po co? Dodatkowe śledztwo, dopełnienie zeznań? To go zwaliło z nóg. Z gadatliwego człeka o gołębim - acz nieco kupieckim sercu - zmienił się w scherlałego, zmiętego w rozpaczy. Teraz już koniec, zabiją. Popadał w osłupienie i gorączkę płciową. Ukryty - pod olbrzymim korzuchem - onanizował się zaciekle. Daremne były usiłowania tych, którzy starali się przywołać go do równowagi. Robił swoje zapamiętale. Cóż mu zostało?! Nie dla niego już oploty - pulchnych podobno - żoninych ramion. Bzdury! Wyszedł z nami i szczęśliwie wrócił do chaty. Zdawało się, że człowiek się zmarnuje. Obłęd samogwałtu czynił z niego ruinę. Łączył brudne igraszki z fanatycznymi modłami. Walił się w piersi, lub obejmował rozpaczliwie głowę. Szarpał twarz i kurczył się, prężył i podrygiwał. Z różnych stron celi padały pod jego adresem złośliwe uwagi: „Natrzesz sobie mozoły”! - itp. .. .
Sergiusz: 94.
Może było takich więcej, nie zauważyłem. Zupełnie prawdopodobne, że zaspokajali swoje tęsknoty płciowe. I mnie już, zaczynał podniecać widok tłustego i różowego „Antosia”. Niestety, wywieźli go. Okazało się, że i moja sprawa jeszcze nie skończona. Niczego więcej nie wydobył „śledowatiel”, do którego prowadzono mnie z honorami przez całe miasto. Cieszyłem się na przedłużający się pobyt w Słucku. Inni - dzielący moje poglądy - mniej mieli szczęścia, pojechali. Pod narami - co wieczór - odbywały się modły. Stróż, ale nie anioł, przybłąkał się ze Śląska. Opowiadał niestworzone rzeczy, a oni mu wierzyli. Przyznawałem mu jednak talent, opętał wiernych. Starcy błagali Boga, żeby ich zachował przy życiu. „Żyć! Żyć”! – chcieli. Obiecywali Najwyższemu złote góry i swoje serca. Zwiędłe, ale gorące. Słuchali i powtarzali bezmyślnie słowa litanii. Nigdy nie oddawałem się gorącym modłom i nie znałem cudacznych zwrotów. Słysząc, mimo woli - słowa własnej produkcji sprytnego typa - oburzałem się. Ogłupiał bezkrytyczną masę. On uważał, że ma do tego prawo. A jakże – ukazała się mu Matka Boska. Miewał wizje i rozmowy z Najświętszymi. Czuł się tknięty Bożym palcem, wybrańcem i pomazańcem. Z komunistycznego zbrodniarza w więzieniach - za czasów polskich - zmienił się w fanatyka religii, tak mówił o sobie. Niektórzy sądzili, że był po prostu złodziejaszkiem. Od poprawczego domu - poprzez więzienie i dom wariatów - wszedł w kościół. Przed Bożym Narodzeniem rzucił myśl spowiedzi. On będzie spowiadał. A to bałwan! Za wiele tego nachalstwa. Mnie to nie dotyczyło, ale uważałem za stosowne energiczne wystąpienie. Zwymyślałem obłąkańca, czy hochsztaplera. Niewielu oświeconych poparło mnie.
Sergiusz: 95.
Spowiedź się nie odbyła. Kiedy pod narami skrywali się dla niedorzecznych praktyk - na powierzchni - w jasnym świetle żarówki, buchało życie Olimpu. Ustały występy amatorskie, bo i komisarz i wielu innych, odjechało.
Zorganizowaliśmy - w ścisłym kole - „Klub kłamców”. Nad legowiskami unosiła się mgła. Korytarzowy ucinał drzemkę. Schodzili się członkowie klubu. Nie broniliśmy, a nawet zmuszaliśmy bardziej wrażliwych do słuchania. Nad chrapaniem i rzężeniem, unosił się śmiech. Twórcą fantazji humorystycznych był nieszczęsny komsomolec, jaczejek PPS-u w Warszawie. Dwudziestoparoletni B. był synem starego socjalisty, który pałał gorącą wiarą w Sowiecką Republikę. Ojciec był za stary, cóż ofiaruje związkowi robotniczemu? Stare gnaty - to prawda - niedługo czas im na Brudno. Ale synowie, niech wreszcie odetchną pełną piersią wolności. I pojechali. Wkuto artystyczne dusze warszawiaków w kamieniołomy i podziemia kopalń. Z artysty-rzemieślnika, przymus przekształcił go w poganianego i śledzonego niewolnika. Kazano mu dźwigać kamienie, duże kamienie. Dlaczego? Przecież uczył się, praktykował, zarabiał w Warszawie po kilka złotych dziennie. Miał wszystko i mógł robić, co mu się podobało. Mógł być socjalistą czy bezpartyjnym, mógł szukać lepszej pracy i uczyć się, jeżeli chciał. A tu? Tu oszukano go i nie potrzebował już myśleć o rewolucji, bo bat i bicz tęgo krwawił mu plecy.
Sergiusz: 96.
Sprzedał wszystko. Wyzbył się demokratycznych szat i w łachmanach wolności przedsięwziął podróż do Kraju. I on, i wielu innych wracało, uchodząc przed nędzą i głodem. Nieliczni trafili do domu. Większość, dom i opiekę znaleźli w murach więzienia. B. nie złorzeczył ojcu, trudno, kto mógł się spodziewać? Andrusowska krew warszawiaka, nie dopuszczała upadku ducha. Co krok granda, co krok stek dowcipów z okrasą. Płodność fantazji, raz natchniona, nie wyczerpywała się. Oprowadzał nas po przedmieściach, knajpach, ciotkach i dziewczętach. Geniusz stołecznego lupanaru, błyskotliwy – nieokrzesany inteligencją – wspaniały! Śmieliśmy się, co nas obchodziły żywe trupy, przerywające drzemkę dla żarcia i srania. Śmieliśmy się, szczerym, serdecznym uznaniem swoistego stylu i dowcipu. Ja, byłem twórcą fantazji makabrycznych. Inni, dawali streszczenia i opowiadania, słuchane z niemniejszym zainteresowaniem. Pierwszego kwietnia 1941, po zamknięciu „klubu”, należało coś dobrego wykombinować. Już byliśmy senni, a ja i bez tego nie grzeszę dowcipem. Co? Buty! Błysnęła myśl. Buty, buciki, pantofle, utworzyły w jednej chwili stos. Wszystko oczywiście, pomieszane. Skutek przeszedł oczekiwanie. Wesele nasze wyrażało się nieprzytomnym rechotaniem. Czy byliśmy chorzy z siłą w zdrowiu i jasnym spojrzeniu? Czy byli chorzy, złamani i zastraszeni? Podnosiły się postacie, sięgały po obuwie. Nie ma. A - może z drugiej strony - może pod głową? Przewracanie pościeli, na wpół otwarte oczy – senne marzenia. „Ach, gdzie buty”?! Trzeźwieje jeden z drugim i wyłazi na środek celi. Coraz więcej chwiejących się w zaduchu postaci. Otaczają kupę butów i bucików.
Sergiusz: 97.
Przez dłuższy czas stoją w bezsilnej złości. Gdzieś, ktoś krzyknął: „Prima Aprilis”! W odpowiedzi, posypały się przekleństwa: ciche i skromne - senno-piskliwym głosem - i głośne, wściekłe, grubiańskie. Co za nieprzyzwoity brak poczucia humoru. Dziwacznie wyglądały mary, sennie zginając się, prostując, przewalając. Bezwładne ramiona: grzebały, chwytały, unosiły. Wargi poruszały się w litanii złorzeczeń. „Psia krew! Psia krew! Psia krew”! - itp... Uznano, że jestem złym duchem i chciano mi dać lekcję. Lekcja się nie udała. Wszystko pozostało tak, jak dawniej. Wiosna wniosła jakieś nowe tchnienie do celi. Coś musiało się stać. Profesor i kilku sympatycznych ludzi, poszło na zesłanie. Sędziego R. już dawno nie było. Opuścił nas sam jeden. Przypuszczaliśmy, że spotkał go los najgorszy. Jak na złość, pozostali, ot! - spekulanci. Kanalii cholera nie wzięła. No! Mnie również, na razie. Pozostało nas kilkunastu. Kobiety z którymi kontakt był teraz trudniejszy, przy każdej okazji podawały nam wiadomości. Głównie, że coś się z Niemcami psuło. Życie zamieniło się w nasłuchiwanie. Nocami dudniły za oknami samochody i tanki. Czy to manewry? W stęchłym powietrzu więzienia zawisła groza. Co by się stało, gdyby wybuchła wojna? Klepacze pacierzy zbierali się pod narami. Niektórych opanowywało przygnębienie. Co?
Sergiusz: 98.
Co noc budził nas śpiew „bojców”. Polecono gasić światła. Oczy mogły nareszcie odpocząć. Ten i ów przeczuwał nieszczęście, inni przeciwnie, wywoływali nadzieję. Nikt nam o wojnie nie mówił, ale nie mieliśmy co do tego wątpliwości. Mieliśmy w sali żołnierza, który twierdził, że siła Sowietów jest tak wielka, jak w żadnym innym państwie. Niezwyciężeni! Ranna i wieczorna kontrola, przeprowadzane były staranniej. Badano przy każdej okazji kraty, zaglądano chytrze do wilczka. Jasne. Ale żołnierzyk z Samarskiej Guberni rodem, twierdził swoje. Któregoś dnia kobiety – Polki - postarały się o pozwolenie korzystania z naszej ubikacji. Znane nam głosy obudziły czujność. Przywarłem do (...) klapy. „Wojna! Wojna!” – wykrzykiwały wiedząc, że słuchamy. Nazajutrz rano zrzucono parę bomb na miasteczko. Drzazgi, (...), szkło prysnęło w nasze okno. Wojna! Wojna! Ale opętany żołnierz - któremu pozwolono wychwalać armię niemiecką, a potem za to posadzono - dowodził, że: „Żaden nieprzyjacielski samolot sowieckiej granicy nie przekroczy. Ba! Mysz jej nie przebiegnie”! Ha! ha! ha! A to co? Obywatelu! „To manewry”. Ty głupcze! Jakie to manewry, kiedy wszystko leci w powietrzu.
Sergiusz: 99.
Trzeba było przewidzieć wszelkie możliwości. Porozumieliśmy się z p.p. S. i B. Cokolwiek by się stało, mieliśmy w trójkę próbować. Czy tak, czy owak, postanowiliśmy uciekać. B., niewiele ponad trzydziestkę liczył, ale był zawsze poważny. Milczał przeważnie i słuchał. Wydawał mi się upartym. Przyjęto warunek z mojej strony. Kobiety nasze zabieramy ze sobą. 22 czerwca 1941r., nikt nam drzwi nie otworzył. Jakiś zapomniany małoletni oznajmił, że nikogo z władzy nie widać. „Łamać”! Rzuciliśmy hasło. „Łamać! Łamać”! Zabrzmiało więzienie. Nasza „śmietanka społeczna” zaprotestowała w panicznym strachu. Rozstrzelają za to. S. i ja porwaliśmy kozioł. Hurrrra! Klapa prysnęłą. Pośpieszyliśmy do kobiet. Przez chłopaka już prosiłem, żeby się przygotowały. Wyciągnęliśmy pielęgnowane w sow-klatce „kwiaty” i jazda. Najwyższy czas. Kto wie, jakby się skończyło, gdybyśmy zwlekali. Czekiści minęli nas na schodach, wypytując o politycznych. „Szybko! Szybko”! Zadaniem naszym było odejść, jak najdalej. Teraz poczułem, jak doskonałą była myśl gimnastyki. Byłem silny, jakby po specjalnym treningu.
Sergiusz: 100.
Jeszcze nie byliśmy wolni. Mogli nas spotkać, wypytać i na wszelki wypadek ... trrrach ... i koniec. Baliśmy się prosić gdzieś o nocleg – zresztą - czyż noc pod gołym niebem nie będzie wspaniała? Nie wiele uszliśmy. Postanowiłem czuwać. Gdzie o zmęczeniu mnie myśleć, kiedy dookoła łuna. Jeżeli pożary wsi i miasteczek ojczystych wywoływały moje oburzenie, to teraz przychodziły dreszcze radości. Łuny te wyzwoliły nas i zasłaniają przed wrogiem. Nie patrzyłem w przyszłość, upajałem się naszą wolnością. Jakaż to rozkosz wytarzać się w soczystej trawie. Biec, chodzić, siedzieć, jak i kiedy się chce. Jakże nie ma wspanialszego pojęcia, nad Wolność!

No comments: