Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 108-117

Olgierd i Sergiusz. Wilno 1939r.
Sergiusz: 108.
O każdy krok.
Moje poszukiwania okazały się daremne. Ucieszyłem się, zagadnięty przez „Białego”. Należał do czegoś, „co nie mogło się ruszać”. Ależ dobrze, oczywiście, tego tylko pragnę. I znów przyszło czekać. Widocznie zgrupowani ludzie nie mieli dostatecznego zapału. Minęło lato 1942r. Halo! I cóż z tego? Zatrzymałem „Białego”. „Gadałeś po próżnicy, co”? Przedstawił mi „Jerzego”. Ten mi się nie podoba. Gnat. Tępy - gada, gada, gada. Wszystko jak najtrudniejsze. Zaproponowałem ścisłe kontakty i nawoływałem do roboty. O! Oni pracują, opracowują już kilka miesięcy śmierdzącą „D.W”. Czy naprawdę, ta kanalia tak trudna? Miałem wrażenie, że przesadzają. Pewnie nie zadają sobie zbyt wiele trudu. Zobaczymy. Tu, tam, umówiliśmy się. Trzeba zrobić, tylko czemu „Góra” nie daje? Nie ma. Po upływie miesiąca „Góra” dała „7”. „Biały” miał własną. Poszliśmy. „Stefan” i „Mała” inwigilowali zacięcie. Wieczorem trrrach..., u mnie nic. Cichy stuk – niewypał! „Biały” narobił dużo hałasu, ale pięść byłaby tu bardziej skutecznym narzędziem. Krótko mówiąc, oszukano nas trochę – wysłano z gwarancją, że broń wypróbowana. Jestem pewien, że te hultaje nawet się nie rumienią. Wielka rzecz, że jeden czy paru ludzi wsiąknie. Czego się można spodziewać, po podobnych bałwanach?
Sergiusz: 109.
Nasz starszy kolega, a ważny szef, zrobił świństwo, czego się człowiekowi nie przebacza. Świnia, to świnia! „Jerzy” usunął się. Kierownictwo objął „Biały”. Co zacz? Chłopiec po trzydziestce, wysportowany, odważny. Biegał, biegał - kupował broń i nic z tego nie wyszło. „Góra” przekonała się, że nieładnie posyłać ludzi ze straszakami i dostarczyła parę sztuk. Mieli tym razem dowód, że ani chęci, ani odwagi ludziom nie brak. A więc, nie lipa. Ucieszyliśmy się, jak dzieci. Dwie maszyny, to wiele! Ale znów czekano, radzono, odkładano. Kierownikiem technicznym był „Konrad”. Domyślałem się kto to, ale pozostawałem w cieniu nieświadomości. Chciałem czynów, bo zbrzydły mi niekończące się gadania. W pierwszym rzędzie, od siebie powinienem był wymagać. Odwiedzałem „Białego”, nagabywałem. Długi okres jesieni upływał. Na co znów czekać? Kto czekał? A byli to ludzie weseli i towarzyscy. Gadali, popijali. Ba, upijali się i gadali. Było ich kilku. „Jurek”, „Kurzawa”, „T-5” i ich narzeczone. Narzeczone musiały ich przecież uważać za bohaterów. A jakże, u nas muszą być bohaterowie, zawsze. Nie znałem moich kolegów, ale już mi się nie podobali, bo zaczęli organizowanie od picia. Biba, na konto tego, co nastąpi. Tego rodzaju oczekiwanie było pewnie dość miłe.
Sergiusz: 110.
Nad czym radzono? Oto młodzi - inteligentni ludzie - zaczęli od stawiania warunków. Obliczyli, ile potrzeba na ubranie, ile na wyżywienie, ile na przyjemności, no i na nieprzewidziane wydatki. Nie radzono natomiast nad sposobami najprecyzyjniejszej konspiracji, nad wydobyciem „chat” i melin zamiejscowych. Pewnie, jakoś tam będzie. Zróbmy, powiedziałem „Białemu”. „A” był opracowany. Każdy obywatel Wilna wiedział, kiedy idzie do biura i kiedy wraca do domu. „Konrad” spostrzegł rygiel, który miał być gwarancją bezpieczeństwa. Kierownik „Biały” zaprosił nas na naradę. Zjawiliśmy się. „T-5” wywierał dodatnie wrażenie silnego człowieka, może nieco ciężkiego. Niejaki „Rodom” zniechęcał błazeńską gębą. „Jurek” – spokojny - miły student. „Jerzego”, poronionego fantastę od pigułek i zastrzyków, którymi zamierzał operować, już nie było. „Konrad” wydrwił plany „czarnego maga”, szukającego diabła do współpracy. Jasne - bez czarów z odrobiną odwagi - trzeba zrobić. Czy „Biały” mógł być dobrym kierownikiem? Nie. Darzyłem go sympatią po starej znajomości, ale nie mogłem w nim uznać przewodnika, bo nim nie był. Grupa musiała być w mocnym ręku – to jedno.
Sergiusz: 111.
Drugie to, że szef powinien mieć wartości duchowe - powinien oddziaływać na ludzi - porywać i kierować nimi. „Biały” potrafił być funkcjonariuszem tylko. Dlatego też ja „posuwałem” nim. Robiłem to, jak najdelikatniej, ale nie ustrzegłem się przed niechęcią kolegów. Takie były pierwsze spotkania. Musiałem podpowiadać: „Zaczynaj, mów, proponuj, koniec”. Wyjaśniwszy - o co chodzi - zapytał z mojej ręki: „Kto”? „Radom” odpalił: „Wszyscy”! Jeżeli ktoś mówi wszyscy, to znaczy, że on najmniej sobie tego życzy. Wnet przekonałem się, że miałem rację. Przykry ten człowiek dopełnił: „Robić może tylko ten, który go zna”. A to idiota – pomyślałem. Poprosiłem o głos i wyjaśniłem, że delikwenta przekażę wywiadowcy, ale – oczywiście - robić będę ja. Tak powiedziałem. Poprosiłem do towarzystwa „T-5” i... „Biały” zaproponował „Radoma”. Jutro. Dość. Czołem. Rozeszliśmy się pojedynczo, według przepisów. Z wszystkiego, najbardziej konspiracyjnym, było przyćmione światło. O wyznaczonej godzinie, spotkałem „T-5”. Niebawem przyszedł „Radom”. Typ kręcił się – chrząkał - wreszcie oświadczył, że w dzień pracować nie może. Ma wielu znajomych i gęba mu się głupio śmiała. Niczego - ponad to - nie należało się po nim spodziewać. Obejdziemy sie bez idioty.
Sergiusz: 112.
Sprawa jednak nie doszła do skutku. Jeszcze raz jutro, bo „A” zmienił tego dnia program. Nie szkodzi. Ulokowaliśmy się dobrze następnego dnia. W przejściowej bramie stał „Jurek”, „Radom” już się nam nie pokazał. „Idzie”! Wyszedłem i asystowałem biedakowi do końca. Żadnych tu modlitw, ani fotografii nie było. Zgrzytnęła zasuwa: „Trrrach! Trrrach”! Przedtem oznajmiłem, że: „Z wyroku Sądu Rzeczypospolitej musi zginąć”. Słyszał i rozumiał, do tego, poznał mnie. Trudno, wszedłem na drogę walki bez pardonu i spełniłem obowiązek bez drżenia. Wyszliśmy dość spokojnie. Kontrolowałem siebie i obserwowałem towarzysza. Dobrze. Jedno mi się nie podobało - mianowicie - „Biały” powinien był znajdować się w pobliżu. Toby się nazywało: „Czuwanie nad wykonaniem”. Oto, nie powinno się darzyć zaufaniem osobistości z nieba spadłej. Wielu zabierało się do kierowania grupą, nikt jednak nie umiał do tego się wziąć. Przewidywane było - na wszelki wypadek - ulotnienie się. Obiecano mi dostarczyć rower i list polecający na prowincję. Osobista znajomość któregoś z kolegów. Roweru nie dostarczono. Koledzy coś kręcili. Okazało się, że nie jestem tak wielkim panem, żebym nie mógł iść pieszo.
Sergiusz: 113.
Z niewyjaśnionych powodów rozeszły się plotki, że jestem zarozumiały, itd. Kolega „Baret” miał się wyrazić, że” „Człowiek podejmujący się wykonania, jest bezwartościowym i nie należy się nim zbytnio opiekować”. „Baret” był kierownikiem wywiadu. Biegał ulicami, węszył, śledził, ale był bratem „Kurzawy” i przyjacielem „T-5” oraz „Jurka”. To się nazywa: klika. Ja - człek pewny siebie - nie zbliżyłem się zapewne z dostatecznym szacunkiem do kolegów. Ha! Trudno. Ploteczki poszły w ruch. O poszły, popłynęły. I tak, ja miałem się chwalić przed panienkami i nad swoim bohaterstwem się rozpływać. A przecież „Zosia”, którą wciągnąłem do pracy i która inwigilowała przez długi czas, nie wiedziała kto to zrobił. Coś się stało. „Biały” pogniewał się z łącznikiem i zrzekł się kierownictwa. Niech będzie „T-5” – powiedziano. Klika zyskała siłę, no i pieniądze na ręce. Oto zaczęła się komedia. Kolega „T-5” oznajmił mi, że mogę objąć posadę na prowincji. Dlaczego? Bo kolega zrobił, niech teraz inni, młodsi, robią – brzmiała odpowiedź. Idiota pomyślałem i zaprotestowałem. Co za świństwo. Uważali mnie za przeszkodę, spławić go! Gruboskórne chamstwo. Los chciał, że skontaktowałem się z „Konradem”. Bez wstępów, przystąpiłem do rzeczy. Kiedy mam podstawy, krytykuję. Mogło mnie chyba zaboleć niesprawiedliwe postępowanie.
Sergiusz: 114.
Zwolnienie, a to mi komedia. Może jeszcze: „Murzyn zrobił swoje - może odejść”. „Konrad” znał już paczkę i przejął się informacjami. Parę spotkań wystarczyło nam. On poznał mnie, a ja jego. Do „Białego” przystał „Czaruś”. Ten dużo obiecywał. Hu! Ha! Kupował maszyny i zapowiadał się bohatersko. Bywałem u „Białego” nadal, ale wszystko już się psuło. Nowy szef zamierzał najnieprawdopodobniejsze chwyty. Radzili, radzili, radzili. Zniechęcenie do „Góry” - o nie przyjęcie „warunków”, które skrupulatnie z ołówkiem w ręku wyliczyli - poszło w zapomnienie. Komenda odrzuciła. Mając takich ludzi - może przesadzam oburzenie - ojcowie mogli mieć rację, proponując: „Od głowy”. Za dobrą opłatą, można znaleźć katów – amatorów. Prowincjonalna wyprawa z „Konradem”, „Białym” i „Czarusiem” - zakończona łaskawym zwolnieniem „Białego” - nie wniosła pozornie żadnych zmian. A przecież „Biały” oznajmił kolegom z kliki, że właściwie kieruje nie „Konrad” , tylko „Lech”. „Konrad” był wciąż jeszcze doradcą technicznym. Minął miesiąc, a zmiany wprowadzone przez „T-5” nie dały wyników. Tak, jak „Jerzy” biegał w chaosie wielkich planów, jak „Biały” wił się w stumetrówce do wielkich czynów, obecnie „T-5” borykał się ze spiętrzonymi trudnościami. Wywiad miał już parę gagatków na oku. Klika nie mogła się ruszyć! Stanowiliśmy grupę niby zorganizowaną i całkowicie bezsilną. „Biały” załamał się - zdaje mi się - albo plunął na poważną robotę. Włóczyli się po okolicy, ukrywając się przed urojonymi prześladowcami. Nikt im nie zagrażał.
Sergiusz: 115.
Nikt „Białego” nie szukał, nie śledził i nie odwiedzał. Podejrzenia wyssane z palca, wpływały na nastrój nerwowy. Ciągłe wożenie się z bronią, denerwowało go. Chodził, przebiegał ulice miasta z miną konspiratora. Słabości wywoływały niepohamowane wybuchy. To był człowiek zmęczony. Został więc na wsi. Towarzyszył mu „Czaruś”. Ten, w jednej z podróży zgubił „nagan”. Nie pokazywali się. I z 10, czy 20 tysięcy rubli, nie umieli się wyliczyć, a broń się nie pokazała. Grubsze świństwo się zapowiadało. Ciężki i nieudolny „T-5” unieruchomił grupkę. Klika nic z siebie dać nie potrafiła. „Konrad” objął kierownictwo. Porozmawiał z „Jurkiem”, pobadał „Czarusia”. Okazało się, że jedni i drudzy, mnie nie lubili i naciskali „Konrada”, żeby mnie usunąć. Przeróżne zarzuty, kłamliwe i nieuzasadnione, a właściwie, niechęć wypływająca z jakiejś psiej zazdrości. Próbowano w międzyczasie podsunąć na stanowisko szefów „Bronę” i kogoś jeszcze. Umieli być tylko jałowymi urzędnikami, pozbawionymi myśli twórczej. Nie mieli zielonego pojęcia, co to znaczy akcja terrorystyczna. Chcieli z fotela kierować akcją, a nie potrafili powiązać kontaktów.
Sergiusz: 116.
„Konrad” nie żałował sił. I on powtórzył błąd poprzedników. Jako kierownik, zamęczał się bieganiem, poszukiwaniem niechlujnych panków i wszystko na darmo. Nie chcieli go tak, jak nie chciał go „Biały”. I jedni i drudzy uważali, że im się należy kierownictwo. A przecież nic nie zrobili, żeby uzasadnić władcze skłonności. Nie potrafili w swojej grupce wykonać roboty na „L” w ciemnym kącie przedmieścia. Ja o kierownictwie nigdy nie wspominałem. Oni nazywali mnie „szarą eminencją” „Konrada”. Z nim rozmawiałem poufnie, wskazywałem, jak moim zdaniem powinien szef trzymać ludzi, jak na nich oddziaływać. Ale byłem sam. Wytworzyły się - na skutek animozji - trzy grupki. Głupie to było, bezdennie głupie. „Konrad” biegał za „T-5” i za „Jurkiem”. „Kurzawa” mydlił mu oczy przyjaźnią, a obrzucał błotem za plecami. „Biały” z „Czarusiem” i forsą na maszyny ulotnili się na dobre. „Konrad” powierzył mi robotę „Ryżego”. Jeden dzień wywiadu, na drugi byłem już na miejscu. Rozmawiałem, jadłem i spałem u człowieka, który miał być konfidentem. A gościł mnie, o którym dość wiedział. Naprowadziłem rozmowę na jego sprawę. Był zdenerwowany, ale nie znalazłem momentu dostatecznie obciążającego. Przedtem dużo się o nim mówiło. Zdania były podzielone. Wyroku nie widziałem, podobno nie było go w wyraźnej formie. Sprawozdanie brzmiało: „Nie wykonałem, z powodu przekonania o niewinności człowieka i braku zaufania do wyroku”.
Sergiusz: 117.
Karygodne! „Konrad” przyjął moje oświadczenie ze spokojem. Gdzieś tam oburzenie, ale mnie to mało obchodziło. Słyszałem obietnicę wytoczenia sądu rehabilitacyjnego. Ktoś z rodziny, życzy sobie tego po wojnie, bo - mimo wszystko - zabito go. Źle na mnie mieli prawo patrzeć, to trudno. „Konrad” zajął się sprawą „Czarusia” i „Białego”. Oskarżył chłopców o dezercję i przywłaszczenie, czyli kradzież pieniędzy i broni. Dwie dobre maszyny zniknęły, byliśmy rozbrojeni. Sprawa poszła do „Góry”. „Góra” ma spadziste brzegi, toteż natychmiast spłynęła informacja do dołu. „Kurzawa” dowiedział się, podał „Jurkowi”. Ten ostatni przekazał wiadomość „Białemu”. Tak uczono strzec tajemnic służbowych i szczuto. Plotkarstwo rozwijało się, od góry, do dołu. Tak ofiarnego bojownika, jak „Konrad”, zniekształcono. Otoczono go błotem obelg, przypominając więzienną przeszłość. Jakże oni, „Klika”, mogą się zgodzić podporządkować człowiekowi, który: „Więzienie, sądy, winy. Straszne winy”. A ile to razy prosili go, żeby poprowadził na robotę prywatną - na zarobek - czyli na rabunek z bronią w ręku. Tyle nędznej hipokryzji. Owszem, byłem przy nim, podobał mi się. I mnie pewnie zawdzięcza, że otworzyłem mu oczy na gagatków.

No comments: