Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 135-147

„Łupaszko”

Sergiusz: 135.
Dziesięć dni.
Nie wstydzę się przyznać, że przed odjazdem (z Wilna), odwiedziłem chiromantkę-wróżkę. Staruszka powiedziała mi: „Dookoła was krew. Policja Niemiecka i Litewska was ściga. Jeżeli wpadniecie w łapy – śmierć. I to straszna. Miasto wam nie da schronienia. Uciekajcie”! Ostatni zwrot, była to rada jej osobista. Wiele drobniejszych rzeczy zgodnych z rzeczywistością, dopełniło wróżby. Odjechałem i zamiast trafić do Szczerbca (kom-bryg), trafiłem do Łupaszki. Człowiek ten nie zrobił na mnie dodatniego wrażenia. W ciągu dwóch dni rozejrzałem się w sytuacji. Uderzyło mnie: „pijaństwo, brak dyscypliny i brak tętna organizacyjnego”. Nie było zorganizowanego życia, żadnej formy. A szef ich, jakby tyran nieprzystępny, odrzucał inicjatywę znacznie inteligentniejszych od niego jednostek (np. dow. plut. „Czarny”). Na wstępie spotkałem się z niechęcią. Nic tworzyć nie pozwoli! Nie, to nie. Zobaczymy, jak tu pracują. Niechlujstwo od góry do dołu oparte na przedwojennych aksjomatach służby. Komedia żołnierki. Szczęście, że wrogowie nie mają sił, a wśród nas zawsze kilkunastu odważnych się znajdzie. „Łupaszko” czekał na wskazówki z Wilna. Ani kroku w prawo, ani kroku w lewo. Żadnej indywidualnej myśli organizacyjnej. Niezależnie od duchowych minusów i jak dowódca - niewiele.
Sergiusz: 136.
Jedno musi wystarczyć. Nie było wypadku, żebyśmy przyjęli nieprzyjaciela gotowi do boju. Na stanowiskach. Zawsze zaskoczenie. Pozyskałem osobistą sympatię „Czarnego” i podsuwałem mu myśli. Patrole krążące, wykłady, pogadanki, przemówienia. Nic! Nic! Nie ma o czym mówić. Na odprawie, komendant mówi swoje i koniec. Nie mamy nic do powiedzenia. Kto spróbuje, opr. A to w patriotycznej armii ochotniczej, niemiłe. Włóczyliśmy się z miejsca na miejsce. A to co? Chodzimy na ślepo! Żadnego wywiadu, żadnych informatorów. Dookoła wrogowie. Nic o nich nie wiemy. Organizacje miejscowe? Gówno. Nic. Sytuacja godna podziwu, ale inicjatywa czynu – precz. Wódz - „Wilk” - był tego, co i jego kom. bryg. zdania. Powiedział mi: „Parę dni pan tu jest i już chce się panu reformować”. „Tak! I to gwałtownie, bo może być za późno”. „Trzeba odbyć staż”. Komedii uczyniłem zadość. Kosztowało mnie to drogo. Rana unieruchomiła mnie na trzy miesiące i straciłem przyjaciela „Wincuka” vel „Lonka”. Zabity, a był chłop jakich mało. Świństwo! Cóż zrobić? Coś niecoś, jednak skorzystałem. Dowiedziałem się, że z tymi ludźmi nic się nie zrobi. Przyzwyczaiłem się do towarzystwa bojowców, a nie hultajstwa.
Sergiusz: 137.
Wzorek pierwszy. Pod Worzianami, bitwa nieszczęsna. (ak: 30 stycznia 1944 roku). Weszli (Niemcy) do wsi, zabili kilkunastu. Potem dopiero dobraliśmy się do nich. Dziewiętnastu zabitych i siedmiu rannych – zgroza. Komendant popłakiwał i odgrażał się Niemcom. Puste to były słowa. Nic nie zrobił. Żołnierzy pochowano na poczekaniu. Lżej rannych - bez wywiadu - wysłał kom. do Świra. Wpadli w łapy litewskich świń i cud to prawdziwy, że uszli z życiem (ze słów siostry miłosierdzia „Bronki”). Posunięcie niemądre. Mnie chciał zawlec do Wilna, ale miałem siły protestować (kula ogniowa przechlastała mi udo). Nim nas odprawiono, miałem doskonałą zabawę. Nauczony doświadczeniem kom. ”Łupaszko” nie uruchomił patroli ochronnych. Cały dzień siedzieliśmy w Niedorośli i w Rokierszanach. Przez cały ten dzień bolszewicy gromadzili swoje siły. W nocy powstał niesamowity huk. Zagrały sowieckie karabiny maszynowe. Na szczęście - jeden z lepszych dowódców plutonu „Kitek” - miał C.K.M. i ochronił brygadę „Śmierci”, przed śmiercią. Byłaby masakra, co się zowie. Ponad dwieście bolszewickich trupów. Zrobił to „Kitek” C.K.M.-em.
Sergiusz: 138.
Komendant nie wprowadził wywiadowców i patroli. Organizacja wojskowa w terenie – nie stworzyła podstawy, oparcia w formie sieci informacyjnej – nic. „Łupaszko” dalej szedł na oślep. Jeżeli jemu podobni są dobierani na kom-bryg., to i u tamtych pewnie nie lepiej. No tak. „Szczerbca” najechali Litwini w Rudominie, czy też w Turgielach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności „Brona” przybył z odsieczą. Komedia. Czyszczenie broni, bez ubezpieczenia. Kilkunastu zabitych. Zgroza! Nie chcieli zrozumieć, że to nie manewry. Spróbuj powiedzieć, opr. Pojechała brygada na Litwę. Niemcy i Litwini, sześciu samochodami zaskoczyli naszych wojowników. Udało się wycofać bez walki. Ale jadąc w kierunku Podbrzezia nie chciał (kom.) - bo nie myślał - o zbadaniu sytuacji w miasteczku. Jeszcze jeden wypadek miał miejsce. Bolszewicka brygada „Mścicieli” zaatakowała naszych. Komendant nic o niej nie wiedział. Bez rozpoznania nieprzyjaciela zamierzał przyjąć walkę. Na szczęście - inteligentny d-ca plutonu - podoficer „Maks”, odradził mu to samobójstwo. Wszystkie nieszczęścia, których przyczyną jest swój człowiek, idą w niepamięć zatuszowane. „Kmicic” – młody - zdolny organizator, dawał sobie doskonale radę z potężną grupą. Politykował z bolszewikami, bo tego wymagała sytuacja. Gnębił Litwinów i Niemców w miarę konieczności.
Sergiusz: 139.
Jedno - czego nie zrobił - nie zameldował się komendzie, a nawet stawał sztorcem. Wreszcie - obrzucony błotem za odszczepieństwo - przyjął do współpracy panów: mjr „Sulimę” oraz kpt. Borowskiego. Zdaje mi się, że nazwiska, czy przezwiska, nie są przekręcone. Mniejsza o to. Panowie ci rozpoczęli akcję antybolszewicką. Baza „Kmicica” położona była w pobliżu bazy bolszewików, często gościła wysokich krasnoarmiejców. Stosunki towarzyskie - dobre. Nieomal braterstwo. Komenda Wilna, wydelegowała oficerów, celem uzdrowienia stosunków. Jeden i drugi wygłaszali niedwuznaczne opinie. Przyjaźń z bolszewikami jest tymczasowa, mówili. W istocie są wrogami i będą wrogami. Głupota co się zowie. Bolszewicy - albo przez swoich sympatyków - czy wręcz zakonspirowanych komunistów, jak plutonowy „Zapora”, słuchali obietnic. Oficerowie nasi – tępi. Arcytępi. Nie rozumieli, jakie ściągają na siebie i ludzi niebezpieczeństwo. Bolszewicy nie robili ceremonii. Zanim wy nas, my was. Zaprosili świtę z „Kmicicem” i kpt. B. („Sulima” wyjechał) i aresztowali gości. Otoczyli bazę i zagarnęli ludzi, broń i dobytek. Koniec!!!
Sergiusz: 140.
Komenda postawiła na tej części krzyż. Pewnie nie przypuszczali, że bolszewicy zdobędą się na tyle bezczelności. Nic nie umiemy przypuścić, przewidzieć. Tak zgubili „Kmicica”. „Wilk” powiedział, żadnych porozumień. Wojsko, to nie dyplomacja - „tumania”. Przybył „Lupaszko”, zebrał oddziały „Kmicica” i bez bazy, poszedł lasami. Z jakich powodów chciał być samowładnym panem? Nie wiem. „Wicher” - nazwisko Burzyński - podoficer kawalerii w Polsce, chciał zorganizować oddział kawalerii. Wilno nic o tym nie wspominało. „Łupaszko” nie pozwolił. Człowiek - nie wół - poszedł na swoją rękę z żoną przy ramieniu. Organizowali powoli, ale systematycznie. Było już ich kilku, kiedy „Łupaszko” wydał „Bohunowi” rozkaz. Wykończyć „Wichra”! Ja bym zapytał, dlaczego? „Bohun” poszedł. Wykończyli go jednak bolszewicy, sprowadzeni przez bolszewika, któremu udało się umknąć kawalerzyście. Komendant „Łupaszko” wystawił rogi. Fe! Zabijać kogoś, kto pracuje jak on, tylko nie pod jego rozkazami? Drugi zabawny wypadek, to przygotowany napad na „Błyskawicę”. Ten też - z grupą swoją - nie został adoptowany przez Kom. Wilno. Zlikwidować ich! Zdecydował „Łupaszko”. He! He! He! Czupurny szlachetka w nim się odrodził. Jakoś nie doszła do skutku napaść. Cóżby to była za heca. „Łupaszko” napadł na „Błyskawicę”, żeby ten wiedział, co to pan.
Sergiusz: 141.
Ależ to wszystko takie bezmyślne i małe. Oni już dziś walczą o władzę. O godności generałów. Prawdziwy heroizm głupoty. Smutno to pisać. Pamiętać jednak trzeba, że z małych, przyjdą duże błędy. Trzeba czuwać nad sytuacją i naprawiać, co się da. Zabrałem się więc do linii K.W. Czy mi się uda? Musi się udać!
Sergiusz: 142.
Rok 1944.
Nieustannie wraca potrzeba pisania. Niszczę papier. Poezja, proza? Zwątpiłem co do powieści. Zniszczyłem „Brzydkich Ludzi”. Makabryczne fantazje. Lepsze jest życie. Pamiętniki? Być może? Jakimś wygodnym stylem, muszę pewne rzeczy zapamiętać. Wszystko się łatwo zapomina, zwłaszcza w natłoku wrażeń i przeżyć. Żyję pełną piersią. Więzienny okres utrwalony i oddany na przechowanie. Praca paru lat. Co robiłem? Gdybym się oddał bez reszty grupie kierującej Sprawą, dziś plułbym sobie w twarz. Szarpał ciało, może łbem walił o mur. Na szczęście - z moim charakterem - do tego nie doszło. Człowiek jest słaby. Dobrze mu w koleinie, pchanej siłą wyższą. Ale cóż za tragedia, kiedy siła obca spowoduje wykolejenie. Otóż moje doskonałe samopoczucie polega na tym, że nie zostałem wykolejony, bo w koleinie nie tkwiłem. Nie chciałem. Szukałem własnych dróg. Pragnąłem wznieść się na wyżyny walki o Niepodległość. Niestety, nie dali. Jak dawniej, brak umiejętności wykorzystania ludzi. Mimo wszystko, zrobiłem parę ostrych numerów, które napełniają mnie satysfakcją.
Sprawa Danki była wałkowana. („D.W”- konfidentka Gestapo). Możni z K.O. pragnęli poszczycić się wileńskim aktywem, ale nie mieli sił podać broni. „Róbcie siekierą”! Mówili. Gdzieś w zamaskowanym i zalepionym językami pań i paniątek laboratorium, przygotowywano leki piorunujące. Blaga! Panowie fotele zajęli głębokie... radzili, sądzili. Więzienie roiło się. Trupy ponarskie zgrzytały! Wyłem z rozpaczy. Tyle ofiar przez paru nędznych konfidentów! Nie pozwolono. Cudaczne sądy będą rozstrzygać. Komedia pełną gębą. A prowokacja rozszerza się i rozszerza.
Sergiusz: 143.
Koledzy - którzy zdążyli już zawiązać intratną klikę - ociągają się, jak na gnojowisku. „Dalej, musimy zrobić” – powiedziałem. Kierownik, czy pod-pod kierownik, tych było moc – zgodził się. Chłodny był wieczór. Spiskowcy zeszli się na czwartym, czy trzecim piętrze. Redaktor, na warsztacie. Popychałem ludzi, popychałem sprawę. Mów! – i „Biały” powiedział o co chodzi. Pytaj – i „Biały” zapytał. Koledzy, których twarze powiedziały mi wszystko, mogli być tylko biernymi pomocnikami. Gdzie w tych ludziach ogień powstania? Ani śladu.
Sergiusz: 144.
Ci, którzy kierują, zapomnieli o najważniejszym elemencie walki. Morale człowieka. Podjąłem się przeprowadzić i zażądałem dwóch do pomocy. Jeden uciekł mi przed robotą. Drugi był dobry, na razie. Stało się. Znów skazany na długą przerwę, otarłem się o intrygi przeciwko mnie. Kogoś bolało, że ja właściwie kieruję pracą. Powiedzmy, szara eminencja „Konrada”. Jemu zadawano najplugawsze uderzenia. Smród psiego narzekiwania, zatruwał atmosferę. Jak to było z Danką? Śmieszni w niedołęstwie szefowie, dali zepsute instrumenty. Ciskało się – nie strzelały. Strzelały – nie przebijały. Co u licha!? Takie traktowanie ludzi ideowych, wysuwających się na czoło walki - każe bić w mordę! A zapewniano, że wszystko w jak najlepszym stanie, wypróbowane. Nic z tego. Chcę robić i będę robił, ale nie w służbie ludzi nieodpowiedzialnych. Etykiety pułkowników, nie hipnotyzowały mnie od wielu lat. „Konrad”, „Stopa” i ja. Samodzielna Sekcja Specjalna – doszła do skutku. Alarm! Ktoś zepsuł Danusię. Leży w szpitalu, jest możliwość. Ścierwo, mocny łeb miała. „Zosia” wlecze się, szuka lecznicy – jest. Nie ma na co czekać. Na ulicy, to na ulicy.
Sergiusz: 145.
„Konrad” był jeszcze w K.L. Ha! Ha! Przyprowadził mi nawet „Dąbka” i ten mnie kupił. Wziąłem „Jurka” na robotę i czekaliśmy znaku od „Zosi”. Dziewuszka szwędała się godzinami. Idzie! Kiwa głową. Byłem zimny. Miałem w dzień - pośród pełnej życia ulicy - wykonać swój plan. „Konrad” patronował mi. Rady jego przyjmowałem chętnie. Ufałem mu, bo był mocny. Dłużyło się. Sekundy, czy minuty. U mnie wszystko gotowe. Niepostrzeżenie wszedłem do bramy. Ludzie się modlą. Niech się modlą. Zaraz zobaczymy. Kiedy ona wejdzie? Aha - z matką. Idą wolno, pod rękę! Zgrzyt. Klamka dźwignęła drzwi. Kilka kroków zrobiła niewysoka, gruba sylwetka. Gdzie ta matka, dlaczego nie zamyka drzwi. Pewnie się modli? No trudno, za chwilę będzie zbyt daleka odległość. Wyciągam ramię. Strzał! Krzyk! Wycie! Aha, to matka. No trudno, trzeba poprawić. Drugi strzał. Jak gromem rażona... . I krzyk, i wycie, i szept: „Uciekaj”. Brama otwarta, ale lada sekundę zasłoni ją nieszczęsna matka. Jakie długie ramiona jej. Sięga już mojej twarzy. Nachylam się instynktownie - potykam się o próg - lecę na nos. W dłoni „Ufi”.
Sergiusz: 146.
Wojskowy usuwa się, pod ścianę. Jazda! Na rogu znów mundur. Sunę mu
lufę pod nos. Stoi jak wryty. Już mnie nie ma. Uciekać, uciekać! Zdaje mi się Bazyliańską pędzę wściekle. Za mną krzyki: „Halt”! „Stój”! „Trzymać”! Przede mną baba, staruszka plugawa. Rozkłada ramiona, zagrodziła drogę. Jeszcze kilka kroków. Myśl: „strzelać, czy nie”? Nie zdążyłem. Na widok lufy wymierzonej w śmierdzący brzuch - usunęła się - jak wiotka nimfa. Droga wolna. Biec, biec! Wpadam na zakręt w Subocz i w dół, aż na Zarzecze. Dobra trasa. Na Subocz przyszło pytanie. Dlaczego „Jurek” nie rzucił granatu? Może coś mu się stało? Zobaczymy. Tylko, czy ona „gotowa”? „Konrad” z „Zosią” czekali na „Zamku”, umówione miejsce spotkań u podnóża Góry Zamkowej. Podali mi mój strój wiosenny, bo robocze ubranie - użyte do roboty - miałem zostawić. Na poczekaniu ułożyliśmy plan dalszego działania. Pojadę do Wołokumpii, do „Zosi” na urlop. „Konrad” ochłonął. Czekali długo i różne złe myśli snuła podniecona wyobraźnia. Biedak nie mógł sobie darować, że zgodził się przyłożyć ręce do tak ryzykownej roboty. Ileż tam szans na powodzenie?
Sergiusz: 147.
O „Jurku” nic. Nie widzieli go. Ja wiedziałem jedno, że przestraszył się, czy rozmyślił. Bydlę. Inaczej nie można, jeżeli do ostatniej chwili czekał i wreszcie - w decydującym momencie - wycofał się. Tacy to byli bojowcy. Zrobiłem swoje. Ale należało przystąpić już do organizowania SSS-u. Pierwszym nabytkiem był „Zeks”, a do wywiadu „Niura”. Był to okres gorący dla młodzieży. Ogłoszony został pobór do Niemiec. Do 25 rocznika włącznie... Co na to K.O.? Nic! Trząsłem się ze wściekłości. Zwołaliśmy zebranie. „Konrad”, „Omega” i ja. Postanowiliśmy wydać ulotkę. Mocną, jędrną. „Omega” nie zawiódł. Kilkaset papierków ujrzało światło dzienne. Rozdawałem przygodnym kolporterom, kolportowałem sam. Mało, ale zawsze ślad będzie. Grupa K.L-u (paniątek) biedziła się od długiego czasu nad p. „W”. Rosjanin, prowadził biuro dla Niemców. Miał wyrok. Chodziło to bractwo bez skutku. My go zrobimy. „Zosia” pracowała jeden dzień. Dzień letni, gorący, długi, ale skuteczny. Na drugi dzień o zmroku, zjawiliśmy się. Jest? Jest w cerkwi. Byliśmy z „Zeksem” i „Wincukiem”. Idzie. „Zeksowi” dałem go na ząb. Poszło.

No comments: