tag:blogger.com,1999:blog-25647113813260827572024-03-18T20:46:06.190-07:00Armia Krajowa - WilnoAndrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.comBlogger44125tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-8492542046485156782023-12-17T22:56:00.000-08:002023-12-17T22:56:20.190-08:00Wspomnienia Ireny Koscialkowskiej<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPjFzpwTa-WuxEvMGLX9W3lNAYMk_lfaN8FDnEES4yjUoCpIz1c9NYTL6pW3HbXP16bBJDFJVT37qEyq5O1NbN9SeV4uho0j9dQokDnTeerZpOJ9zEv4TRTk_yuJDv7UQAuOgkRQx12fI/s1600-h/90.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258073076019428914" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPjFzpwTa-WuxEvMGLX9W3lNAYMk_lfaN8FDnEES4yjUoCpIz1c9NYTL6pW3HbXP16bBJDFJVT37qEyq5O1NbN9SeV4uho0j9dQokDnTeerZpOJ9zEv4TRTk_yuJDv7UQAuOgkRQx12fI/s400/90.JPG" border="0"></a> Rodzina Sergiusza: żona Weronika, syn Andrzej oraz matka Margarita. Wilno, 1945r.<br><div>Wspomnienie o Sergiuszu.<br>Sergiusz miał z Basią i Igorem wyruszyć 27 czy 28 grudnia 1939 z Warszawy do Wilna. Basia, lat 22, nie miała rodziny w Warszawie, a jej narzeczony znalazł się w Wilnie u swoich rodziców. Ja miałam zostać. Mieszkałam z moją teściową na Wiejskiej, pracowałam w cukierni Ziemiańskiej na I piętrze, jako kelnerka, wraz z zespołem dawnego Qui-Pro-Quo, gdzie kierownikiem cukierni, był mój ojciec, jako dawny dyrektor Qui-Pro-Quo. 26 grudnia, do cukierni przyszła moja teściowa, Basia i Sergiusz. Wróciliśmy do domu na Wiejską razem, Sergiusz miał u nas nocować, Basia przyszła omówić ostatnie przygotowania do podróży. Ja miałam zostać, gdyż wiedziałam już, że mąż mój, Wacław, był w Kownie, w obozie, skontaktował się z Zaleskim i miał wyjechać do Francji. Właściwie, już wtedy w obozie nie był, a w samym Kownie, czekając na samolot do Francji. Naturalnie, pisywaliśmy do siebie szyframi: a więc, pisał mi o tym, że miał szereg krwotoków, że zalecają mu Szwajcarię, dokąd, za pośrednictwem Zeta, pojedzie. Wiedziałam, że jest zdrowy, był młody (32 lata), dobrze zbudowany i byłam zupełnie spokojną, gdyż wyjechał z Warszawy w dobrym zdrowiu. Gdy przechodziliśmy przez bramę, zobaczyłam list w naszej skrzynce. Powiedziałam wszystkim, by szli do mieszkania i że wyjmę list i zaraz przyjdę. List był od mojej koleżanki z pensji, bardzo zawsze zrównoważonej dziewczyny. Był z Kowna. List przeczytałam jeszcze w bramie. Pisała mi, że spotkała Wacława w Kownie, że jest ciężko chory, zupełnie załamany, że boi się o mnie i pisze do mnie, bym nie szła do Kowna, bo zima bardzo ciężka, a ja jestem słabego zdrowia, ale że gdybym go widziała, tobym natychmiast przyjechała. Kończyła, pisząc: „daruj mi ten dziwny list, ale uważałam to za swój obowiązek”. Gdy przyszłam do domu, powiedziałam tylko, że jadę z Basią i Sergiuszem. Z tego powodu odjazd opóźnił się o jeden dzień. Musiałam zawiadomić mego Ojca, który prosił mnie, bym jechała za następnym nawrotem Sergiusza. Nic nie zmieniło mego postanowienia. Matka Wacława dała mi swój pierścionek zaręczynowy, bym go tam, na miejscu sprzedała, by ratować Wacława. Matka Wacława była bardzo ze mną zżyta, kochałyśmy się szczerze, nic nas nie dzieliło, łączyła nas miłość do Wacława. Bardzo rozpaczała, że muszę jechać, ale wiedziała, że zrobiłaby tak samo i pogodziła się z myślą, że chwilowo zostanie sama. (Wacław pisał nam, by nie wybierać się na Litwę, gdyż Zet przyśle nam wizy). 29 grudnia, o zmierzchu, obładowani jak nieboskie stworzenia, wsiedliśmy na dworcu Wileńskim czy Wschodnim w pociąg jadący do Małkini. Sergiusz i Igor mieli mnóstwo żyletek na handel – podobno pod tym pozorem robili swoje podróże tam i spowrotem na trasie Wilno-Warszawa. Basia i ja nie wiozłyśmy nic na handel, miałyśmy jedynie przy sobie trochę ubrań. Ja miałam masę fotografii i listów – dla mnie rzeczy bardzo cenne. Do Małkini dojechaliśmy późnym wieczorem. Już zaczynały się ostre mrozy, którymi ta zima odznaczała się. Sergiusz wziął przewodnictwo naszej wyprawy. Gdy zajechaliśmy do Małkini, kazał nam wysiąść i przejść pod wagonami, na skos stacji, by znaleźć się poza obrębem samej stacji, przy polu. Nigdy nie zapomnę tego strachu przechodząc pod wagonami, by który wagon nie ruszył. Jak we śnie przeszliśmy te drogę i znaleźliśmy się przy polu, śnieg był duży, krzaków mało. Trzeba było przejść jakiś kilometr do majaczących się w dali chałup. Szliśmy szybkim krokiem, nagle usłyszeliśmy za sobą: Halt! i strzały. Padaliśmy, podnosiliśmy się, znowu ruszaliśmy, padaliśmy, powstawali, strzały się rozlegały. Dopadliśmy jakiejś stodoły i po drabinie weszliśmy na górę. Tam siedzieliśmy cicho, tylko utuliliśmy się słomą. Po pewnej chwili jakieś głosy niemieckie, potem wszystko ucichło. Ale jeszcze bardzo długo milczeliśmy w strachu. Nagle w nocy rozległo się ... myczenie owcy czy barana, który był na dole. W pierwszej chwili jakiś głos, więc jakiś strach, ale potem, poprostu zaczęliśmy się śmiać. Gdy się rozwidniło, Sergiusz zeszedł na dół i po chwili przyszedł po nas, gdyż umówił się, że w ciągu dnia będziemy w jakiejś chałupie u gospodarza, który nas przetrzyma i w nocy zaprowadzi nas nad granicę. Chałupa była dwu-izbowa, kuchnia i izba, w której rozgościliśmy się. Były dwa łóżka, na jednym Sergiusz z Igorem położyli się spać, na drugim – ja z Basią. Umyliśmy się najpierw, dano nam herbatę, mieliśmy swoje zapasy, najedliśmy się i myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Nie wychodziliśmy z chałupy, chyba do tak zwanej „sławojki”. Właśnie z Basią tam byłyśmy, gdy gospodarz zaczął nas po cichu wywoływać. Powiedział nam, że w chałupie jest patrol niemiecki, że są w kuchni, gdzie żona ich wódką częstuje, a nas tyłem zaprowadził do izby, gdzie chłopcy już siedzieli milcząc, a myśmy, po schowaniu pieniędzy i drobnych kosztowności w siennik, także położyły się. Po jakiejś godzinie, dość nieprzyjemnej, gospodarz przyszedł i powiedział, że poszli. Zaczęliśmy się przygotowywać do drogi. A więc pakowanie plecaków, szukanie pieniędzy, które schowały się dobrze w sienniku, herbata i w drogę. Może nawet wypiliśmy po kieliszku dla animuszu. Chłop nas prowadził i w pewnej chwili powiedział nam, wskazując drogę: tam pójdziecie, tam jest granica. Dostał należne pieniądze, pożegnaliśmy się i poszliśmy we wskazanym kierunku. Nie uszliśmy daleko – Niemiec. A skąd, dokąd, jakoś nie pamiętam cośmy mówili, kazał nam zdjąć plecaki do rewizji. Wiem tylko, że tak plątaliśmy plecaki, że Sergiusza plecak, gdzie było najwięcej żyletek, nie został zrewidowany. Kazał nam wrócić, nie zatrzymał nas. Musieliśmy iść w kierunku powrotnym, Niemiec puścił jeden czy dwa strzały w powietrze, ale kluczyliśmy i wróciliśmy do granicy. Noc była – niestety – księżycowa, gwiazdy iskrzyły się na niebie, a prowadziła nas Wielka Niedźwiedzica. Naturalnie, wspominaliśmy Piaseckiego, autora Wielkiej Niedźwiedzicy. Mróz był potężny, niemniej było nam gorąco, pić się bardzo chciało, więc łykaliśmy śnieg. Przechodząc lasami, spotykaliśmy cienie, które szły w odwrotnym kierunku. Raz jeden zamieniliśmy parę słów z nieznanymi osobami – naturalnie, szeptem i słyszeliśmy tylko: po co tam idziecie? Tam strasznie. My mogliśmy to samo powiedzieć. Ale, jak zawsze w czasie kataklizmów dziejowych, ludzie idą za swoim przeznaczeniem, sądząc, że dążą do lepszego – może ta ich świadomość pomaga im przetrwać. W każdym razie i my idąc na wschód i tamci idąc na zachód, myśleli, że robią dobrze, że spełniają jakiś obowiązek. Tak nad ranem doszliśmy do pierwszych chat. Stukaliśmy zmęczeni, zmarznięci, spragnieni – nikt nam nie otworzył. Albo milczeli, ale bali się. To już była tamta strona, strach tych ludzi przygranicznych, był wielki. Szliśmy więc dalej, nie wiedząc, czy jakiegokolwiek odpoczynku zaznamy. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach przesiedzieliśmy dzień w jakiejś chacie, a późno wieczorem – był to Sylwester – wynajęliśmy sanie i pojechaliśmy do dalszej wsi. Byliśmy w dobrych humorach, noc była wspaniała, mroźna, księżycowa. I znowu nie pamiętam w jakiej wsi i gdzie przenocowaliśmy. W końcu późnym rankiem udaliśmy się na stację, nie pamiętam, czy Szepietowo, czy Szepietówka, w każdym razie druga, czy trzecia stacja od granicy i czekaliśmy na pociąg do Białegostoku. Do Białegostoku przyjechaliśmy późnym wieczorem, poszłam na pocztę i nadałam telegram do Wacława: czekać, jadę. Sądziłam, że za dzień, dwa, będę w Kownie i połączę się z Wacławem, od którego przed wyjazdem miałam kartę, że czeka na samolot, raczej kolejkę na miejsce w samolocie. Mam rzeczywiście utratę pamięci – dawniej wszystko doskonale pamiętałam – teraz i pamięć zawodzi, i przeżycia dalszych lat zatarły te sprawy, tak bliskie memu sercu, tak wspaniałe w swej grozie, tak młodzieńcze w nas (ja byłam najstarsza z naszego towarzystwa, a miałam 32 lata), tak przyjęte przez nas wszystkich, tak głęboko, czasami z humorem, który nas nie opuszczał i często ratował złe sytuacje. W Białymstoku byliśmy w ciągu dnia. Pamiętam, odwiedziłam siostrę mojej koleżanki z pensji, która jeszcze przedtem uciekła z Warszawy. Przeszła na tamtą stronę z pobudek ideowych – nie bardzo rozumiałyśmy się, gdyż obraz życia w Białymstoku, wydawał mi się okropny, a ona raczej była zachwycona. Wieczorem pojechaliśmy do Lidy, gdzie zatrzymaliśmy się u rodziny Sergiusza, bardzo zacnych ludzi. Tam byliśmy jeden dzień i stamtąd pojechaliśmy do granicy sowiecko-litewskiej, gdzie mieliśmy przejść tę granicę, do Wilna. Sergiusz był zdezorientowany. W Lidzie zasięgnął języka i dowiedział się, że jest zaostrzenie na granicy. Nie wiem dlaczego nie kazał nam wysiąść na przedostatniej stacji, jak zamierzał i jak zapowiadał kiedyś. Może dowiedział się, że tam są czujki. W każdym razie w przedziale byliśmy my i może jeszcze jedna, czy dwie osoby, gdy dojechaliśmy do ostatniej stacji Gudogaje. Tam wysiedliśmy i szliśmy do stacji, gdy nagle ktoś zbliżył się do mnie i zapytał: Kuda? Nie znałam rosyjskiego zupełnie. Wyjaśniliśmy, że idziemy do Wilna (to podobno był błąd, trzeba było powiedzieć, że z Wilna, chociaż w tym czasie to już i tak bylibyśmy zatrzymani). Zabrano nas do chaty, gdzie było miejscowe NKWD. Było już tam parę osób. Było ciepło bardzo, siedzieliśmy na podłodze, pół leżąc, czekając na badanie, no i rewizję. Wiem tylko, że ciągle chodziliśmy do „sławojki” i tam wyrzucaliśmy żyletki. Pamiętam, że funkcjonariusz, który nas zatrzymał, nazywał się Gonczarow. Badał nas po kolei, bardzo grzecznie, bynajmniej nie brutalizował, ani krzyczał. Spisał protokoły, jeszcze jeden dzień byliśmy w tej chacie, potem przewieziono nas do Oszmiany, gdzie osadzono nas w piwnicach NKWD. Tam siedzieliśmy dwa, czy trzy dni. Pamiętam, byłam badana przez oficera w białych walonkach. Był uprzejmy, zapytywał, dlaczego nie przechodziliśmy przez Prusy Wschodnie, a szliśmy przez tereny sowieckie. Nie mógł zrozumieć, że dla nas była to Polska, a Prusy Wschodnie terenem przez który nie przeszlibyśmy, jako zupełnie obcy. Powiedziano nam, że jesteśmy szpiegami. Bardzo mi się zrobiło żal życia, bo sądziłam, że szpiedzy muszą być rozstrzelani. Nie wiedziałam jeszcze, że słowo to tam zdewaluowało się, że było tak potoczne, że ani rozstrzał nie groził, ani jakieś tortury – tylko zwykłe więzienie. Przewieziono nas do więzienia. Ponieważ mieliśmy mało pieniędzy, dano nam kwity na nasze sumy do wykorzystania w sklepiku więziennym. Ludziom, którzy mieli znaczne sumy, zabierano wszystko. Zabrano mi obrączkę, sygnet; pierścionek zaręczynowy Matki Wacława miałam zaszyty w futrze. Zabrano nam wszystkie rzeczy metalowe, jak sprzączki, szpilki do włosów, ręczniki przedarto na pół, żebyśmy się nie powiesili, dano nam rzeczy osobiste do plecaka i do celi. Nie rozdzielono nas z Basią, co kładłyśmy na plus (nie tylko dla nas samych), ale jeżeli chodzi o śledztwo – sądziłyśmy, że groźnych szpiegów rozdziela się. I tak już nie zobaczyłam Sergiusza. Nie będę mówiła o naszych perypetiach więziennych, gdyż piszę te wspomnienia pod kątem widzenia Sergiusza. W każdym razie w celi było nas około 50 kobiet, były okresy, że mimo, iż nary były piętrowe i sienniki na noc rozesłało się na podłodze, a spało się na boku, tak, że jak jedna przewracała się na drugi bok, to wszystkie musiały to zrobić – nie wszystkie mogły się położyć. Dawano nam pół kilo chleba dziennie, czarnego chleba, mniej więcej dwie kostki cukru, na śniadanie wrzątek, dwa razy okropna zupa. Był szalony bród, wszy, kąpiel raz na 10 dni – nie tyle kąpiel, czy łaźnia, ile parodia łaźni. Szliśmy przez podwórze do baraku z łaźnią, tam strażnicy kazali się rozbierać i nagie wpuszczano do pomieszczenia, gdzie była jedna balia z wrzątkiem, druga z zimną wodą i kilka ceberków, do których nabierało się wody i gdzie myły się i prały bieliznę swoją osobistą 3-4 kobiety. Woda była gęsta, nie zawsze zdążano się spłukać, gdy strażnicy wchodzili, wylewali wodę z ceberków i kazali się ubierać. Wchodziło się do celi, gdzie w międzyczasie odbywała się rewizja, a zatem szaro było od kurzu, gdyż wszystkie, tak zwane sienniki (sieczka w rzadkim, papierowym płótnie), były rozruszane. Były to najgorsze chwile, a było się brudniejszym po łaźni, aniżeli przed. Pamiętam jedną, „jasną”, chwilę: miałam świerzbię, więc dawano mi maść dziegciową do smarowania ciała i po 10 dniach tych zabiegów, kazano iść solo do łaźni, gdzie jakieś kobiety prały i nie żałując wody i mnie wyprały tak, że lśniłam i łuna ode mnie biła, gdy wracałam do celi. Każda potem chciała mieć świerzbię, ale to wcale nie tak zaraźliwe, jak o tym mówią. A może w więzieniu ludzie są bardziej odporni. Od czasu, do czasu, idiotyczne śledztwo, nic nie dające ani nam, ani im. W kółko to samo: „Dlaczego nie przez Prusy Wschodnie”. Nie wiem, jak było z mężczyznami, ale nas nikt nie brutalizował, jak słyszałam i mężczyzn nie traktowano źle. Tylko samo siedzenie i w tak potwornych warunkach brudu, smrodu, było okropne. Galerie typów niesłychane. Ale to już nie ma nic wspólnego z celem mego opowiadania. W Oszmianie siedziałyśmy do czerwca 1940r. Pięknego, czerwcowego dnia rano, powiedziano mnie, Basi i czterem innym kobietom, „z wieszczami”. Lekarz nas badał, siostra nawet dała jakieś smarowanie od pokąsania przez wszy, w kancelarii oddano nam nasze rzeczy i na samochód ciężarowy, otwarty, w którym kazano nam usiąść. W czterech rogach byli strażnicy z naganami. Nakryto nas kocami i zawieziono na stację. Jechała wśród nas młoda chłopka, która pierwszy raz jechała pociągiem. Pomyślałam sobie wtedy, że jakże ja jestem szczęśliwsza od niej, tyle się w życiu napodróżowałam, w różne strony świata, a ona biedna, pierwszą podróż robi więziennym pociągiem. W Oszmianie, Sergiusza nie widziałyśmy. Po dwóch dniach zajechałyśmy do więzienia w Słucku. Więzienie mieściło się chyba w dawnym klasztorze, niesłychanej grubości mury; więzienie dwupiętrowe. Siedziałyśmy na pierwszym piętrze. Warunki bytowe dużo lepsze. Po pierwsze, łóżka żelazne z posłaniem z desek i bardzo marny, czarny sienniczek. Dostawało się prześcieradła, wąziutkie, ale były. Każda miała swój kubek gliniany (w Oszmianie był jeden, dla wszystkich). Jedzenie nieco lepsze. Większy asortyment w sklepiku, a więc chleb, cukierki, mydło, itp., ale my i tak z tego nie korzystałyśmy, gdyż nasze pieniądze były tylko przeznaczone na papierosy. Jak słyszałyśmy, poprzedni naczelnik więzienia poszedł do więzienia za złe traktowanie więźniów. Więc było jako, tako. Ubikacja pod dachem w gmachu, dokąd regularnie nas prowadzono, nie tak, jak w Oszmianie, kiedy strażnikowi się podobało. Ponadto, była biblioteka z której można było wypożyczać książki. Dla nas ważne, choć nie znałyśmy rosyjskiego, ale nauczyłyśmy się, czytając. Pracować pod śledztwem, nie można było. Najgorszą wręcz torturą było to, iż nie wiedziałam, czy Wacław jest rzeczywiście chory i czy doszedł go mój telegram wysłany z Białegostoku; bo jeżeli tak, mógł czekać i mogłam narazić go na taki sam los, jak mój. Niestety, było to nierozwiązywalne i męczyło mnie przez cały pobyt w więzieniu. Przywieziono nas 6, powoli nasze grono z Oszmiany zmniejszyło się do 3 (Basia, ja i żona oficera). O Sergiuszu, nic nie wiemy. Zbliża się Boże Narodzenie 1940. Byłyśmy w celi tylko trzy (bo, od czasu, do czasu, dodawano nam jakieś tubylki, przeważnie chłopki, które nie chciały do kołchozu). Żadne wiadomości polityczne do nas nie dochodziły. Nie wiedziałyśmy nic o świecie, o swoich bliskich, czekałyśmy tylko na zaoczny sąd, który skazywał na 5-8 lat obozu i na wyjazd do obozu. Wiedziałyśmy, że kiedyś uciekniemy z tęsknoty za krajem, rodziną, marzyłyśmy o tym, snułyśmy marzenia i domysły, w jaki sposób to się odbędzie. Tysiąc sposobów wymyślałyśmy, nie wiedząc, że życie nam nasunie 1001-szy sposób. Ale to jeszcze daleko. Każda z nas miała poczucie humoru, co ratowało w tych ciężkich opresjach. Przed Bożym Narodzeniem postanowiłyśmy pościć, suszyć nawet, ażeby zaoszczędzić chleb i cukier, ażeby w czasie Świąt najeść się do syta. Miałyśmy woreczki uszyte z kradzionych prześcieradeł, kradzionymi igłami, nitkami wyciągniętymi z tychże prześcieradeł. Tam odkładałyśmy cukier i chleb. Jedna z nas miała anginę i dostała 2-3 razy biały chleb. I ten się schowało, jako opłatek. Zbliżała się pora kolacji w Wigilię; po kolacji już spokój panował na korytarzach – nikogo nie wyprowadzano, nie było już żadnych interesów do więźniów. Właśnie tę porę przeznaczyłyśmy na podzielenie się opłatkiem. W pewnej chwili wydaje nam się , że słyszymy jakieś nawoływanie, jakby z daleka: Irena, Irena! W pierwszej chwili nie zwróciłyśmy na to uwagi – a jednak krzyk zdławiony potęgował się, nie ustawał. Tak, to z sąsiedniej celi! Przyłożyłyśmy wszystkie kubki do ściany, by lepiej było słyszeć – odkrzyknęłyśmy, że to my. Wtedy Sergiusz powiedział nam, wolno skandując, że już od dwóch miesięcy widzą, że są koło nas, ale nie mogli się zdradzić, gdyż u nich w celi był człowiek bardzo niepewny, który o wszystkim donosił. Dziś rano tego człowieka zabrali i czekali do kolacji, żeby się odezwać. Życzyli nam wszystkiego dobrego. Naturalnie, my też swoje życzenia złożyłyśmy. Powiedział nam Sergiusz, byśmy rano szukali w ubikacji, że będzie znak od nich. Byłyśmy niezwykle podniecone, wzruszone, popłakałyśmy się – to była cudowna Wigilia. Rano zapakowałyśmy swoje zapasy cukru i chleby, by dać chłopcom, którzy napewno są głodniejsi od nas. Do ubikacji szłyśmy ostrożnie, by nie widać było naszych paczek. Szukałyśmy znaku od nich – pod jakąś deską było zawiniątko – tak wsadziłyśmy swoje. Gdy rozpakowałyśmy w celi zawiniątko – było tam trochę cukierków, trochę cukru i papierosów. Dałyśmy znać, by również szukali. I tak zaczęła się wymiana różnych rzeczy. Nie miałyśmy ołówka, więc zaczęłyśmy kupować papierosy (droższe) zamiast tytoniu i na mundsztukach igłą wykłuwałyśmy litery i tak korespondowaliśmy. Potem zdobyłyśmy ołówek, który podzieliłyśmy i wówczas zaczęła się korespondencja na całego. Ponadto z koców zaczęłyśmy robić czapki narciarskie (denko wykrawałyśmy szkłem z okładek książek, prułyśmy koce na osnowę, wiązałyśmy końce nitek z mioteł zrobiłyśmy druty i robiłyśmy rękawiczki. Przesyłałyśmy wypróżnione z sieczki sienniki na łaty do spodni. Szyłyśmy chusteczki do nosa z mereżką z prześcieradeł. Żyłyśmy! Miałyśmy cel. Okazało się, że Sergiusz został wcześniej od nas przywieziony z Oszmiany do Słucka. Szczęście, że do tego samego więzienia zostałyśmy przewiezione. Siedział w licznej celi, Polaków było 13, reszta tubylcy. Kiedyś Sergiusz napisał wiersz, który nam przesłał – krótki wiersz o ruinach Warszawy. Ponieważ wszystko trzeba było niszczyć, by w razie rewizji nie znaleziono, nauczyłam się go na pamięć – był to bardzo piękny wiersz. Niestety – ani słowa już nie potrafię powtórzyć. W pewnej chwili skończyły nam się pieniądze – nie było już za co kupować tytoniu. Wówczas prosiłyśmy naczelnika więzienia, by dał nam jakąś robotę i nie płacił pieniędzmi, a tytoniem. Nie wolno. Cerować bieliznę, nie wolno. Wtedy wpadłam na pomysł, by nam dano stare, zniszczone książki do naprawy, tj. Wlepianie stronic, reperacja okładek, itp. Potrzebny do tego papier i klej. Zgodził się. Dawano nam stare książki, klej i pocięty w paski papier gazetowy. Naturalnie, zanim zabrałyśmy się do roboty, składałyśmy te papiery i wówczas dowiedzieliśmy się, że w Anglii jest Wojsko Polskie, że Francja, Belgia, Holandia, upadły. Naturalnie, przekazywałyśmy te wiadomości chłopcom. Idylla taka trwała przeszło dwa miesiące. Pewnego dnia paczka spod deski nie została zabrana, nikt się nie odzywał za ścianą – przenieśli ich, żadnego już porozumienia. Starałyśmy się dowiedzieć przez ubikację, czy są na górnym piętrze – nie. Nie wiedzieliśmy, czy są w Słucku, czy są wywiezieni. Dopiero po jakichś dwóch miesiącach, gdy wyprowadzono nas do ubikacji (były dwie na końcu każdego korytarza) jednocześnie wyprowadzono naszych z tamtej strony, a więc wiedziałyśmy, że są w ostatniej celi na drugim końcu korytarza, po prawej stronie. Ta świadomość nam dużo dała. Naturalnie, o porozumieniu się nie było mowy. Dni ciągnęły się straszne, leniwe, beznadziejne, bez celu, w oczekiwaniu na wyrok zaoczny, tym gorsze, że przez przeszło dwa miesiące żyłyśmy w stałym podnieceniu – gdy robiło się czapkę, robiło się ją nocami, by zdążyć, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy, kogo zabiorą. Wręcz, przez ten okres szczęśliwy, na warunki więzienne, byłyśmy niewyspane, ale szczęśliwe. Teraz był kompletny marazm. Pewnego dnia dostałam znowuż świerzby – po prostu rozrywka. Było nas wtedy sześć, trzy tubylki, stare kobiety. Nie przeszkadzały nam. Dawano mi co wieczór kubeł gorącej wody do zmycia maści i maść. 22 czerwca 1941r. był nalot na więzienie. Obudziłyśmy się nieco przerażone i choć w strachu, szczęśliwe, że coś się dzieje. Szalenie waliło wokół naszego budynku. Przez dłuższy czas. Nagle, szalony wybuch obok nas; okno wysoko umieszczone, było zasłonięte, nie tylko kratą, ale ukośnymi deskami od zewnątrz i na boki, tak, że trzeba było stać pod samym oknem, by zobaczyć kawałek nieba. Niebo było groźne, co chwila błyski od strzałów. Po wybuchu ucichło. Rano zawsze była tzw. „prowierka” – naczelnik przychodził i pytał się, czy są jakieś „woprosy”. Zastanawiałyśmy się, czy zapytać się o wybuchy w nocy, czy też nie. Jeżeli nie – pomyślą, że coś wiemy (skąd, niewiadomo, ale podejrzliwość przecież była straszna), nie mogłyśmy nie słyszeć, więc postanowiłyśmy zapytać, co to było w nocy. Usłyszeliśmy odpowiedź: Manewry. Dobre i to. Naturalnie, wiedziałyśmy, że to wojna – ale kto? czy alianci? czy Niemcy? czy może rozruchy? (na to ostatnie, nie liczyłyśmy). Rano, śniadanie przyniosło dwóch ludzi, nie jeden - jak zwykle, czujność była zaostrzona. Ale i wody mniej było, a mnie już nie przynoszono kubła gorącej wody, bo okazuje się, że bomba trafiła w studnię. 23-06, był spokój. 24-06, były imieniny Jasi (żony oficera WOP). Grałyśmy w brydża z dziadkiem, kartami zrobionymi z mundsztuków. Nagle, po południu, nalot kilkugodzinny na Słuck. Grube mury więzienia, trzęsły się. Bardzo to nieprzyjemne być na pierwszym piętrze w czasie straszliwego nalotu; mając szczelnie zamknięte, okute drzwi; okno, do którego nawet sięgnąć nie można. Zaliczam te parę godzin do najnieprzyjemniejszych w więzieniu. Potem spokój. 25-06, spokój. 26-06 raniutko, budzi nas dziecinny głosik na korytarzu: dyżurnego nietu, dyżurnego nietu! Stukamy, wołamy, podchodzi do judasza mały chłopczyk, który mówi nam, że siedział w celi obok (cela dla nieletnich, okazuje się), że rano obudził się sam w celi, kolegów już nie było i dyżurnego, także nie było. Kazałyśmy mu iść do celi na końcu korytarza, na prawo, żeby powiedział Polakom, że my jesteśmy w celi. W tym momencie całe więzienie pękało od huku – reszotki (zasłony z okien) padały, drzwi były wywalane, my tylko spakowałyśmy się błyskawicznie i deskami próbowałyśmy drzwi wywalić – niestety – drzwi były mocne, okute, a nasze ręce bardzo, bardzo słabe. W pewnej chwili chłopczyk wrócił i powiedział, że Polacy zaraz przyjdą do nas. Po chwili, oderwała się klapa w drzwiach, którą nam jedzenie podawano i ujrzeliśmy Sergiusza pierwszy raz po 19 miesiącach – był blady, chudy, powiedział, że ich grupa 13 osób podzieliła się na dwie – 10 mężczyzn w jednej grupie, trzech w drugiej, dla towarzyszenia nam trzem, wśród nich Sergiusz. Zaczęli starać się drzwi wywalać, niestety, były otwierane na korytarz i nie dali rady. Więc postanowiłyśmy, że wyjdziemy klapą. Pierwsza wyszła tęga babina tamtejsza – jak się ona zmieściła, doprawdy nie wiem, tylko pęd do wolności może takie cuda spełnić. Nam było już łatwiej, bo byłyśmy chude, jak szczapy. Korytarz był pełen więźniów, tubylców. Sergiusz kazał nam poczekać, bo pójdzie do magazynów po żywność, byśmy mieli co jeść w drodze. Na schodach już był tupot, bramy więzienne już były wywalone przez więźniów, my czekamy. W pewnej chwili wpada ze schodów więzień, tubylec i krzyczy, by zaraz się do cel schować. Ogarnęła nas panika. Za Boga, postanowiłyśmy już nie wchodzić do celi. W tej chwili przybiegł Sergiusz i kazał nam iść za sobą. Kierujemy się do schodów. Pierwszy szedł Sergiusz, ja za nim, wyglądałam, jak tubylka, cała wysmadorana dziegciem, ubrana w koszulę męską, więzienną i okręcona prześcieradłem, zamiast spódnicy, za mną Basia, śliczna, jak zawsze, w fokowym futrze – zupełnie nie pasowała wyglądem do sceny. Biegnąc, schodzimy ze schodów, a naprzeciw nas wpadł oficer z naganem i paru żołnierzy z karabinami. Oficer zapytał Sergiusza: czy wy polityczni? Przytomność umysłu Sergiusza, uratowała nam wszystkim życie, gdyż, gdyby się mnie zapytano, nie znalazłabym odpowiedzi, nie mówiąc w ogóle po rosyjsku. Sergiusz, nie przerywając biegu, bez najmniejszego namysłu, błyskawicznie odpowiedział: my za kradzież, polityczni na drugim piętrze (naturalnie, po rosyjsku, ale nie potrafię i tego napisać). Oficer i żołnierze, jak pioruny, potrącając nas (i nie zwracając z pośpiechu uwagi na Basię, Jasię i innych) polecieli na drugie piętro, by rozstrzelać politycznych, a my, jakby skrzydła u ramion nam wyrosły, przelecieliśmy przez bramę więzienną i w lewo, prędzej, prędzej na krańce miasta, w pole, prędzej, prędzej. Chłopcy nieśli nasze węzełki. Ja z przyzwyczajenia, patrzałam na nazwy ulic, zauważyłam, m.in. ulicę Proletariacką. Ma to później znaczenie. Gdy byliśmy już za miastem, położyliśmy się w trawie i zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy wolni, słońce świeci nad nami. Wypoczywaliśmy milcząc, gdyż żadne słowa nie mogą określić naszych wrażeń – co zastaniemy wśród naszych, jak będziemy szli, co z nami będzie? I jakaś wewnętrzna, żywiołowa, szalona, radość: swoboda!! Trzeba było zebrać się. Nasze węzełki były zapakowane w prześcieradła, każdy z chłopców wziął jeden; my szłyśmy wolne. Zaczęliśmy maszerować. Poszliśmy do najbliższego kołchozu, gdyż ja musiałam się umyć. Weszliśmy do chaty, gospodyni dała mi wody (ikona w rogu, ale za firanką) ja się myłam za przepierzeniem, a Sergiusz wziął jakąś gazetę do ręki. Nagle: Irena! natychmiast uciekać, zbieraj się. Niedomyta, ubrałam się i zwieliśmy. Otóż Sergiusz przeczytał w gazecie, że w terenie frontowym, wszelki element niepewny, pod sąd wojenny. Na pewno byliśmy elementem niepewnym. Zrobiliśmy naradę: postanowiliśmy spalić nasze kwity więzienne, nie zbliżać się do chałup i ludzi, kluczyć w stronę granicy. Kierunek, Wilno. Postanowiliśmy nie mówić, ani o przeszłości, ani o przyszłości – nie myśleć, cieszyć się swobodą i starać się utrzymać ją za wszelką cenę. Tak szliśmy dalej. Gdy nastał zmierzch, ułożyliśmy się na ugorze, w dołach. Wokół paliło się kilkanaście kołchozów, Słuck się palił, samoloty przelatywały co chwila. Z Sergiuszem długo rozmawialiśmy o wszystkim, tamci spali snem kamiennym, a od czasu do czasu budziły ich detonacje. Rano szliśmy dalej. Nagle nadjechało dwóch Niemców na motocyklu. Naturalnie, brano chłopców za żołnierzy sowieckich, jako ogolonych. Ja z tego towarzystwa najlepiej mówiłam po niemiecku, a mówiłam okropnie, pożal się Boże. Tłumaczyłam, że jesteśmy uciekinierami z więzienia, że chłopców także w więzieniu golono, że ja jestem urodzona w Berlinie, za co siedziałam, już nie wiem, co plotłam (rzeczywiście, jestem urodzona w Berlinie) – patrzeli z niedowierzaniem. W końcu pokazałam nasze tobołki. W końcu uwierzyli i pozwolili nam iść dalej. Z 27 na 28 nocowaliśmy w lesie. Nie pamiętam podobnie koszmarnej nocy przez ... komary. Było duszno, komary tak cięły, że nie sposób było na chwilę zasnąć, a byliśmy zmęczeni piekielnie, wszystko było obolałe od marszu po 19 miesiącach bezczynności i gnuśności. Nakryliśmy się gałęziami, z komarami nieco lepiej, ale duszno tak, że tchu brakowało. Więc poszliśmy w okoliczne zboże, a jeden z nas, na zmianę czuwał. 28-06 szliśmy dalej. Nagle, o zmierzchu, nie wiedząc jak, znaleźliśmy się w kołchozie przygranicznym. Zaczęto na nas patrzeć nieufnie. Chcieliśmy się oddalić, ale szli za nami. Byliśmy w strachu, bo sytuacja była dziwna – wcześniej spotkaliśmy Niemców, teraz sowieci, ale tak jest w terenie frontowym. A więc, zaczęło się mówić bajeczki: że jesteśmy z Wilna, że zaangażowaliśmy się do roboty w Słucku, że Słuck spalony i że wracamy do naszych rodzin. Padło pytanie: ja znam Słuck. Na jakiej ulicy mieszkaliście? Natychmiast odpowiedziałam, na Proletariackiej. Tak, rzeczywiście, taka ulica jest – idźcie sobie dalej. Nocowaliśmy w polu i o świcie 29-06 stanęliśmy na zabronowanym pasku ziemi, który był granicą między Związkiem Radzieckim i dawną granicą polską. Szalone wzruszenie nas ogarnęło na tym pasku ziemi. Polska. Jedni uklękli – modlili się, A Sergiusz nagle powiedział: On miał rację!!! On miał rację! Okazało się, że Sergiusz siedział z jakimś starym dziadem Białorusem, który mu wróżył i powiedział mu: Na Piotra i Pawła staniesz w Polsce. Sprawdziło się. Niewiadome są słowa ludzi i niewiadomo skąd je czerpią. Już w innych humorach szliśmy dalej. Weszliśmy do zagrody: ona, nauczycielka wiejska, on, furman. Ucałowali nas, kazali się umyć pod studnią i przygotowywali śniadanie. Rozkoszowaliśmy się podwórzem, psami, kurami, krową, słońcem, Polską. Poproszono nas do chaty, do stołu. Zdębieliśmy. Nakryty białym, śnieżno-białym obrusem stół, dla każdego talerzyk, nóż, widelec, na stole masło, wędlina, miód, chleb, i na talerzu góra blin. Łzy nam się w oczach zakręciły, gospodyni zmówiła pacierz i siedliśmy do stołu. Góra blin w jednej chwili znikła, ale przyszła druga i trzecia. Pierwszy raz od 19 miesięcy jedliśmy do syta, swobodnie, radośnie, u dobrych, bardzo dobrych ludzi. Po śniadaniu kazali nam udać się do stodoły, na siano i spać, co też uczyniliśmy skwapliwie. Po przespaniu – obiad. Tak cały dzień przebałaganiliśmy, opowiadając, dowiadując się jak było. Przenocowaliśmy w stodole, a rano, raniutko, pożegnawszy się z gospodarzami, błogosławiąc ich za dobroć, poszliśmy w dalszą drogę na Kleck. Mieliśmy zapas jedzenia od gospodarzy. Szliśmy jak nam się chciało, wypoczywaliśmy często, kąpaliśmy się w napotkanych rzeczkach, opalaliśmy się. W południe, w cieniu drzew wypoczywaliśmy. Do Klecka przybyliśmy późnym popołudniem, pod wieczór. Poszliśmy do kościoła. Był zamknięty. A więc na plebanię. Ksiądz przyjął nas łaskawie. Złożyliśmy nasze rzeczy, poszedł z nami do kościoła, pobłogosławił nas przed ołtarzem i spowrotem na plebanię, na podwieczorek. Potem nastąpiła scena, jak z melodramatu, ale była żywa i prawdziwa. Chłopcy mieli rany od trzymania naszych tobołów na ramionach. Więc usiedliśmy na ganku, przed ślicznym ogródkiem plebanii, takim uroczym ogródkiem z malwami, różami, ostróżkami, całą gamą kolorów kwiatów i kwiatuszków. My kobiety szyłyśmy z prześcieradeł prawdziwe plecaki, żeby chłopcom było lżej nieść, ksiądz z nami siedział, chłopcy patrzyli w nas i w ogród, a Sergiusz czytał Pana Tadeusza. Gdy zaczął: O roku ów! znowu łzy zakręciły się w oczach. I tak do zmierzchu Sergiusz czytał, a my szyłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy jak w domu, bo domem nam był każdy polski dom. Potem kolacja i spać, pierwszy raz w prawdziwym, miękkim łóżku. Nad ranem dalsza wędrówka. Dotarliśmy do Zdzięcioła. Poszliśmy do Księdza Kanonika. Przyjął nas w pięknym salonie na herbatce! Nie przenocował nas, bo się bał Niemców, których było podobno tylko dwóch w mieście. Dał nam nocleg w tancbudzie, w ogrodzie, przy plebanii, gdzie Sowieci urządzili park zabaw. Ponieważ było ciepło, więc jakoś na deskach się przespało. Nad ranem dalsza wędrówka. Doszliśmy do Bielicy, do księdza staruszka, bardzo przychylnego. Kolacja z herbatą, której wypić nie sposób, bo jakieś dziwne zioła. Zapytał, czy może nie smakuje? rzeczywiście, nie. Zawołał gospodynię i szeptem kazał jej coś wykopać. Po chwili nalano świetnej herbaty, która była zakopana w ogródku. Na plebanii przenocowaliśmy: ksiądz nam opowiedział, jak to Bielica była doświadczona. Niemcy się wycofali, potem nacierali. W końcu osiedli w Bielicy, do dalszego marszu, a w lasach okolicznych były partyzantki. Zebrali 30 zakładników, młodych i starych mężczyzn i pytali o partyzantki. Gdy dalej rozlegały się strzały w lasach, rozstrzelali zakładników i spalili pół Bielicy. Nad ranem wychodziliśmy z plebanii. Z okna zapukał ksiądz i mówiąc szeptem, dał nam spory kawał słoniny, pewnie wykopanej w tajemnicy przed gospodynią. Pożegnaliśmy, podziękowaliśmy. A potem z drugiej strony stukanie na nas – gospodyni dała nam znowu spory kawał słoniny, pewno wykopanej w tajemnicy przed księdzem. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy. A potem, po drodze w Bielicy, zobaczyliśmy straszny obraz: kobieta pół-naga, zasłonięta włosami, wyła, trzymając się za głowę, nad zgliszczami. Stanęliśmy i doprawdy nie wiedzieliśmy co począć. Zagadać biedaczkę? i co jej powiedzieć? więc staliśmy dłuższą chwilę i poszliśmy dalej – ona nas wogóle nie widziała – pewnie straciła zmysły. Długo milczeliśmy, idąc dalej naszą wędrówką, zastanawiając się, kogo zastaniemy, jak będzie dalej. Dalszy etap – to u gospodarzy, potem znowuż w jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, u księdza, młodego, bardzo rozumnego, który bardzo wiele z nami rozmawiał o naszym losie, o losie Polski, o jej przyszłości. Rano odprawił mszę na naszą i naszych rodzin intencję, dał nam po medaliku, który mam do dzisiejszego dnia, i znowu w drogę. Tak więc zaszliśmy do Wilna, gdzie dowiedziałam się, że Wacław mojej depeszy nie otrzymał - wyjechał do Francji, gdzie dotychczas przebywa - że stryj Stanisław został z żoną wywieziony. Basia znalazła swojego Bronka, za którego wyszła zamąż i zamieszkała z nim u jego rodziców. Ja byłam krótki czas w Wilnie, pracowałam przy odgruzowaniu domów, potem krótki czas sprzedawałam tamtejszą gadzinówkę, ale prędko przestałam, z powodu tego, że to właśnie gadzinówka. Skomunikowałam się z Ojcem w Warszawie, dokąd pojechałam po dwóch miesiącach, we wrześniu. Okazuje się, że tydzień po moim wyjeździe, przyszły wizy dla Matki Wacława i dla mnie. Matka czekała na wiadomości ode mnie. Gdy już mijał termin wizy, pojechała, sądząc, że jeżeli słowa ode mnie nie ma, to, że już nie żyję, a za moją wizą pojechała z kilkomiesięczną córeczką, Marysia Kościałkowska, żona Wiktora. Z Sergiuszem korespondowałam. Napisał mi, że ożenił się. Potem, że ma syna. Ostatnia karta, jaką od niego otrzymałam, była minorowa. Mówił o niepewnym życiu i prosił, bym zaopiekowała się jego synem. Niestety, poza imieniem, nie podał mi ani nazwiska żony, ani miejscowości w której żyje. Potem przyszło Powstanie, w którym z Hanką Czajkowską prowadziłam szpital. Potem dowiedziałam się, że Sergiusz zginął od kuli. Sergiusz był dziwnym, zdolnym chłopcem, rokującym, że będzie kimś w życiu. Był bezkompromisowy, inteligentny, z dużym poczuciem humoru, dziwak, którego reakcje nie były typowe, zawsze indywidualne. Na pewno, w swojej psychice utrudniał sam sobie życie, ale nie lubił łatwizny, drobiazgowości, oportunizmu, konformizmu, był z urodzenia anarchistą i miał niezwykłą indywidualność. Takim go pamiętam, takim zostanie w mojej pamięci. Może się mylę. Był to rodzaj człowieka, który dla każdego mógł się wydawać kimś innym i jeżeli dla kogoś jest innym, to także prawdziwym. Na tym polegała jego dziwna natura. Zginął od kuli – jeżeli tak musiało się stać, to uspokojeniem dla mnie byłoby to, że kula ta błyskawicznie przerwała życie tak, by sobie z tego sprawy nie zdawał. Może los dał mu tę jedną ulgę, za wszystko, co tak gorąco czuł i czego tak gorąco pragnął. Chciałabym kiedyś poznać jego syna.<br>Przesyłam Panu, Panie Olgierdzie, dwie karty i jeden list Sergiusza. Ciężko mi się z nimi rozstać, gdyż mówią one o sentymencie, jaki nas łączył – szczerze lubiłam tego chłopca, a wiem, że on także mnie lubił. Co ważniejsze – ceniliśmy sobie tę naszą przyjaźń, rozumieliśmy się – wiedział on, że tam, gdzie inni może go potępiają, ode mnie znajdzie zawsze zrozumienie. Ponieważ wiem, jak Pan ceni sobie każde jego słowo, przesyłam te listy, prosząc jednak koniecznie o zrobienie mi choć odpisu z nich. Może już niedługo mojego życia – chciałabym mieć choć odpisy w moim archiwum.<br>Napisane dnia 14 i 15 stycznia 1962r, w 21 lat za późno.<br>Irena Kościałkowska. </div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-41639816098739962792008-10-17T07:05:00.000-07:002013-07-24T12:35:33.799-07:00Spowiedź Sergiusza<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<span style="color: red; font-size: 180%;">SPOWIEDŹ SERGIUSZA.</span><br />
<span style="font-size: 180%;">Autor: Andrzej Kościałkowski </span><br />
<span style="font-size: 180%;">E-mail: </span><span style="color: blue; font-size: 180%;">akubattery@gmail.com</span><br />
<br />
„Człowiek w Polsce przypadł do ziemi, kurczy się.<br />
Stał się kundlem.<br />
Wielki duch polski odleciał z przodkami”.<br />
Melchior Wańkowicz.<br />
<br />
<span style="color: red; font-size: 130%;">Przedmowa:</span><br />
Poniższe teksty zostały przepisane z oryginałów pamiętników, zawartych w 4-ech brulionach - własnoręcznie spisanych relacji/wspomnień - z kolejnych okresów życia/walki zbrojnej Sergiusza. W okresie aktywności polskiej partyzantki miejskiej przeciwko Okupantom w Wilnie, używał On pseudonimy: „Lech” oraz „Mag”.<br />
(„Warta”- p. Henryk Kopczyk – podaje również Jego nieznany pseudonim: „Antek”).<br />
Natomiast w okresie walki o Niepodległość Polski - w partyzantce leśnej na terenie Wileńszczyzny – miał pseudonimy: „Fakir” oraz „Grób”.<br />
Zamieszczone niżej teksty (<em>kursywą</em>), przepisano z notatek autorstwa Olgierda, ojca Sergiusza (18 stron), jako Olgierd: 1-19.<br />
Wkomponowane w teksty Sergiusza uzupełnienia tematyczne, jako „Derwisz”: 1-15, są także autorstwa Olgierda, używającego w Podziemiu pseudonim „Derwisz”. Pochodzą one z jego wielotomowego dzieła-maszynopisu zatytułowanego: „Samotna Mogiła”.<br />
W podobnym stylu wkomponowano listy/wypowiedzi bojowników związanych bezpośrednio z Sergiuszem.<br />
<br />
Brulion I-szy, jako Sergiusz: 1-43<br />
- Służba w Wojsku Polskim.<br />
(„Obrona na stanowiskach” - 43 strony).<br />
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 44-100<br />
- Pobyt w więzieniach sowieckich.<br />
(„Spowiedź” - 57 stron).<br />
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 101-107<br />
- Tekst poświęcony „Zygmuntowi”.<br />
(„Samotny bez jutra” - 7 stron).<br />
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 108-134<br />
- Działalność bojowa w partyzantce miejskiej w Wilnie.<br />
(„O każdy krok” - 27 stron).<br />
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 135-141<br />
- Służba w partyzantce leśnej, Brygadzie „Łupaszki”.<br />
(„Dziesięć dni” - 7 stron).<br />
Brulion III-ci, jako Sergiusz: 142-203<br />
- Retrospektywne wspomnienia o działalności bojowej w partyzantce<br />
miejskiej w Wilnie oraz bieżące o tworzeniu własnego oddziału partyzantki leśnej.<br />
(„Rok 1944” - 62 strony).<br />
Brulion IV-ty, jako Sergiusz: 204-228<br />
- Dowódca Oddziału Samoobrony Ziem Wschodnich Nr 4.<br />
(„1945-01-07” - 25 stron).<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: 130%;"><span style="color: red;">Spis treści:</span></span><br />
Przedmowa _ str. 2<br />
Olgierd: 1-4 _ str. 4<br />
Sergiusz: 1-43 _ str. 7<br />
Olgierd: 5-19 _ str. 19<br />
Sergiusz: 44-100 _ str. 30<br />
„Derwisz”: 1 _ str. 54<br />
List Ireny Kościałkowskiej _ str. 55<br />
Wspomnienia Ireny Kościałkowskiej _ str. 57<br />
Sergiusz: 101-107 _ str. 67<br />
„Derwisz”: 2 _ str. 70<br />
Sergiusz: 108-117 _ 71<br />
„Derwisz”: 3 _ str. 75<br />
Sergiusz: 118-126 _ str. 75<br />
„Derwisz”: 4 _ str. 79<br />
Sergiusz: 127-131 _ str. 79<br />
„Derwisz”: 5 _ str. 81<br />
Sergiusz: 132-134 _ str. 81<br />
„Derwisz”: 6 _ str. 83<br />
List Jerzego Urbankiewicza _ str. 91<br />
Sergiusz: 135-147 _ str. 92<br />
„Derwisz”: 7 _ str. 97<br />
Sergiusz: 148-153 _ str. 97<br />
„Derwisz”: 8 _ str. 99<br />
Sergiusz: 154...169 _ str. 99<br />
Cytaty „Pika” oraz „Maksa” _ str. 107<br />
Sergiusz: 170-181 _ str. 107<br />
List Marii Wyrwasowej _ str. 113<br />
„Derwisz”: 9 _ str. 113<br />
Sergiusz: 182-186 _ str. 114<br />
„Derwisz”: 10 _ str. 116<br />
Sergiusz: 187-203 _ str. 116<br />
„Derwisz”: 11 _ str. 121<br />
List Mieczysława Palenko _ str. 124<br />
„Derwisz”: 12 _ str. 125<br />
Sergiusz: 204-220 _ str. 129<br />
„Derwisz”: 13 _ str. 133<br />
Sergiusz: 221-228 _ str. 133<br />
„Derwisz”: 14 _ str. 134<br />
List Wandy Kiałki _ str. 135<br />
„Derwisz”: 15 _ str. 136<br />
Wiersz Juliana Kościałkowskiego _ str. 137</div>
Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-3843011859021429822008-10-17T05:10:00.000-07:002008-11-04T18:53:52.506-08:00Olgierd: 1-4.<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEipzRcCAJPCxdtvPUecJ6QeH2VPSgoBRFyQYbtWfI1TOgpVYrCzK_rnqTJwh4B9UZvLM9natTJB1x96dfHIrWZULM9S5UB5iTXBZi5m4rF0wCVDH5K9Q6uUbpjXvmqrHIhDONhOdLT5r-U/s1600-h/19_blog.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258094982589212850" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEipzRcCAJPCxdtvPUecJ6QeH2VPSgoBRFyQYbtWfI1TOgpVYrCzK_rnqTJwh4B9UZvLM9natTJB1x96dfHIrWZULM9S5UB5iTXBZi5m4rF0wCVDH5K9Q6uUbpjXvmqrHIhDONhOdLT5r-U/s400/19_blog.JPG" border="0" /></a> Margarite, Sergiusz, Marian, Przemysław i Olgierd Kościałkowscy.<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDsPhC3NtEmem-rDtFZ7TmtiAQnuszGFd6jvVUO6rbBVP9339XQZben3GYQ5SjPstQByEnZ0lrA9TFc1BCJT92iyZvtrZNo6Ga0Osm61K3Ky53MSuM5xYo8ZNgwx_1AVNRdduIHnQkhxU/s1600-h/150.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258094995667589602" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDsPhC3NtEmem-rDtFZ7TmtiAQnuszGFd6jvVUO6rbBVP9339XQZben3GYQ5SjPstQByEnZ0lrA9TFc1BCJT92iyZvtrZNo6Ga0Osm61K3Ky53MSuM5xYo8ZNgwx_1AVNRdduIHnQkhxU/s400/150.JPG" border="0" /></a> Sergiusz, Przemysław i Marian Kościałkowscy.<br /><br /><br /><br /><div><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 1.</span><br />Sergiusz urodził się dnia 15-08-1915r. w Orle.<br />1930-07-26. Z matką Margaritą na wakacjach w majątku Sobotniki - pow. Lidzki - u pp. Ciemniewskich. Poluje z rogatką na wróble. Pływa korytem po rzece. Pisze: „Przemyk (młodszy brat) zawsze trzyma się mnie, robi wszystko to, co ja. Jeździ konno i nawet kłusa bez uzdeczki”. Czyta Krzyżaków, Quo Vadis, literaturę podróżniczą i inne. „Marysia, młodsza z córek, jest bardzo skąpa, ale niewiele nam to szkodzi, gdyż idziemy do grochu, marchwi i ogórków”.<br />1931. Na wakacjach w Kopściowszczyźnie - na pograniczu sowieckim - u pp. Kalinowskich. „Obraziłem się na p. Kalinowską za to, że nie zaprosiła mnie do stołu razem z gośćmi. Utrzymanie mam skromne, wiejskie, lecz niezliczoną ilość owoców”. Trzęsąc gruszki, spadł z drzewa. Z biblioteki państwa Kalinowskich przeczytał wszystkie książki. ”Bardzo mi się chciało otrzymać od Tatusia cośkolwiek przez Staśka, ale trudno! Jak nie ma, nie trzeba. Czuję się tu dobrze”.<br />1933-12-12. „Od początku roku zbieram na buty narciarskie”.<br />1934. Pomimo zakazu władz szkolnych, występuje na ringu. Otrzymuje dyplom mistrza pierwszego kroku. Czuje się zdrów i silny. Z Marianem (starszy brat-malarz), stosunki układają się źle z powodu wygórowanych żądań i niestosownego zachowania się brata. Interesuje się sprawami domowymi. Waży 64 kg. Przerwał boks. Na półrocze dwójek nie ma. Bracia zostają sprowokowani przez narodowców z „Błyskawicy”. Miało to miejsce w teatrze. Jako smagli, przyjęci zostali za Żydów. Uczy się w gimnazjum Czackiego. W drugim półroczu przechodzi do Mickiewicza, do kl. 7. Sportami zajmuje się niewiele. Czuje się doskonale. „Obchodzę się bez przyjemności”. W tym czasie przechodzi silną grypę. Nauki idą łatwo, nieco trudniej matematyka. Szkicuje kolegów. Na zaproszenie - w okresie ferii - udaje się na prowincję dekorować salę. Uskarża się, że musi wykonywać niektóre prace w domu, „kiedy inni palcem nie ruszą”. „W szkole sztuk pięknych - przy ul. św. Anny - pozowałem. Zarobiłem 30 zł”. Pieniądze zbiera na wycieczkę w góry. W lecie planuje wyjazd na obóz PW, następnie wędrówkę po Kraju.<br />1935. Cieszy się z powodu zdania przez Przemyka egzaminów do gimnazjum Mickiewicza. Przebywa na obozie w Grandziczach.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 2.</span><br />Jest st. junakiem. Ćwiczenia, gry, „jak zwykle i wszędzie, jest mi dobrze”.<br />1936-07-10. List żołnierski ze Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. Marźnie. Życie nie smuci, ani też daje zadowolenie. Z kolegami nie zaprzyjaźnia się. „Są płytcy”. Poznaniacy nie są szczerzy. Prosi o przysłanie kawałka sukna do czyszczenia siodła. „Tu bowiem, żołnierz wszystko musi kupić”. Uskarża się na ćwiczenia piesze. Wini kolegów, którzy boją się koni. „Moja jazda jest prawie bez zarzutu”. Z dowódców jest zadowolony. Z racji obchodu 15-lecia szkoły, jest powołany do dekorowania sali na uroczystość święta kawalerii. „Od jutra rana idę pracować do kasyna, gdzie 20-30 żołnierzy Żydów będą wić girlandy (1000 m.). Nadzorcą miał być Polak z 2-go plutonu, ale wobec nieumiejętnego obchodzenia się z ludźmi, wziąłem sprawę w swoje ręce. Chciano tamtego pobić. Ohydnie leniwe żydowstwo, uporczywie nie chce pracować. Spokojnie narzuciłem im swoją wolę”. Z kolegami nie jest na stopie zażyłej. „W izbie mojej atmosfera naprężona. Zresztą, są mi obojętni. Nie przedstawiają materiału wartościowego, jako potrzebna, budownicza młodzież. Mam już pięknie dźwięczące ostrogi, długi płaszcz świąteczny. „Agata”, moja towarzyszka, jest bardzo ostra i złośliwa, ale mnie pozwala nawet na oczyszczenie jej kopyt. Uroczystości odbyły się. Dekoratorzy zostali zaproszeni przez rotmistrza Karneckiego na bal w charakterze służbowych. Jedli doskonałe potrawy. Niestety i ja brałem udział w pijatyce”. Obserwował: „jak to oni bawią się i błyszczą”. „Nie zaimponowało mi to, nie chciałbym być wśród nich”. Po przyjściu do izby spostrzegł brak niektórych rzeczy osobistych. „Na uroczystościach 15 października, szkoła nasza wystąpiła z wielkim powodzeniem. Zaprezentowała się lepiej, niż zawodówka. Przeklęte mrozy, błoto, przyprawiają mnie o zły humor. Powietrze koszar ciężkie jest do zniesienia. Choćby najcięższa droga, ale droga wolności. Chociaż właściwie nie jest tu tak ciężko, o wiele lżej niż np. w elektrowni. Och, ileż to razy z przyjemnością rozbiłbym czaszkę tym paskudnikom, przeklętym paniczom, którzy do ludzi prostych w stajni odnoszą się, jak do bydła. Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej, tym dalej, wchodzę w życie. Poznaję niesprawiedliwość, kłamstwo, zbrodnię. Te małe zadraśnięcia są tak wymowne, tyle dają myśleć, tyle cierpieć!”.<br />1936-07-11. Święto kawalerii Huberta. Bieg myśliwski.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 3.<br /></span>„Tym razem pocieszę Was, nie piłem. Po powrocie zabrałem się do układania pijanych kolegów. Jeden z kolegów zamierzył się stołkiem na pewnego krakowiaka. Odrzuciłem napastnika. To był niejaki Antosz, zamierzył się więc na mnie. Porwałem go za ramiona i rzuciłem na łóżko. Ani razu nie straciłem tu panowania nad sobą. W listopadzie znów uroczystość, gdzie weźmiemy udział jako kawaleria, na koniach”.<br />1937-05-15. „Biedrusko. Wyszkolenie bojowe. Życie przyjemniejsze. Nie ma wykładów, które są męczące, jak przerywany sen. Ze słońcem czuję się doskonale, pod każdym względem. Mieszkamy w barakach. Mamy piętrowe łóżka. Ja – oczywiście - na górze. Ostatnio ogarnął mnie zapał do walki z RKM-em. Niczym jest trud noszenia, gdy się ma później silne emocje. Szukam takich wrażeń, aby urozmaicić sobie życie. W dyskusjach występuję stale zaczepnie, bo dużo mi się tu nie podoba. Ludzie - nawet z wykształceniem uniwersyteckim - są ciężcy w rozmowie. Przejęci duchem żołnierki, ograniczają się do rzucania przekleństw”. W odróżnieniu od kolegów, nie nudzi się. Czyta, prosi o książki francuskie. Mówi o swoich zdolnościach wojskowych. Uznaje, że bat jest konieczny. Do służby w wojsku jednak nie skłania się i mówi o szkole handlu zagranicznego we Lwowie. Zapytuje: „Czy nie będzie to jeszcze jedno zmarnowane życie”? „Zimno jest przykre, tak łatwo mnie łamie. Tymczasem trzymamy się w ciężkiej pracy, ja w bezpiecznych koszarach. Ale na mnie przyjdzie czas”. Kolegów - nie interesujących się sprawami społecznymi - uważa za element niższy. Za kilka tygodni ma opuścić koszary. „Będę bogatszy w doświadczenia, będę miał poglądy bardziej skrystalizowane”. Cieszy go, że służba wojskowa jest na ukończeniu. Budzą się zainteresowania społeczne. Ideologicznie czuje się bliższym Związku Młodzieży Polskiej. Ambicją jego jest poruszenie młodzieży do walki ze złem. Myśli o rozpoczęciu pracy w tym kierunku. W biegu lekkoatletycznym nie celuje, natomiast lubi silne emocje. „Atak kawalerii. Od tej zabawy nie mam zamiaru uchylać się. Obowiązki spełniam dobrze, ale sól prawdy, którą otwarcie rzucam w oczy, stwarza mi nieprzyjaciół”. Tęskni do życia wolnego. Zadaje pytanie, jaki jest cel jego życia? Odpowiada z przekonaniem, że życie jego musi mieć jakąś wartość.<br />1937-06-16. „Jesteśmy w ciągłym ruchu. Zmęczenie fizyczne niejednego zwala z nóg. Ja nie narzekam na słońce, ono mi daje energię. Za parę tygodni wracamy do Grudziądza, jeszcze za parę, do pułków.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 4.</span><br />"W tym okresie miałem możliwość przekonać się, że potrafię dowodzić. Zmieniłem postępowanie. Stałem się „pistoletem”. Daję chłopcom w skórę, bo przekonałem się, że z takimi, jakimi są nasi, inaczej nie da się pracować. Bat jest konieczny. Łatwo mi jest przystosować się do najcięższych warunków. O wojsku zdania nie zmieniłem. To praca nie dla mnie. Ludzie patrzą jednostronnie na rzeczy dla siebie niewygodne. Zniechęcają się niesprawiedliwością. Stałem się bardziej pesymistyczny. Przychodzi pytanie: „Jaki jest cel mego życia”? Moje myśli i rozmowy z samym sobą... . Dowódcy drżą w oczekiwaniu gen. Wieniawy-Długoszewskiego. Jest postrachem. W tym tygodniu mamy ostateczne egzaminy w szkole”. </div><div>1937-06-24. Interesuje się sprawami domu. Do stryja (Juliana-poety) odnosi się serdecznie. „Czeka nas jeszcze defilada, popisy bojowe w obecności gościa, króla rumuńskiego. Wypadek przypieczętował moją porażkę na polu sportowym. To przekonało głupiego, acz najsympatyczniejszego oficera, że sabotażystą nie jestem”. Zemdlał na bieżni. Cucono go - polewając zgrzanego – zimną wodą, co spowodowało zapalenie gardła.<br />1937-08-29. „Pasowano nas na żołnierzy Rz.P. Przysięga, defilada, przepustki. I znów minie tydzień, a potem trzy miną, jak sen. Im dalej, tym lepiej jest w szkole. Nie znaczy to, że wojsko spodobało mi się. Odpowiada mi rozmaitość ćwiczeń, zaczynamy pracować jako dowódcy. Jedynie w polu znajduję ciekawsze chwile. Ale samo to nie jest wojskiem. Zawsze ci sami - nieprzyjemni - oficerowie i podoficerowie. Mimo dawnej chęci, nie odczuwam dziś zapału do wojska. Nie mogę zrozumieć w czym tu jest przyjemność. Czasem po prostu stawiam opór”. </div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-17290596688583873822008-10-17T04:36:00.000-07:002008-10-17T04:58:19.832-07:00Sergiusz: 1-43<span style="color:#ff0000;"></span><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiG9FWd8qqmBflXx3zbcCzKV2i7eBaZIegiQaXFqS393DXybG5Dwts3aw7s_Ev8uutx7Oj0nAzRDzuNqeYtkJbvlFlX5pofTbsv3d1VavtOQTslkS1WrMqUMlU-R0E1-3B1Vo36VSXITFc/s1600-h/szk_2_2.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258086190924096930" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiG9FWd8qqmBflXx3zbcCzKV2i7eBaZIegiQaXFqS393DXybG5Dwts3aw7s_Ev8uutx7Oj0nAzRDzuNqeYtkJbvlFlX5pofTbsv3d1VavtOQTslkS1WrMqUMlU-R0E1-3B1Vo36VSXITFc/s400/szk_2_2.JPG" border="0" /></a> Sergiusz – w środku – z kolegami w C.W.K. w Grudziądzu.<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7Tv5L8OMEXJKAtBssiRBMTi-ScZDKKNtjpTYhu-bAPsM791lxj-Xo53Swf5QWILnLHx0_3ptNnlDNTig34jOBlq81bt2a8_k0ap8cZQsYBec6xhA0eemik9NpRmEafiOpA7R7TV1MaVM/s1600-h/szk_1_2_blog.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258086195326633026" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7Tv5L8OMEXJKAtBssiRBMTi-ScZDKKNtjpTYhu-bAPsM791lxj-Xo53Swf5QWILnLHx0_3ptNnlDNTig34jOBlq81bt2a8_k0ap8cZQsYBec6xhA0eemik9NpRmEafiOpA7R7TV1MaVM/s400/szk_1_2_blog.JPG" border="0" /></a> Sergiusz w Centrum Wyszkolenia Kawalerii.<br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibYkRnBJsyUv8kZV7oCrUmQIVbBReX_p_c_F_sX6tHYVIKy37HAHOths1m_lHO0Ps4h5qDkE8QXl9BrpNY-vNneYwnvLHa-oPikX6c7ceyHvkNDgBP4BY_27NB8DjKIBy25izVCHuZ6I0/s1600-h/ok%C5%82adka.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258086198948419810" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibYkRnBJsyUv8kZV7oCrUmQIVbBReX_p_c_F_sX6tHYVIKy37HAHOths1m_lHO0Ps4h5qDkE8QXl9BrpNY-vNneYwnvLHa-oPikX6c7ceyHvkNDgBP4BY_27NB8DjKIBy25izVCHuZ6I0/s400/ok%C5%82adka.JPG" border="0" /></a> Ułan Sergiusz w 23-cim Pułku Kawalerii.<br /><br /><div><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 1.</span><br />1937-08-26. Obrona na stanowiskach. Spieszony pluton zajął stanowiska na wzgórzu. W kierunku na wieś Przewoźniki, skąd spodziewaliśmy się natarcia. Zadaniem naszym była obrona, bez możliwości wycofania się pod naciskiem nepla (nieprzyjaciela). Zorganizowanie obrony - a więc, obranie stanowisk, wskazanie kierunków i przygotowanie stanowisk - odbyło się normalnie. Ogień obrony z KBK był równomierny. Ja, jako prawoskrzydłowy, nadzorowałem dwie sekcje liniowe. W natarciu nepla zaznaczyły się duże braki, spowodowane nierespektowaniem ognia. Zupełny brak krycia się. Duża ilość skoków RKM. Bardzo długie i powolne skoki strzelców. Brak współdziałania ognia z ruchem.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 2.</span><br />1937-07-27. Pluton szpicy. Nasz pluton otrzymał zadanie ubezpieczenia od czoła szwadronu, który był ubezpieczeniem prawobocznym brygady. Kierunek marszu plutonu-szpicy na m. Postawy, skąd o godz. 6:30 był meldowany nieprzyjaciel. Ja, jako d-ca patrolu bojowego 1+2, otrzymałem zadanie rozpoznania drogi marszu. Popełniłem błąd. Chcąc stwierdzić ilość i jakość nepla, zszedłem z drogi marszu plutonu. Poprawki p. porucznika przypomniały mi właściwe działanie patrolu bojowego. W ćwiczeniu zaznaczyła się zaradność ułanów wysyłanych jako szperacze. Po południu musztra piesza. Stwierdziłem rozbieżność w sposobie wykonania chwytów, których uczono nas w Grudziądzu i tu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 3.</span><br />1937-07-28. Jazda konna. Ćwiczyłem się z innymi w jeździe, skokach i władaniu białą bronią. Po południu, apel mundurowy. Pocieszającym objawem jest czystość ułanów.<br />1937-07-29. Strzelnica, czyszczenie broni. Strzelnica małokalibrowa.<br />1937-07-30. Jazda konna i władanie białą bronią. Po południu strzelnica, czyszczenie broni. O godz. 12:30 odebrałem służbę podoficera służbowego szwadronu.<br />1937-07-31. Spostrzeżenia moje dotyczą przede wszystkim pracy żołnierza i objawiającego się na zewnątrz stosunku do służby.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 4.<br /></span>Większość ma już wyrobione poczucie obowiązku. Ci zaś, których cechuje niechęć i upór, albo są źle nastawieni, takich jest bardzo mało, albo moralnie stoją zbyt nisko. Zachodzi więc konieczność kar, a nieodzownym jest podnoszenie głosu i grożenie konsekwencjami. Zajścia - małej wprawdzie wagi - miały miejsce i tym razem, gdy np. kazałem coś oczyścić, czy odnieść naczynia kuchenne. Odpowiadano, że brak czasu, lub jest wiele innego do roboty. Inny jest skutek, gdy rozkaz wydaję z groźbą.<br />1937-08-02. Woltyżerka, czyszczenie i troczenie. Przygotowania do wyjazdu na manewry. Ja zrobiłem wszystko sobie, a oprócz tego doglądałem plutonu. Ogólny nastrój można uznać zdrowym, a to z powodu bardzo dobrego stanu ubrania i całego oporządzenia ułańskiego, jak i perspektywy zmiany miejsca.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 5.</span><br />Niektórzy - z powodu braku koni - mają udać się jako piechota i to pociągnęło za sobą kłopoty. Te i o wiele ważniejsze sprawy, zostały poruszone przez p. por., d-cę szwadronu, w omówieniu. Głównie, oczywiście, chodziło o zachowanie tajemnicy wojskowej. Dalej, dbałość w drodze o konie i porządek. Apelował p. por. do ułanów, aby też nie pozwalali sobie na dowcipy na koszt piechoty i oczywiście, nie kradli. Po południu - celem przygotowania koni do dłuższego marszu pod stroczonym siodłem - byliśmy na kilkunastokilometrowej przejażdżce, odbytej szerokim stępem.<br />1937-08-03. Ostatni dzień przygotowań. Zaopatrywałem siebie i swoją sekcję w przedmioty niezbędne na manewrach.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 6.</span><br />Oprócz innych - pierwszorzędną troską - jest niepewność pogody.<br />1937-08-04. O godz. 7:30 opuściliśmy Postawy. Prowadził p. pułkownik dyplomowany Świerczyński, który po krótkim przemówieniu na tematy aktualne, dał hasło do wymarszu w kierunku Święcian. Droga - mimo dżdżu i błota - przeszła spokojnie. O godz. 11:00 zatrzymaliśmy się na popas w m. Waluciszki, gdzie nie doczekaliśmy się kuchni, bo konie zakaprysiły. Po paru godz. - na głodno - ruszyliśmy dalej. Tym razem spotkała mnie przykrość. Zostałem speszony (opr) przez d-cę szwadronu, za „zamknięte oczy”. Parę km. zrobiło mi dobrze, mimo obficie spływającego potu. Dojechaliśmy wreszcie do wsi Traczuny, miejsca wyznaczonego na postój nocny.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 7.</span><br />Nastąpiły czynności wokół zakwaterowania. Zbyt chaotyczne wprawdzie, ale ostatecznie i konie, i my, byliśmy oczyszczeni i syci, bo tym razem i kuchnia się zjawiła. Noc spędziliśmy w „luksusowych łożach” w stodole.<br />1937-08-05. Zwykła dla żołnierzy pobudka o godz. 4:00. Czyszczenie, karmienie koni, a następnie nas. Ja - wyznaczony jako kwaterunkowy - robiłem wszystko ze zdwojoną szybkością. O 5:30 - pod dowództwem p. por. Białokura - opuściliśmy wieś Traczuny, kierując się w dalszym ciągu na Święciany. 10 min. na zaopatrzenie się w coś do zjedzenia i dalej w drogę, szosą na Podbrodzie. O godz. 14:30 osiągnęliśmy m. Pochierańce. Nastąpiło rozesłanie kwaterunkowych poszczególnych szwadronów do wyznaczonych rejonów.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 8.</span><br />Ja otrzymałem rozkaz zakwaterowania naszego szwadronu we wsi Piorki. Sama wieś okazała się małą i ubogą, sytuację uratował folwark Szymonowo. Chciałem zakwaterować we wsi 2-gi pluton i jedną sekcję 1-go plutonu, natomiast w folwarku d-cę szwadronu z pocztem i 1-szy pluton. Ludność - tak we wsi, jak i w folwarku - przyjęła wiadomość o ułanach niechętnie. Po przybyciu szwadronu, d-ca wprowadził pewne zmiany. Mianowicie, cały pluton 1-szy kazał zakwaterować w folwarku, jak też i tabory. Moja funkcja skończyła się, wróciłem do sekcji. Czas do kolacji wypełniło oczyszczenie oporządzenia i ułożenie na wyznaczone miejsca. Po obiadokolacji poprowadzono konie do zbyt oddalonego jeziora, ponieważ woda w studniach wyczerpywała się. O zmroku ułożyliśmy się do snu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 9.</span><br />1937-08-06. Pobudka o 5:00, co się nieczęsto zdarza. Czyszczenie, oto najważniejsze nasze zajęcie do południa. Po obiedzie - z którego wszyscy byli bardzo zadowoleni, bo był i smaczny i obfity - nastąpiło ostateczne przygotowanie do wymarszu na zbiórkę pułku. Trzeci szwadron i niektórzy z innych, mieli stanąć do rozgrywek o buńczuk. Zgromadzony pułk pod dowództwem p. płk. Świerczyńskiego, oczekiwał d-cy brygady, p. płk. Dreszera, kwaterującego obecnie w Podbrodziu. Zajechała limuzyna, prezentowaliśmy broń. Nastąpiło zorganizowanie ćwiczeń, przyczym, z naszego szwadronu powołano jednego kaprala. D-ca szwadronu wyznaczył p. kpr. Frycza, obecnego d-cę 2-go plutonu. Ponieważ sztandar był przywieziony przez trębacza, który miał z innymi przywitać marszem d-cę brygady, przyjąłem zaszczytną funkcję sztandarowego.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 10.</span><br />Opuściliśmy pola - na których zgromadził się pułk - aby udać się do wsi Balule, gdzie mieści się dowództwo pułku. Stamtąd wróciliśmy na kwatery.<br />1937-08--07. Spokojny, wypoczynkowy dzień. Do 10:00 czyszczenie broni, którą przeglądał d-ca szwadronu. Po przeglądzie, parę minut na przebranie się do pławienia koni. Wszyscy zabierają się z zapałem do czynności nie wymagających prawie wysiłku. Wobec tego mycie szybko się odbyło. Paru ułanów szczęśliwie uniknęło kopyt unoszących się dęba koni. Po nakarmieniu koni, nasze jedzenie. Każdy z ułanów ocenił pozytywnie intencje dowódców, dających przed ćwiczeniami maksimum wypoczynku i wygody.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 11.</span><br />Zakrada się jednak pewnego rodzaju rozluźnienie dyscypliny. Niezadowolenie z tego, lub owego, wyrażają grubiańskimi docinkami. Z chwilą jednak, gdy rozpoczną się ćwiczenia, ten okres wakacyjny nie zostawi śladów. Po obiedzie, zawsze upragniony odpoczynek. Odpoczynek przeciągnął się do końca dnia. Przerywany był czyszczeniem derek i kąpielą, a raczej projektem kąpieli, bo powietrze oziębiło się. Do kolacji zażywaliśmy więc odpoczynku. Po kolacji - pod dyrekcją p. por. Białokura - zgromadzony szwadron śpiewał soczyste, wojskowe piosenki. O 20:30 apel. Odczytano mnie, jako podoficera służbowego na dzień 8-08.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 12.</span><br />1937-08-08. Od pobudki przygotowania do wymarszu, który nastąpił o godz. 11:15. Nasz pluton wyznaczony był na patrol - mający rozpocząć marsz - ubezpieczony od wsi Balule. Spotkany w drodze goniec - z meldunkiem do d-cy szwadronu - poinformował nas mylnie i zamiast skierować na Zułów, wskazał Powiewiórki. Mieliśmy już 1,5 godz. spóźnienia. Mimo to, rozpoczęliśmy działania. 1.5 km. za Zułowem - przy przejściu przez mostek - powstrzymał nas ogień KM i zmusił do okrążenia błot wielkim łukiem. Posuwaliśmy się z szybkością do 10 km./godz. Na krótkich przystankach były pojone konie. Ludzie zachowali się doskonale. Ani pragnienie, ani zmęczenie, nie odbierało im odwagi i zaciętości.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 13.</span><br />Prawie cały czas byłem w patrolu łącznikowym, co mi dobrze szło. (Mimo szybkości marszu i trudnego terenu, bo posuwaliśmy się przeważnie drogami gospodarczymi i leśnymi). O godz. 18:30 osiągnęliśmy m. Stare Święciany, gdzie karmiliśmy i poiliśmy konie. Trąbka zagrała, już odtrąbione. Więc, już stępem, dojechaliśmy do wsi Maśliszki, miejsca zakwaterowania na noc. Służba moja - podoficera służbowego - minęła szybko, bo o godz. 21:00 przyjechaliśmy. Kolacja, a potem oczywiście konie, zajęło parę tych godzin.<br />1937-08-09. Pobudkę zrobiłem o 4:00. Wszystko doskonale wypoczęte, jak na manewry. Rozpoczęto pracę od koni. Parę koni odbitych - po nocnych kompresach - trochę się poprawiło. Wymarsz z kwatery w Maśliszkach o godz. 11:00, szosą na Wilno.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 14.</span><br />Po przejechaniu paru km. spotkaliśmy inne szwadrony - jak my - strony czerwonej. Marszem podróżnym dojechaliśmy do wsi Kościszyno, gdzie zajęliśmy stanowiska obronne, aby wykonać zadanie opóźnienia marszu nepla, mającego nadejść od strony Święcian. Dwa CKM-y z kierunkiem ostrzału na daleko widoczną szosę i dwa RKM-y z zadaniem nie puszczenia nepla przez most u wejścia do wsi. Trzy sekcje liniowe zajęły stanowiska na skraju wsi. Koniowodni i kuchnia znajdowali się za wsią, za zakrętem drogi. Ubezpieczenie i obserwacja zostały zorganizowane. Patrol pod p. por. Białokurem ubezpieczał po drodze marszu. Na skraj lasu wysłano patrol 1+3 podch. Zimnego. Od godz. 8-ej wyłapywaliśmy patrole, aż padło hasło: „Na koń”! Wycofaliśmy się szosą. Nepel nawiązuje z nami łączność ogniową i zwalcza na wzgórzu słomiańskim, skąd ja zostałem wysłany - jako goniec - do p. majora Bełdeckiego z ustną wiadomością o zajęciu obranych stanowisk.<br /><span style="color:#cc0000;">Sergiusz: 15.</span><br />Spotkałem patrol rozpoznawczy w sile 1-ej sekcji, który wpędził mnie w błota. Za późno było na schwytanie mnie, szwadron przybył w porę. Dwaj z patrolu nepla dostali się do niewoli. Prawie w tym czasie nadjechał p. mjr. Bełdecki. Stoczyliśmy walkę, poczem wycofaliśmy się na Mugulany, gdzie po nakarmieniu koni zrobiliśmy wypad i nieprawdopodobną - ale w kawalerii możliwą - szarżę na stanowiska nepla, która zmusiła go do wycofania się. Działanie nasze było błyskawiczne i to sprawiło wiele kłopotu rozjemcom. Wreszcie - nie przepuściwszy nepla - odeszliśmy marszem podróżnym na kwatery do wsi Dworyszcze, gdzie stanęliśmy o godz. 8:30. Kłopotów z zakwaterowaniem nie miałem, szczęśliwie trafiliśmy do kulturalnych Litwinów, którzy przyjęli zmęczonych żołnierzy z otwartymi ramionami.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 16.</span><br />1937-08-10. Cały dzień i noc wypoczynku. Ja - po nocnych ćwiczeniach - miałem kulawego konia. Gonitwa przez błota pozostawiła ślady. Skwapliwie przykładane kompresy, niewiele pomogły. Skutek był ten, że w południe - dnia 11-08 - otrzymałem rozkaz maszerowania z taborami. Głodny - pełen goryczy i zaciętości - maszerowałem. Pułk miał mieć znów ćwiczenia nocne. Ja wprawdzie wyspałem się, ale po kilkunastokilometrowym marszu obtarta noga podwoiła zły - od wczorajszego dnia - humor. Dodatkowo, niepowodzenia dnia 12-08 - których koroną była ostra wymówka d-cy szwadronu - nie polepszyły stanu mojej duszy. Brak zainteresowania sekcją, które mi p. szef zarzucił, jest skutkiem niechęci do ciągłego naganiania.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 17.</span><br />Zresztą, moja sekcja niewiele ma braków. Ja natomiast, wszystko obserwuję i w potrzebie kieruję sekcją. Muszę znów, sam przechodzić tu okres wyszkolenia ułańskiego. Udaje mi się prowadzić ułanów, którzy w służbie nie są oporni, lenistwo swoje okazują tylko na postojach. Działa tu zresztą zmęczenie, no i brak dyscypliny. Po przybyciu szwadronu, objąłem służbę podoficera służbowego szwadronu. Wieś dzisiejsza udała się nienajgorzej. Mieszkańcy wsi Traczuny okazali o wiele więcej sympatii niż ci, z okolic Podbrodzia i Święcian. Po wcześniejszej kolacji, wszyscy poszli spać, a ja czuwałem. Z wielkim trudem zorganizowana służba nocna starała się odespać czas, który jej zabrano.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 18.<br /></span>O 22:15 przybył goniec od dowódcy pułku. Poza specjalnymi wskazówkami, odwoływano wymarsz kwaterunkowych. Pobudkę miałem zrobić o 1:30. Noc przeszła spokojnie. Oczywiście, z budzeniem ułanów, kłopot. Wyjazd szwadronu o 4-tej, ja jednak znów prowadziłem kulawego Cwaniaka. Pół dnia tego - 13-08 - spełzło mi na wędrówce, reszta na doprowadzeniu wyglądu zewnętrznego do stanu normalnego. Pod wieloma względami wieś Pietruniszki jest na kwatery niewygodna. Najważniejsze, to brak dachu dla koni, ale ułani umieją sobie zaradzić. Zamieszkałem w ruderze o wywalonych ścianach, ale ocalałym dachu. Zmęczony całonocnym czuwaniem i tylukilometrowym marszem, byłem z tego locum zadowolony.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 19.</span><br />1937-08-14. Cały dzień był poświęcony czyszczeniu. Ogólne przygotowania do defilady w Dniu Święta Żołnierza. Uprzedzono mnie już rano, że o 14-tej mam stanąć do durnego raportu. Miałem ponieść konsekwencje za winy, spowodowane pechem. Nie byłem - jako podoficer służbowy - na właściwym miejscu. Okulawiłem konia w nocnej gonitwie i koń mój skaleczył taborowego (pośrednio też moja wina), i brak żołnierskości w rządzeniu sekcją. Dostałem upomnienie. Dość surowy dla mnie wymiar kary, bo prawie każde z tych wykroczeń ma podłoże głębsze. Największą wagę przykładam do sekcji i mego stosunku do tych ludzi.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 20.</span><br />Nie mogę się z nimi zżyć, bo przekładają grubiaństwo, nad grzeczność. Ja chciałem mieć w nich żołnierzy-obywateli, a nie bandę, którą da się prowadzić jedynie batem. Eksperyment nie udał mi się. Ludzie w sekcji może by się poddali, ale namowy starszych wpłynęły na nich i zdecydowały o ich stosunku do mnie. Bez powodu – zresztą - sekcyjni ustosunkowali się do mnie wrogo. Może dlatego, że nie zbliżyłem się do nich. Zbliżyć się do nich nie chcę. Bo oni, jako bezpośredni przełożeni, zamiast kształcić żołnierzy, deprawują ich do reszty. Zresztą sami sobie usiłują ciągle szkodzić. Solidarność żołnierzy pozostaje tylko słowem.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 21.</span><br />1937-08-16. Z przykrością oczekiwaliśmy wymarszu, bo drogi po niedzielnej ulewie nie były zachęcające. Ja szczególnie nastroiłem się, bo miałem znów prowadzić Cwaniaka. O 14:00 wyruszyły tabory, a więc i ja. Wypoczęty, maszerowałem raźnie. Bez przygód doszliśmy do jeziora Dryświaty, tu jednak zaczęła się ulewa. Przemoczeni, maszerowaliśmy w trudzie (w butach) przez kałuże miasta Brasławia. Kwatery wyznaczono nam we wsi Zatorze. Gumna (budynki gospodarskie do przechowywania siana, słomy, etc...) okazały się nie do przyjęcia. Konni pojechali sobie, wozy też o wiele mnie wyprzedziły. Tak, że zostałem sam, a noc zapadała. Na chybił trafił doszedłem do jakiejś nieźle rozbudowanej wsi i poprosiłem gospodarza o nocleg. Rano okazało się, że kwaterunkowi nasi przywędrowali również do tej wsi, zwanej Szakury.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 22.</span><br />1937-08-17. D-ca taborów i ja, oczekiwaliśmy przybycia naszych. Po południu zaczęły się początkowo pokazywać małe grupki na trakcie. Około 5-tej oddziały ubezpieczające przesunęły się na linię wzgórz otaczających wieś. Ludzie – oczywiście - pomęczeni, konie niemniej. Od godz. 3:00 trwało posuwanie się i ciągłe utarczki z neplem. Na czyszczeniu wszystkiego, czas przeszedł do wieczora. Wszystko - zarówno broń, jak i konie - było brudne po długiej drodze.<br />1937-08-18. Normalna pobudka o 5:00. Cały dzień odpoczynku. W godz. rannych - ok. 9-tej - odszukał nas samolot i zażądał od d-cy szwadronu wiadomości o stanie zajmowanych kwater.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 23.</span><br />Reszta dnia przeszła bez wrażeń. Po kolacji, zostaliśmy wezwani na odprawę do d-cy szwadronu. Pan Porucznik, poruszył przede wszystkim kwestię końską, a następnie porządków w plutonach i sekcjach. Zalecił więcej pracy, a mniej krzyków i wyzwisk, bo ten sposób nie da wyników. Ja – dotąd - spotykałem się z przeciwnym zdaniem u podoficerów, którzy w większości wypadków stosują szkodliwą, deprawującą brutalność.<br />1937-08-19. Wymarsz na dwudniowe ćwiczenia. Tym razem i ja stanąłem na czele swojej sekcji. Pułk ruszył drogą na Szarkowszczyznę.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 24.<br /></span>Po paru godz. marszu zatrzymaliśmy się o godz. 9:30 w lasku, w rejonie Adamowa. Po obiedzie koni i ludzi, ruszono. Olbrzymi wąż posuwał się. Drogą szła cała brygada. Zapadał zmrok. Niedaleko znajdował się cel naszej wędrówki, m. Miory. W miasteczku tym, mieliśmy rozpocząć działania o 3:00 rano. Kolacja więc i marsz na Miory, którą to miejscowość opanowaliśmy. Nasz szwadron wszedł do miasteczka wolnego i starł się z neplem o oznaczonej porze. Ja dowodziłem swoją sekcją. Jako patrol bojowy 1+2 miałem dowiedzieć się, czy jest i co robi nepl, odparty poza budynki okalające wejście do miasteczka. Ujrzałem tyralierę całego batalionu o czym zameldowałem przez gońca, poczym wycofałem się. Następnie - razem z innymi - brałem udział w chaotycznej walce.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 25.</span><br />Piechota nepla zachowała się zbyt lekceważąco. Powolne zbieranie się do szturmu, stałoby się dla niej zgubne. O 4:00 zagrano sygnał, odtrąbiono. Znów marszem - gęsto przerywanym zsiadaniem z koni i prowadzeniu ich na wodzach - powędrowaliśmy tym razem prosto na wieś Trybuchowszczyznę, gdzie mieliśmy wyznaczone kwatery. Reszta dnia 20-08 przeszła na czyszczeniu i zasłużonym odpoczynku.<br />1937-08-21. Po alarmowym i zbyt wczesnym obiedzie, udaliśmy się marszem podróżnym do m. Nowgorody, gdzie dołączyliśmy do pułku. Nastąpiła zmiana tempa marszu, wyczerpującego tak konie, jak i ludzi. Kłus drogą na Szarkowszczyznę.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 26.</span><br />Dość późno osiągnęliśmy tę miejscowość, której północna część - od dzisiaj - okazała się wolna od nepla. Za mostem, miasto było w ręku piechoty czerwonej. Nasz szwadron - jako ubezpieczenie czołowe brygady - zajął stanowiska przy moście, który kolejno przechodził - dzięki interwencji rozjemców - to w nasze, to w nepla ręce. Cała noc zeszła na walce o to ważne przejście. Ja działałem ze szwadronem, dozorując rozpraszających się w chaosie ułanów. Znów powtórzyły się sceny manewrowe. Bohaterscy ułani rzucali się w bałaganie, nie słysząc komend i nie uznając ognia CKM nepla.<br />1937-08-22. Broń maszynowa pozostała na stanowiskach. Ludzie udali się do koni. No i do kuchni, której nie widzieliśmy od wczorajszego obiadu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 27.</span><br />Konsumpcję i odpoczynek, raz tylko przerwał wypad pieszych na most. Wczesny obiad i w drogę. W m. Małona zgromadziły się wszystkie oddziały, tworzące stronę niebieską. Czekaliśmy na wymarsz, wykorzystując czas na odpoczynek. I znów pomaszerowała olbrzymia kolumna. Spodziewaliśmy się spotkać z neplem, lecz nie tak prędko, jak to się stało. Szwadrony zawróciły pod ogniem i skupiły się w wygodnym miejscu. Czerwona piechota posuwała się, szturmowała. Przejściu przez naszą linię przeszkodził bagnisty rów. Znów nieporozumienia, docinki. Kazano nam się jednak wycofać, a rozgorączkowana piechota wyjąc, parła za końmi.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 28.<br /></span>Szwadron nasz skierowano traktem na Głębokie. Około 11-tej stanęliśmy we wsi Robertowo, gdzie - ubezpieczeni placówkami i z mniej niebezpiecznych stron, podwodami - czekaliśmy nepla lub rozkazu. Przyszedł rozkaz. Szybko przesunięto nasz szwadron lasami i dróżkami na szczyt nepla. Piechota została zaskoczona i to tylko dzięki szybkości naszego działania. Odtrąbiono i odmarsz na kwatery do wsi Nowosiółki zajęło część dnia 23-08. Resztę tego dnia, zeszło na czyszczeniu.<br />1937-08-24. Dzień wypoczynku i czyszczenia. Paskudne kwatery. Od dłuższego czasu ściskamy się w bardzo nędznych obórkach.<br />Przy rozmieszczaniu koni, zawsze powstają kwestie sporne, dające pole do popisu żołnierskim humorom.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 29.<br /></span>W podobnych wypadkach objawiają się olbrzymie braki. Moralność - o tej - nie ma mowy, brak im okrzesania. Mówią przekleństwami, albo jąkają się. Drugie zło, to ciągłe kradzieże o których ludność cywilna z pewnością będzie pamiętała na przyszłość. Kradną owoce i siano, a na pretensje odpowiadają obelgami. Taka zatruta atmosfera wchłania w siebie - istniejące w niektórych - lepsze zadatki. I tak - w człowieku po wojsku - naród nie zyscze obywatela, lecz jednostkę lichą. Dało się natomiast wyrobić w nich staranność w pielęgnowaniu broni i siodeł, które czyszczą bardzo dobrze. Jako żołnierzom – zresztą - można im tylko zarzucić brak dyscypliny. Jako ludziom, bardzo dużo. Znów stanęliśmy przed p. Porucznikiem za nieporządek w sekcjach.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 30.</span><br />Raport tym razem skończył się pięciodniowym aresztem dla wielu. Broń okazała się brudna, siodła niemniej. Karanie za to sekcyjnych, uważam dlatego za niewłaściwe, że ułani nie boją się odpowiedzialności. I tak nieposłuszni, przestaną wogóle zwracać uwagę na gadanie swoich bezpośrednich przełożonych.<br />1937-08-25. Po śniadanio-obiedzie - o 6:00 - szwadron opuścił Nowosiółki, kierując się na Postawy. Osiągnęliśmy m. Woropajewo, działając jako straż przednia. O 10:00 przeszliśmy most na Kołbieży, którego bronił RKM nepla. Szwadron - ubezpieczony patrolami i szperaczami - posuwał się przez Lipińce, Dzimiesze do Starego Dworu, gdzie zostawiliśmy konie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 31.</span><br />Przez dłuższy czas byłem d-cą patrolu czołowego 1+2. Większe spotkanie z neplem nastąpiło w okolicy wsi Żuki. Tam spotkaliśmy się z dużą siłą nepla na stanowiskach. Kilkukrotne zwalczanie i wyrzucanie nieprzyjaciela z jego stanowisk było wyczerpujące, ale mimo to, szło bez zacięcia. Broń maszynowa, a szczególnie RKM, zawsze na czas znajdowała się na stanowiskach i ostrzeliwała nepla, umożliwiając nam poruszanie się. Nie znam wyniku walki tego dnia, ale może z powodu powrotu do koszar, tym razem ćwiczenie szło lepiej, niż przeciętnie. Około 19:00 odtrąbiono, wróciliśmy do koszar.<br />1937-08-26. Czyszczenie wszystkiego i wypoczynek przed następnym wymarszem.<br />1937-08-27. Tego dnia - z rozkazu d-cy szwadronu - zostałem przeniesiony z pierwszego plutonu do drugiego.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 32.<br /></span>Cały dzień przeszedł na przygotowaniu do jutrzejszych ćwiczeń.<br />1937-08-28. Pobudka o 1:00. Bardzo wczesne śniadanie i wymarsz na ćwiczenia. Program przewidywał ostre natarcie w m. Koziany. Mój pluton - pod dowództwem p. por. Ogońka - jako pluton szpicy, posuwał się zachowując wszelkie warunki bezpieczeństwa, a więc był ubezpieczony. Ja - ponieważ pluton nie był jeszcze zorganizowany - jechałem bez funkcji. Wysunęliśmy się na płn. skraj m. Koziany, dokąd nasz szwadron się śpieszył. Po krótkim oczekiwaniu, spieszeni, pomaszerowaliśmy ku podstawie wyjściowej do natarcia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 33.<br /></span>Samo natarcie odbyło się normalnie. Przypuszczam, że skuteczność ognia z KBK była minimalna. Natomiast broń maszynowa - znajdująca się na dobrych stanowiskach - zasypywała markowanego nepla gradem pocisków. Nadspodziewanie szybko odtrąbiono i powrót do koszar, a przedtem obiad polowy.<br />1937-08-29. Niedziela. Do obiadu czyszczenie. Po obiedzie objąłem służbę podoficera służbowego szwadronu, która przeszła bez ważniejszych wydarzeń.<br />1937-08-30. Przegląd koni całego pułku, przez d-cę pułku. Do przeglądu przedstawiono wszystkie konie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 34.<br /></span>Ponieważ z każdego szwadronu ma być wybrany pluton etatowy, konie zostały dokładnie przejrzane i wybrano tylko najzdrowsze.<br />1937-08-31. Przygotowania do ćwiczeń mających rozpocząć się dnia 1-go września. Na dowódcę naszego plutonu został wyznaczony p. por. Białokur. Zastępcą prawoskrzydłowego - p. kpr. Frycza - został kpr. służby czynnej Socha. Sekcyjnym 1-szej sekcji, podch. Zimny, 3-ciej ja. Sekcja moja składa się tym razem z żołnierzy o większej wartości, niż poprzednio.<br />1937-09-01. O godz. 7:00 opuściliśmy koszary i przez m. Postawy skierowaliśmy się na m. Kobylnik. Dwugodzinny postój obiadowy urządzono we wsi.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 35.</span><br />Po nakarmieniu koni i ludzi, ruszono dalej marszem podróżnym. Zatrzymaliśmy się na kwaterze we wsi Czerewki, parę km. od Kobylnika. Kwatera uboga, ale do przyjęcia dla wypoczętych koni i ludzi.<br />1937-09-02. Dzień wypoczynku i przygotowania się do mających nastąpić dłuższych ćwiczeń.<br />1937-09-03. Wymarsz nadspodziewanie szybki i obiad w tempie. Dalej marsz podróżny, potem ubezpieczeniowy na Miadzioł. Nie spędziliśmy we wsi wiele czasu. Najprzykrzejsze było zimno, przed którym ubezpieczano się roztroczonymi płaszczami. Przed świtem - dnia 4-09 - pobudka, siodłanie i szybki wymarsz.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 36.<br /></span>Już objawia się zdenerwowanie. Ludzie okazują słabość pod wpływem przemęczenia. Fakt, że jedzenie nie zawsze dochodzi na czas i brak czasu do spożycia, pobudza również ich niechęć. Swoja drogą humor odbierają męczące marsze, bez zetknięcia się z neplem. Po dość forsownym - parogodzinnym marszu - zatrzymaliśmy się popasem w Lesie Blechnociskim. Mieliśmy kłopot z wodą, bo - ku rozpaczy włościan - studnie w osiedlu Borodinko wyczerpały się. Stępem przebyliśmy następny etap i zatrzymaliśmy się na kwaterach we wsi Koniuszniki.<br />1937-09-05. Pobudka o 5:00 i wymarsz w kierunku na Michaliszki. Zwykły marsz podróżny. Znów więc zawiedzione nadzieje. Nepla nie ma, walki nie ma.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 37.</span><br />Przemarsz jednak był wygodny z tego względu, że po dżdżystej nocy uniknęliśmy kurzu, który w takich wypadkach jest najbardziej znienawidzonym wrogiem. Przed 13:00 stanęliśmy we wsi Siemki. Wieś wymarzona na kwatery. Tak dla koni, jaki i dla ludzi.<br />1937-09-06. O 1:00 pobudka i wymarsz szosą od Konstantynowa na m. Szwarkszty. Postój ze śniadaniem w m. Głęboki Ruczaj, skąd zostałem wysłany - o godz. 4:15, jako d-ca patrolu 1+2 - w celu rozpoznania m. Polce, oddalonego o parę km. od miejsca postoju. O godz. 5:00 wysłałem meldunek, że m. Polce jest wolna od nepla. Sam, miałem dołączyć na szosie, na skraju lasu oddalonego 1 km. od szwadronu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 38.</span><br />W czasie przejścia przez las i bagna, zauważyłem kawalerię nepla: kolumnę 2-ch szwadronów + liniowych + 2 CKM na taczankach i 2 na jukach, posuwającą się szosą od Szwarkszt o czym zameldowałem rtm. Linhertowi. Jako d-ca patrolu 1+ 2 - wysłany ponownie - stwierdziłem, że kolumna nepla - po nieudanej próbie przejścia dalej szosą - zboczyła na płd. i posunęła się dalej lasem o czym zameldowałem d-cy. Skierowano się na płn., szosą Kobylnik-Koduciszki, lecz po osiągnięciu folwarku Rudoszany, wycofano się. Najkrótszą drogą podążaliśmy na płd., przez Sianki do wsi Woroszyłki, gdzie spieszeni zaskoczyliśmy piechotę nepla i zajęliśmy stanowiska na zach. skraju wsi. Wobec dużej ilości piechoty - koniowodni a potem my - wycofaliśmy się szosą na Świr, a następnie na Michaliszki. O zmroku już, zajmowaliśmy się biwakiem w lesie, w m. Strecze.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 39.</span><br />Fragment walki o Woroszyłki, zawierał dużo komizmu. Piechota nepla leżała na zboczu fałdy w odległości ok 100 m. od nas. Po naszym wycofaniu się, nacierała, nie zważając na ogień 4-ech CKM i 2-ch strzelców na stanowiskach.<br />1937-09-07. O godz. 6:00 odtrąbiono. Przemarsz ok. 20 km. do wsi Spiahlica(?), dokąd przybyliśmy o zmroku.<br />1937-09-08. Wczesny wymarsz. Przemarsz do wsi Kuźnicze, a reszta dnia, odpoczynek. Przemarsze są tam uciążliwe – tak - że często prowadzi się konia ręką. W takich właśnie sytuacjach, poznaje się brak hartu ducha naszych ludzi. Stanowczo niezdyscyplinowanych. Warunki przemarszu charakteryzuje zresztą bałagan.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 40.</span><br />Sekcyjni starego rocznika - zamiast zwracać uwagę ułanom - sami wprowadzają zamęt, przez odciąganie, a potem dokłusowywanie i przez dążenie do wygodnego marszu dróżkami.<br />1937-09-09. Przemarsz w dalszym ciągu na południe. We wsi Mickiewicze spotkaliśmy nieprzyjacielską piechotę, którą w prawdziwie kawaleryjski sposób udało nam się odrzucić. Nasz szwadron - pod dowództwem p. rtm. Linherta - wpadł w ulicę i gonił uciekającą w popłochu piechotę nepla, biorąc opieszałych do niewoli. W pewnej chwili rozległ się łoskot, to jeden z uciekających plutonów szarżował. Z brawurą zajechały dalej dwie taczanki p. por. Nizińskiego, zajmując stanowiska, w celu otwarcia ognia pościgowego. Było to bezwzględnie piękne zwycięstwo, po którym udaliśmy się na kwatery.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 41.<br /></span>1937-09-10. Znów wyjazd ranny, mieliśmy przed sobą przeprawę przez Wilję. Początkowo, powolny domarsz z przerwą obiadową dla koni, a potem - w lesie - dla ludzi. Do przeprawy nie doszło. Na wieczór dojechaliśmy do wsi, gdzie nocowaliśmy. Ja zostałem podoficerem służbowym, a raczej zastępcą. Tak, że o godz. 3:00 - po godzinnym pełnieniu służby - zrobiłem pobudkę, a w godzinę potem - 11-09 – wymaszerowaliśmy, celem sforsowania brodu. Przejście udało się doskonale. Dojeżdżaliśmy do Smorgoń, gdy doszła nas wieść o odtrąbieniu.<br />1937-09-12. Siedemnastokilometrowy marsz podróżny - na kwatery - do m. Wiszniew.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 42.<br /></span>1937-09-13. Przemarsz do Kobylnika. Przemarsze nie nasuwają prawie uwag, poza tym, o czym pisałem, a co powtarza się ciągle. Mam natomiast parę uwag, które już umieściłem, dotyczących ćwiczeń bojowych. Głównie chodzi mi o organizowanie ćwiczenia, a raczej wykonania w zakresie plutonu. Jestem zdania, że przed wykonaniem zadania żołnierze powinni być zorientowani, a sekcyjni i funkcyjni dokładnie objaśnieni. Tego właśnie nie stosuje się u nas. Myślę, że żołnierze - świadomi celu - lepiej wykonaliby swoje zadania, niż - gdy zniechęceni i znużeni marszem – idą, nie wiedząc po co. Idą, bo „pędzą ich”.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 43.<br /></span>Druga sprawa - to ta - która źle usposabia do całej pracy. To grubiaństwo i zniewagi, które spotykają nie tylko żołnierzy, lecz i nas, podchorążych. Podoficerowie muszą być z góry poinformowani o stosunku, jaki ma istnieć między nimi a nami. Ten rok w naszym pułku - a szczególnie w trzecim i czwartym szwadronie - obfitował w scysje, które czynią pracę podchorążych o wiele mniej wydajną.</div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-80682752486498638532008-10-17T04:19:00.000-07:002008-10-17T04:34:21.733-07:00Olgierd: 5-19<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhepYWSv8FZcqCZpbnuOjMQMDPHHKiXlGrHH4bQpfNzrPilad306dubvyEb2CuqqKi9oo9Md2ePqvM5uguTOegtt1xUVloLicpkh4ZBnGQ4nnz1o99FLorK9-iDWx8-igGxgkY9huCq0zg/s1600-h/77.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258082195796779138" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhepYWSv8FZcqCZpbnuOjMQMDPHHKiXlGrHH4bQpfNzrPilad306dubvyEb2CuqqKi9oo9Md2ePqvM5uguTOegtt1xUVloLicpkh4ZBnGQ4nnz1o99FLorK9-iDWx8-igGxgkY9huCq0zg/s400/77.JPG" border="0" /></a> Warszawa-Praga, 1938r.<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYA7-_piXzLTgVlpRQ3g1Ol0uJOo-9BsC7V_lor6feN8NxM2-IyUb0zOecHXfYO3Zkm4fYgBSiANTTz_WvVVswJk9miKLv94igpAAbpirwrdLvoLUlMp2oi9PdpYpoDxnLd6mDViphC8Y/s1600-h/110.jpg"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258082204924599842" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYA7-_piXzLTgVlpRQ3g1Ol0uJOo-9BsC7V_lor6feN8NxM2-IyUb0zOecHXfYO3Zkm4fYgBSiANTTz_WvVVswJk9miKLv94igpAAbpirwrdLvoLUlMp2oi9PdpYpoDxnLd6mDViphC8Y/s400/110.jpg" border="0" /></a> Sergiusz przemawia w dniu 1-go maja z ramienia NPS (Narodowej Partii Społecznej).<br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXlVuTYhQOTOZZs5qfJdov0y3XZyT_IItJsRFKaNdS2IE46SqgU0yS9VuadJMPBVO_CAjVhJZ5aeBSv4uNnzPLfb6wRSxLedwYTiQXheXXfLqeUg5pVAtdcjPWJcFqQLdt6wSjIwzDLzg/s1600-h/104.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258082220237251570" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjXlVuTYhQOTOZZs5qfJdov0y3XZyT_IItJsRFKaNdS2IE46SqgU0yS9VuadJMPBVO_CAjVhJZ5aeBSv4uNnzPLfb6wRSxLedwYTiQXheXXfLqeUg5pVAtdcjPWJcFqQLdt6wSjIwzDLzg/s400/104.JPG" border="0" /></a> Sergiusz z delegatkami na Kongresu Legionu Młodych. Kraków 1938r.<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6LttFoHg9dvTYP2WpD5hiBUOLi9irayhm6qqL_IuA1fEMSq6Krjehs3wP-F7LuM1FJ5lbrsAQZvQK29HsPEpa57XCazEWyOpcayUp6yHygLV7kthPMS7liGLMVEMADbTT7s6HOMC-ajc/s1600-h/144.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258082223133697634" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj6LttFoHg9dvTYP2WpD5hiBUOLi9irayhm6qqL_IuA1fEMSq6Krjehs3wP-F7LuM1FJ5lbrsAQZvQK29HsPEpa57XCazEWyOpcayUp6yHygLV7kthPMS7liGLMVEMADbTT7s6HOMC-ajc/s400/144.JPG" border="0" /></a> Sergiusz, jako student dziennikarstwa w Wa-wie.<br /><br /><div><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 5.</span><br />1937-09.Po zwolnieniu się z pułku, udaje się do Warszawy. Zapisuje się na studia do SGH (wyższej szkoły handlowej). Korzysta z gościny p. Wścieklicy, dziennikarza, wielbiciela talentu malarskiego Mariana (brata S.). Odwiedza pp. Buczowskich. Ludzie ci, wydają się mu sympatyczni, są mu pomocni.<br />1937-10-05. Przy poparciu ministra, Mariana Zyndram-Kościałkowskiego, otrzymuje pracę w US (Urzędzie Skarbowym). Będzie studiował i jednocześnie pracował. Znajomi przychodzą mu z pomocą. Konkluzja: „Życie, ostatecznie, nie jest tak ponure”.<br />1937-10-13. Jest urzędnikiem państwowym X klasy. Z przesłanych mu pieniędzy, udziela bratu, na farby. Trwa okres wystąpień przeciwżydowskich. „Mnie, młodzi od pałek, nie odpowiadają”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 6.<br /></span>Pracuje i uczy się, ale pisze: „Jest w mózgu komórka, która nie jest zadowolona. Zaczęła żyć i rozwijać się w wojsku, teraz dojrzewa”.<br />1937-10-28. „Mieszkanie prawie mam w Domu Akademickim”. Na skutek starań, przeniesiony jest do US na Nalewkach, a więc, raczej gorzej. Chodziło mu o pracę w pobliżu szkoły. Pensja 154 zł. Przedstawił naczelnikowi swemu, że na wieczorówkę uczęszczać nie może i prosił o zwolnienie z pracy dwa razy w tygodni - o godz. 14:30 - ponieważ posada ma służyć mu jako środek utrzymania podczas studiów. „Na wszystko - z gorzką miną - zgodził się staruszek”. O bracie pisze: „Maryś stał się prawdziwym socjalistą, słyszałem jak krzyczał: „Precz...”! Płaszcza jeszcze nie posiada. Z sekretarzem swego urzędu miał scysję z powodu nie wydania pewnych dokumentów. Sekretarz wyraził się: „Pracując, nie należy studiować”. Wyraża zainteresowanie „ruchem”, ale na razie udziału nie bierze.<br />1937-11-17. „Stosunek mój do wydarzeń politycznych, zmienił się od czasów szkolnych. W sprawach zasadniczych, bardziej zaostrzył się. Śmieszą mnie wybryki paniczyków. W oczach oburzonych Polaków oraz Polek, jestem przyjacielem Żydów. A to z tego powodu, że witam się i rozmawiam z Żydóweczką. Żydzi mają mnie za boga. Postępuję mimo wszystko uczciwie, nic nie powiedziałem, aby mieli podstawę do powzięcia o mnie dobrej opinii. Z innej strony, w domu Wścieklicy, w towarzystwie inteligentów, degeneratów, zboczeńców, kosmopolitów i Żydów komunistów, czuję się endekiem. Brałem wszystko do serca, staczałem walkę wewnętrzną, dwa ostatnie lata były dla mnie okresem ciężkiej próby. Odwiedziłem wiec PPS. Podnosili pięści, wygrażali. Śmiałem się z tego. Tam, tak szczekają, jak szczekają gdzieindziej - jak tam - gdzie ja patrzę. Lecz ja nie patrzę na nich, ale na drogę, która będzie najlepsza. Sprawę płaszcza załatwię z pewną piękną osobą, którą kocham. Ona mnie też”. Marian mówi o bracie, że jest grobowo poważnym. Serż uskarża się na błędy w pisowni. „Nie mam zdolności zastanawiać się nad literami. Powinno się pisać, jak się chce, byle treści nie zmieniać”. Nauka i praca męczą, sypia 5-6 godz. Pisze: „A może będzie wojna”? Prosi o zaufanie do siebie, bo zasiłek z tej strony bardziej jest potrzebny, niż pieniądze. „Praca nie daje zadowolenia, poznaję czerń żydowską”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 7.<br /></span>1937-12-15. „Duch kształcił się we mnie sam. Łamał się, też sam. Spotkałem ludzi, dla których - jeżeli na nich się nie zawiodę - będę żył i walczył. To tłum. Pospolity, polski robotnik. Walcząc o jego dobro, walczyć będę o sprawiedliwość. Rozpocząłem pracę w szeregach odnowionej partii Grały. Narodowa Partia Społeczna. Mam pewne zastrzeżenia, że tak prosto została zatwierdzona, gdyż przed trzema laty zamknięto ją (Błyskawica). Nie pracuję dla człowieka, lecz dla idei. I pójdzie walka, niech tylko ogień idei wsączy się w mózgi i do serc. Hasło przewodnie, wspólny front robotnika, chłopa i inteligencji pracującej. Jako jeden z cierpiącej masy, staję w szeregach bojowców. Tylko, czy można być z obecnymi przywódcami szczerym, czy nie jest to robota Komisariatu Rządu? Z miejsca sprzeciwiłem się, aby w odezwach pisano: „Precz z ONR, ZMP, PPS”, bo to czyni już nas małymi, partyjką, której zadaniem jest szczekanie i bałaganienie”. Pracuje porozumiewawczo z ONR i z ZMP. Wierzy, że ci, co uczciwie myślą, będą zdecydowani na prowadzenie wspólnej walki. „I oczywiście, robię już z miejsca w Młodej Wsi. Od dziś uczęszczam na kurs referentów naszej partii. Ze zdrowiem, źle. Otrzymałem dwutygodniowy urlop zdrowotny. Przepracowanie i pozostałości nerwowe po wojsku”. Uprawia gimnastykę. „Znalazłem się w szeregach ludzi z którymi pójdę i których poprowadzę. Potrzebuję tylko rad i pomocy ludzi bliskich – takich - jak stryj i tatuś. Sposoby przeprowadzenia akcji, włącznie do zamachu. Od paru lat, głównym przedmiotem mego zainteresowania jest polityka, los rzuca mnie w tę stronę”.<br />1937-12-29. Jest zmęczony, uczyć się nie może, cierpi na bóle głowy. Dużo czyta, wszystko, co się trafi pod rękę. „Wilię spożyłem z Hanką u mnie. Nie bywam nigdzie, nie lubię ludzi. Trzeba było urodzić się na pustyni, czy w dżungli i tam pozostać. Przed staniem się apatycznym, ratuję się fantastycznymi myślami, głucho oczekującym 1-go urzędnikiem. Udaje mi się to, ale ta walka z samym sobą niszczy mi siły”. Obiecuje sobie zmienić pracę na inną, ciekawszą. „Gdy, wprawdzie krótko - bo około trzech miesięcy - pracowałem jako robotnik, rozmowa z robotnikami przy pracy równoważyła tępotę samej pracy. Są chwile, że zdaje się poświęciłbym się dla tych ludzi bez zastrzeżeń, ale są też chwile, gdy do ludzi i spraw społecznych odczuwam niechęć. Ta inteligencja pracująca, to niby i my – urzędnicy - toż to takie mendy, że dla nich palcem nie warto ruszyć.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 8.</span><br />W takim urzędzie każdy jest swołocz i myśli tylko o tym, żeby nogę podstawić koledze. W dochodowym, gdzie pracowałem, zacząłem przeforsowywać szczerość, ale tu brak słów! Wszyscy - od kierownika do woźnego - kręcą, szepcą, knują, szkalują się wzajemnie. Zresztą, ja jestem narodowym komunistą”. Pisuje wiersze. Chodzi o treść i efekt w słowach. „Czasem coś wygłoszę, bo chcę wyrobić w sobie śmiałość. Ogień, który czuję, słabnie, gdy mam przemawiać na zebraniu. Nie jest to trema, tylko brak wprawy. Żyję nieco przygnębiony, proszę się nie smucić. I tym razem wyjdę cało, złemu potrafię zaradzić. Haneczka nie jest ciężarem, zresztą na różne zawody jestem zahartowany. Uczuciowy jestem do szaleństwa i nie tylko w sprawach miłosnych. Mniemam jednak, że to mnie nie zgubi. Głupi fałsz nie może przyczynić się do zbliżenia, zwłaszcza, że szczerość jest najczulszą moją stroną”. Incydent z podch. Władysławem Tomaszewiczem, jaki miał miejsce przy odjeździe z pułku w związku z biletami kolejowymi, znalazł rozwiązanie w sądzie honorowym z ojcem podchorążego, pułkownikiem Januszem Tomaszewiczem. Kocha się nadal w koleżance, Haneczce. Urzędowanie, nauka, praca w organizacjach. „Jestem czymś, czuję, że jestem potrzebny. Praca ta daje mi satysfakcję”.<br />1938-01-15. „Pracuję pilnie, nie sprzeciwiam się rozkazom kierowników. Nadchodzi okres egzaminów. Z nauki jeszcze nie zrezygnowałem. Do galopu więc. W Warszawie błoto. Oczywiście, przeziębiony jestem, ale wolę błoto, niż mróz. Ta mała dziewczynka o której pisałem tatusiowi, leży teraz na moim spartańskim łóżku i dodaje mi bodźca. Mówi, że kocha mnie. Ale, czyż można wierzyć? One są tak przewrotne i kłamliwe”.<br />1938-01. „Płuca myślę leczyć w lecie, w górach. Teraz mam was zaskoczyć. Z woli wszechmocnego losu stało się tak, że nauka ugrzęzła. Gdybym był inny - pogodziłbym pracę z nauką - ale inny nie jestem i dlatego, zamiast całym wysiłkiem woli zmusić się do ślęczenia nad materiałem, zachorowałem. Piłem żelazo, czułem się słaby, nie mogłem odegnać snu zmęczenia. Miałem najlepsze chęci. Z niesamowitą wiarą łaziłem do szkoły. 18-go stycznia zachorowałem na zapalenie oskrzeli. Nie mogłem zaliczyć przedmiotów. Jest się urzędnikiem..., praca to straszna. Z obrzydzeniem wróciłem do biura. Teraz jest łatwiej znosić to wszystko, bo czuję wiosnę, odradzam się... . Ożywiam się tylko na pewnych zgromadzeniach. Nareszcie doczekałem się prawdziwej pracy. Mówiłem do ludzi-zwierząt, do różnych z ulic Warszawy.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 9.</span><br />Praca ta daje mi satysfakcję. Latem pojadę na obóz, jako instruktor. Wypocznę, wzmocnię się na słońcu”.<br />1938-02-06. „Szczerze chciałem uczyć się i pracować, ale okazuje się, że samo pragnienie jest czynnikiem niewystarczającym. Można się uczyć – pracując - ale wszystko inne trzeba odłożyć na później, zgnieść w sobie zainteresowania sprawami większymi. Urzędniczyną nie zostanę. Wyższe wykształcenie otwiera drogę, ale o niczym nie decyduje. Chorobliwa konieczność pcha mnie w oznaczonym kierunku. Myśl o przyszłości, to myśl bezpłodna. Zostałem przyjęty do Narodowej Partii Społecznej. Jako jednego z nielicznych studentów przyjęto mnie serdecznie i cierpliwie słuchano chaotycznych myśli, które rzucałem monotonnie, sam znudzony i odgrodzony od audytorium mgłą. Mało mam w sobie skłonności do świata inteligencji. Otrzymałem zlecenie wzięcia udziału w zebraniu robotniczym. Znów zetknąłem się z szarymi ludźmi, którym złowieszczo błyskają ślepia. Ostatni poprosiłem o głos. Zwróciłem się głównie do młodych, komunizujących. Osiągnąłem, czegom sobie życzył. „Bielecki” będzie potrzebny”. Uskarża się na stan zdrowia, lecz mówi: „Jestem pełen optymizmu na przyszłość. Dobrobytu nie potrzebuję. Chodzi o pomoc w pracy – wskazówki - bo czasu nie ma, pali się”.<br />1938-03-08. Koniec z wyższym wykształceniem na rok 38. Zerwał ze szkołą z powodu licznych trudności. „Po co zresztą? Tatuś wskazuje potrzebę zapewnienia sobie bytu. Ale, proszę wziąć pod uwagę mnie - moje uparte ja - może błędnego rycerza, a może człowieka podchodzącego do życia najwłaściwiej. Odpycha mnie tatuś od działalności politycznej. Student, tak<br />bardzo ludziom nie imponuje. Przemawiam jako zwykły, jako jeden z wielu. Nie podnoszę siebie we własnych oczach, posiadam samokrytycyzm. Pochlebstwa odrzucam. Od ludzi słyszałem zdanie, że jestem urodzonym demagogiem. Wstyd by mi było, gdybym się przyłapał na zabawkach w narodowca. Nie jestem człowiekiem interesu, ani nauki. Jestem człowiekiem życia i walki. Szukam ludzi podobnych sobie - powiedzmy - straceńców. Ze zdrowiem lepiej. Jadam systematycznie - sypiam jak suseł - chyba, że nocuje wariat, którego chcę mieć specjalnie na noc, aby uodpornić się nerwowo. Niesamowity, nieludzki, zwierzę. Krzyk jego wyprowadza współlokatorów z równowagi do tego stopnia, że potem nie znajdują spokoju. A ja oto ćwiczę. To, co piszę, jest odbiciem obrazów, jakie powstają w mojej wyobraźni”. Na pożegnanie zapytał mnie: „ONR, czy nie ONR”?<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 10.</span><br />Na nasze wspólne szczęście, była to prawda.<br />1938-04-03. „Okoliczności zmusiły mnie do występowania jako bojowca. Partia rozrasta się. Posyłam deklarację tej rewolucyjnej partii, której kierownictwo nie jest sprzedajne. Obracam się wśród robociarzy i bezrobotnych. Praca, jak przedtem nauka, zaczyna być przeszkodą. Postawiłem sobie za zadanie ruszyć całą wartościową młodzież. Czy mam talent, to rzecz inna, ale w tej pracy czuję się w swoim żywiole.<br />Nauki nie porzucam w przyszłości zamierzam studiować nauki polityczne. Przeszkodą główną stała się konieczność pracy w partii. Niemałą rolę odegrała tu Haneczka. Skończyły się czasy studenckie. Przez to samo stałem się bliższy ludziom. Zdobyłem popularność. Spostrzegłem, że młodzież nic nie robi. Rozpocząłem pracę nad nią. Nauczyć myśleć, oto pierwsze zadanie. 1-go maja wychodzimy na ulicę w celu odebrania dnia święta komunistom. Z bratem, pokrewnych ideałów nie mam, jestem najbardziej nacjonalistą i socjalistą. Jestem szczery. Haneczce nie mogę poświęcić zbyt wiele czasu, gdyż bywam u moich rodaków w dzielnicach bardzo odległych”.<br />1938-05-07. Młodzież demokratyczną nazywa tępymi niewolnikami. Niby ideowiec - kocha Kraj, chce być Polakiem - mimo to, nie daje się przekonać. „W partii uważają mnie za rewolucjonistę i tak jest. Znalazłem tu ludzi, którzy się nie cofną”. Opowiada o zdarzeniach 3-go dnia świąt, kiedy na zebraniu - podburzone przez Narodową Demokrację męty - dokonały napaści. „Chcę związać takich, którzy się na wiele ważą, ale otacza mnie nędzna, bezduszna banda, która nie zdobędzie się na nic. Do inteligencji wstręt mój wzrasta. W partii jestem popularny. 1-go maja manifestowaliśmy na Pradze. Pp. dygnitarze uznali, żeby NPS znalazła się na uboczu, a żydowska PPS reprezentacyjnie w śródmieściu. Ale nic! Przemawiałem z samochodu. Nikt nie strzelał do nas, a tyle napływało gróźb. Uczyć młodzież, oto nasze zadanie. Oświecać, ubojawiać, ujmować w karby organizacji, wpajać dyscyplinę. Pracuję nad sobą, czytam. Przyświeca mi idea walki zwycięskiej, bezkompromisowej. Tyle wysiłków marnuje się, lecz energia nie może się wyczerpać”.<br />1938-05-16. „Oto w pracy awansuję, jestem kierownikiem młodzieżowym”. 14 maja - zwolniony na ten dzień z biura - udaje się do Krakowa na kongres Legionu Młodych w celu poparcia projektu przystąpienia LM do OZN, do służby młodych mjra. Galinata.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 11.</span><br />„Zbliżyłem się do robotniczej młodzieży tej sanacyjnej partii i dalejże podburzać przeciwko pp. komendantom. Ta mała sanacja doskonale przyjęła metody ojców. Nie dali mówić w sprawie żydowskiej i w sprawie proletariatu. Kongres został zerwany. Już coś robię. Jestem chudy, twarz zaczyna czernieć. Sypiam 5-6 godz. Obecnie zdradzam Haneczkę z szaloną żoną. Trudno o przywiązanie. Skończę na szubienicy, albo na ulicy, ale też stać się może, że mi kraj polski i ciasny lud ten, zbrzydnie. Mam prawo walczyć z prawa tego korzystam. Na świat patrzę sceptycznie. Niezależnie wezmę od życia wszystko. Porwała mnie fala od spokojnego brzegu i niesie do celu”.<br />1938-07-01. „Rozstaliśmy się z Marysiem, jak dwaj przyzwoici bracia. Odsłoniłem mu rąbek mojej udręczonej duszy. Na naukę potrzebny jest czas, pieniądze i regularny tryb życia. Uważam, że i na mnie ciąży odpowiedzialność za okropny los ludu polskiego i nie mogę, by nie nieść doraźnej pomocy młodym, często wykolejonym. Obywatelom Rzeczpospolitej należy się krwawy bal, żeby zrozumieli konieczność sprawiedliwości. Wyrobiłem się na dobrego mówcę”. W tym czasie kierownictwo partyjne rozjechało się. Grała na Śląsk, Szczękulski do Łodzi, K. do Postaw. Pozostali uczynili dywersję, pracując na korzyść Stronnictwa Narodowego. „Zobaczymy, co będzie dalej, dobierzemy ludzi i wykuwać będziemy drogę, może dla morza krwi. Mam tu trzech ludzi, zdecydowanych na wszystko i jednego zaufanego bojowca. Może Bóg zemsty powstał. Głupi nie jestem, mam zakonspirowaną chytrość w sobie, ale wybiegów nie szukam. Ludziom nie wierzę. Mnie tu podobno wszyscy lubią, prócz kierownika, żandarma. Też dobry swołocz. Chwilową satysfakcją jest trzymać ludzi pod władzą, kierowć ich myślami. Gdy trwa to zbyt długo, wyczerpuje, wyjaławia”.<br />1938-09-25. „Zapisałem się do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Sprawa najciekawsza, zapisałem się do ZMP. Mianowany zostałem komendantem oddziału Warszawa-Północ. Sam się oceniam, jako najpoważniejsza siła do awansów. Dzielnica najgorsza. Muszę zorganizować błyskawicznie i ludzi przywiązać do siebie. Raz trzeba rozpędzić się, a potem skoczyć! Mam wolę parcia naprzód i posiadam warunki. Postanowiłem stworzyć grupę własną zwolenników - własny oddział wykonawczy - który dla mnie zrobi dużo”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 12.<br /></span>„Dziś, 24 września, zwolniłem się z biura i poprowadziłem 10 ludzi na PKO, gdzie odbierają pieniądze. Hanka czekała na mnie do 9:30. Nie przyszedłem, bo pierwsza organizacja, a potem dziewczyna. Mnie potrzebna jest inna kobieta. Ta jest zdrowa i wesoła, ale drobnomieszczańska. Znajduję w sobie zalety i wady. Jestem podły i szlachetny jednocześnie. I to, i to, jest dziwnie bliskie mnie. Wiem, że młodzi Polacy są opieszali, niezdecydowani, wobec tego sam rozpocznę organizowanie pracy, robotę w terenie. Wyszukam obiekty, które dam niszczyć. W tej pracy nie wolno mieć skrupułów. Nie mam już filozoficznych, beznadziejnych bolączek. Walczyć, to główny cel. W moim oddziale zastałem bałagan nieopisany. Opanowałem sytuację, muszę zagarnąć ich zaborczość. Żyję jak asceta, na Żulińskiego 5 u staruszki, ambasadorowej. Wykłady się rozpoczęły. Żydzi stanowią 20%, dużo jest kobiet. Może uda mi się uniedostępnić dziennikarstwo Żydom. Mam zamiar skończyć, jeżeli nie nastąpi coś nieprzewidzianego. Ale pragnienie walki – gorączka - ogarnia mnie. Dziś chcę bić pięściami, jutro mówić, wyć do ludzi, do tej tępej, śpiącej zgrai. Bić tych i tych, niszczyć ospałość, palić bałwany. Mam i tu, i tam, wrogów. Na terenie partii i szkoły. Na terenie robotniczym chcą mnie wrogowie zatłuc. W PKO przeprowadziłem terrorystyczną akcję, wylewałem swoją nienawiść. Po co? Żeby rozbić, dać możność wyładować się ludziom. Muszą czuć szacunek i dla pięści komendanta. Muszę coś zrobić. Plany mam gotowe. Z Hanką skończyłem, dość mam jej kaprysów. Fizjologicznie jest mi obca, nie chce, nie pali się. Jest zimna i udaje cnotliwą. Obecnie, znów wróciłem do ideologii skrajnego nacjonalizmu. Idę do bezkompromisowej walki. Niszczyć wroga doszczętnie. Zrobię sobie mundur ZMP, piękny, granatowy”.<br />1938-10. „Chcę i muszę pracować, ale w urzędzie skarbowym nie nadaję się. Po biurze - niech go diabli! - idę do szkoły. W partii, przeniesiony zostałem do propagandy. Szerszy zakres działalności i inicjatywa, i pęd niespokojnego ducha. Muszę pracować, muszę oddawać swój ogień, muszę widzieć, jak budzę i zarażam sobą dusze ludzkie. Zwłaszcza tych, co zagubili wiarę i cel, i stali się obiektem frymarki na jarmarku politycznym. W ciągu ubiegłego roku poznałem dużo i wyleczyłem się z niektórych niedomagań duszy”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 13.</span><br />„Nabrałem doświadczenia i silnie stoję w szeregu zawsze walczących. Idę<br />bez złudzeń i bez młodego entuzjazmu, lecz z siłą przekonania i<br />wewnętrzną potrzebą walki”.<br />1938-10-10. „Resztę skrupułów zostawiłem do decyzji czasu, wraz z moją nową miłością”.<br />1938-10-14. „Pisanie jest przeżywaniem, a więc, uśnięcie jest niemożliwe. W ZMP pracuję. Znów nadchodzi fala pożądania walki, jak tej, co zabrała mnie z SGH. W partii jestem komendantem dzielnicy. Wystąpiłem parę razy przeciw xx i Stronnictwu Narodowemu, które dziś wprowadziło bojówkę na zebranie. Ci sami i mnie kopali, ci sami napadli na nas w Al. Ujazdowskich. Sprzeciwiłem się SN, wyraziłem oburzenie. Jestem odważny, gotów byłem odeprzeć napaść. Co za bicie Żydków! Ja chcę, albo prawa, albo pożaru. To, co robią endecy, to gówno. Postanowiłem zwalczać SN na każdym terenie. Jednak za wielu jest karierowiczów, żebraków, każdy chce mieć coś za to. W wezwaniu do Żydów postawiłem moje warunki. Oni się do nich zastosowali (w Wyższej Szkole Dziennikarskiej). Byliśmy na obiedzie u ministra, (Mariana Zyndram-Kościałkowskiego), kilkanaście osób, przeważnie krewni. Od 20-go, jestem w doskonałym humorze, żyję czarnym chlebem ze smalcem. To trzy razy dziennie. W szkole jestem naogół spokojny. Przypuszczają, że jestem niebezpieczny. Byłem na „fuksówce”. Bawiłem się do rana w otoczeniu wrogów partyjnych, endeków. Dałem profesorowi wiersze do przeczytania. Uzyskałem pochwałę. Stwierdził, że mam talent poetycki. Zaproszono mnie na wtorek, na wieczór do Koła Literackiego. Zacznę interesować się więcej literaturą i poezją. Jak będą potrzebowali mnie w organizacji, niech proszą. Pragnę odrzucić od siebie wszystko to, co absorbuje bezpłodnie. Proszę wierzyć w dobrą gwiazdę moją. Życie może być piękne. Baba u której mieszkam, nie podoba się nam. Umiem pewne rzeczy przemilczeć, lub nie widzieć. Zeszłą niedzielę spędziliśmy u ministra. Walcowali..., nam to wydało się śmiesznym. Maryś – oczywiście -ma ogromne powodzenie. Został zaproszony do Wacława Kościałkowskiego i ja z nim. „Proszę z bratem”, co za upokorzenie! Ha! Ha! Polityk taki, to zero, ale nie jestem zazdrosny o geniusza naszego. Twój syn jest mianowany teraz zastępcą referenta propagandy i prasy na m. Warszawę. Muszę tylko porwać do pracy odpowiednich ludzi. Mimo to, władze ZMP nie znają mnie jeszcze. Ale teraz już się dam poznać. Jeszcze o obiedzie. Maryś trochę niepolitycznie, przyznał się do bojkotu wyborów”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 14.</span><br />1938-11. „List otrzymałem. Jest mi wesoło na duszy. Czasem choruję. Pić by wódkę i zdechnąć w rynsztoku. Badam siebie. Nie jestem bydlęciem. Chcę oddalić się od przeklętej rzeczywistości, którą stwarza fałsz cywilizacji. Spętani ludzie padają na pyski. Tych psów mam dość w kreacji kulturalnych kukieł. Chciałbym żyć inaczej, chociaż, może jestem gorszy od wielu. Chciałbym zmian, mnie nudzi po miesiącu, co innych może długo bawić. Tak jest z pracą, polityką z innymi sprawami. Opuszcza mnie często chęć do pracy. Upiłem się raz po świńsku. Mała Haneczka za bardzo mnie kocha, bardzo mi przeszkadza dobre serce. Czasem lituję się nad krzywdzonymi, czasem są mi obojętni, jak niepotrzebne rzeczy. Zmieniam się, oddalam się od wszystkiego, co mnie otacza. Łapię się często na kawałach niepospolitych. Trochę wariuję. Chora fantazja człowieka, który chce czegoś innego, niż ma. Bić łbem o mur! Praca polityczna słaba. Cielęta - wśród których znalazłem się - to typowi Polacy, o których mówi się: „Leniwy złodziej”. Twierdzenie, że koszula bliższa, niźli kaftan, bzdura! Można chodzić bez koszuli, byle w zgodzie z naturą. Tzw. bydło polskie, czy bydło żydowskie! Co oni mnie obchodzą! Wstrętny mi jest duch materializmu, wstrętne wyrachowanie. Nie chcę z latarnią szukać ludzi. Pluć i gwizdać! Czytam, chcę urozmaicić życie umysłowe. Może list ten podobny jest do niektórych listów z walk wewnętrznych. Tamto już przeszło: „Ideowość i męka umieściły się w swoich komórkach”. Czasem przemawiam do ludu. Ach! Te dzikie, wściekłe psy, mieli do mnie pretensję, że nie kazałem rżnąć Żydów. Będzie to jedno z ostatnich przemówień w tych barwach. Wpływy szlachetne wywierał tylko Szczękulski. Umiał robić robotę. Potem żałowałem, że tak paskudnie z nim postąpiłem. Przestępcy są lepsi, niż gnoje. Ja cieszę się, że pomimo tego, że jestem poetą, jestem przestępcą w oczach społeczności. Lekko pisać i rzucać ciężary. Cyganki wróżyły mi w Wilnie i w Warszawie. Wiele się sprawdziło, widać los podyktował. Mniemam, że styczeń 39, będzie datą lekko przełomową w moim życiu. We środę - 7-12 - mam być u dyrektora radia”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 15.</span><br />„Ja - nawet z moją pensją - daję radę, ale - jako kierownik propagandy - będę miał dużo więcej wydatków. Pisma, książki, rozsyłanie ludzi. Może kiedyś organizacja mi zwróci, ale teraz trzeba dać. Co dotyczy szkoły, wykłady są ciekawe, bywam prawie na wszystkich. Wypędziłem głupią i grubą Hankę. Brr. Zbrzydła mi nieszczęsna ropucha. Zrobiłem artystyczną scenę i koniec. Kochać, to mało, trzeba we wszystkim mieć wzajemność. Mam teraz drugą Haneczkę, poza tym kocham p. Lidię. Obecnie z łatwością omijam zło, lub depczę obojętnie, a w przyszłość patrzę optymistycznie. Przed chwilą kupiłem wieczne pióro. Wydaję tak po trochę pieniądze, po to są. Czuwam jednak nad tym, by mi wystarczyły do końca miesiąca. Opłaca się kupować tylko rzeczy drogie. Niełatwo zresztą złamać ludzi, którzy dążą do czegoś. Ostatni mój wiersz przeciwko opozycjom - dość mocny - dałem do oceny profesorowi. Kochany Stryju, cześć i chwała silnym, niezwyciężonym. Chcę pracować, bo czuję moc energii, aby wyładować się z pożytkiem”. Mówi o zmianach, jakie zaszły w sposobie podchodzenia do różnych zagadnień, a zwłaszcza do spraw politycznych. „Ambicja zrodziła się już dawno, tylko nie występowała tak jaskrawo, bo przesłaniały ją wybuchy wewnętrznego wulkanu. Nabrałem rutyny w traktowaniu spraw. Ludzi - potrzeby ich i pretensje - oceniam krytycznie, jak zresztą i siebie. Węszę, szukam właściwych przykładów i chcę iść drogą, którą uważam za swoją. Mamusia mnie pytała: „Jakie właściwie są moje poglądy”? Kobieta przecież, inaczej patrzy na te sprawy. Wiem to, że przestałem cierpieć za te miliony, o których tak trafnie - w jednym ze swoich listów - stryj się wyraził. Dobrze, że dali się poznać. Odpowiedzieli mi egoistyczną niewdzięcznością. Ale przecież ja idę dalej i nie łudzę się co do ludzi. Zdrowo patrzymy na świat. Ideału człowieka nie będę szukał, chcę tylko swoje siły zmierzyć”.<br />1939-01. „Jestem jeszcze gnijącym skarbowcem. Samopoczucie okropne. Jestem wściekły na los. Jeść nie chcę, chcę być wolny. Wyjechać do cholery z kraju. Nawet zdychać lepiej w ciepłym klimacie. Pracuję tyle, co potrzeba, ani kawałka ponadto. Obmierzłe, nudne życie. Prawdopodobnie Maryś obmalował mnie przed wami. Biedny w rozpaczy jest, kiedy mówi o bracie endo-oenerowcu. Śmierć socjaldemokracjom. Niech żyje hasło siły i żelaznej pięści, niech żyje polski lud. Biedny brat mój, słaby i zły. Ja jestem silny (moralnie) i zły”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 16.</span><br />„W organizacji rozpoczniemy akcję planową. Każę bić, niszczyć. Gadanina nie warta grosza. Czasem tylko jawią się słabe pytania: „Po co, o co, dlaczego”? Walka, to mój żywioł. Padnę, ale w walce na ostre. Przejdę, to tylko przez bezlitosne ciosy. Nie mam czasu wyczekiwać, kombinować, politykować. Sadzę z lubością łapy swoje niekształtne i twarz - coraz brzydszą - w najprzykrzejsze wiry. Gdyby inni - tzw. „posadkowicze” - mieli nieco ognia, robota by poszła. Żyję, męczę się, cierpię. Największą przyjemnością jest pisanie listów. Jestem głodny. Czego pragnę, sam nie wiem. Czegoś brak”?<br />1939-01. „Urzędnikiem więcej być nie chcę. Ruch, inicjatywa, to dla mnie. Zamieszkam od poniedziałku w Grodzisku Mazowieckim. Wypłacili mi za 20 dni, 92 złote. Jestem ponury z powodu wyjazdu Anity. Chyba kocha mnie, bo ja ją bardzo. Gdybym nie był bezdomny, może bym się ożenił. Dalej okropne nieróbstwo. Nie zrobię w życiu nic, chyba okoliczności stworzą jakiś ruch. W pokoju nic, głucho. Dość mam naszczekiwania. W sierpniu, może ćwiczenia wojskowe. Z Narolewskim nie zrywam, przyda się. Marna to kreatura, zdycha powoli. Typ z domu dla starców. Cukier chowa na zapas, kiedy kupuję. Ale książkę, może mu wydadzą. Nie doczekałem się rezultatów starań o pracę z protekcji. Pluję na te wszystkie zajęcia, fachy, kształcenia się. Po co? Chleb mieć, aby nie zdechnąć. Znalazłem kilku przyjaciół, zbliżonych poglądami do mnie. Tak, są ofiarni, zdecydowani, silni. Dzień pracy: biuro, obiad, organizacja, lektura, nauka. Zacznę pisać do tygodnika partyjnego. Z dyrektorem radia nic nie wyszło. Może za śmiały jestem, nie okazuję uniżoności, nie biję pokłonów. Demo-sanacja - stara, czy młoda - obrzydliwa. Mniej przebywam w ZMP, bo nie widzę możności rozruszania kolegów. Dużo miałem wrogów. Wyjaśniło się, uważano mnie za zagadkę. Słano donosy do komitetu głównego, że jestem relegowany z Wilna, komunista, itp. Psy szczekały, a ja milczałem. Swoim torem tkwiłem wśród ohydnych, zapijaczonych łobuziaków warszawskich. Teraz jestem niezbędny i to jest pierwszy etap. W okręgu warszawskim, jestem bodaj najlepszym mówcą ZMP. Przeprowadziłem parę akcji propagandowo-bojowych, ale to zero. Koledzy kierownicy boją się, obliczają swoje korzyści. Jestem wciągnięty do bliskiej współpracy z komendantem okręgu warszawskiego, Basińskim. Mgr praw, niezły mówca”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 17.</span><br />„Są tu grupy, które ciągną. Każda sobie. Trzeba wybrać najwygodniejszą, aby się stać wpływowym z tytułu władzy. Chociaż i tak czasem wpływam na decyzje. Chodzi mi o wpływ na ludzi. Chcę wybrać z tego środowiska odpowiednich, dla wielkiej sprawy. Występowałem w Radzyminie, przemawiałem 50 min. Nagrodą były dla mnie uściski silnych dłoni, starych i młodych. Przyjęto mnie i moje słowa. Miasteczko w 50% żydowskie, otoczone cegielniami, a więc pełne związkowców-strajkowiczów. Przemówienia moje są teraz na wyższym poziomie. Moje ambicje są, by ich poprowadzić, ale przedtem nauczyć. Może zawędrują do więzienia, a może na zwycięskie barykady. Sam uczę się, czytam to, co może zasilić moją wiedzę. Mieszkam nareszcie przyzwoicie, mogę wyciągnąć się na tapczanie. Ale zatrzymać Polskę - staczającą się po stromej pochylni upodlenia - chcę. Chcę zmienić psychikę narodu i dać mu w rękę broń przeciw wrogom swoim i obcym. W trwodze i podejrzeniu szepczą koledzy, że mam jakiś cel. Drażni ich milczenie K. (ministra). Durnie, dranie, sprzedawczyki. Chcieliby widzieć mego trupa, hieny”.<br />1939-01-15. „W komendzie okręgu stołecznego zaczęła się praca. W dużej mierze ja ją prowadzę. Zebrania, wypady uliczne, itd. Dużo dookoła „mądrych”, ci radzą i krytykują. Praca zaczyna dawać zadowolenie, a to już dużo. Na Żulińskiego miałem kilka awantur, raz wywaliłem drzwi do kuchni”.<br />1939-02-13. „W duszy mojej wrze, umysł pali się, a tak powoli i niechętnie ludzie pracują. Prywatne moje życie nie zmieniło się. Nie kocham się, nie ufam ludziom. Coś musi się zmienić i wtedy będę czuł wartość mego istnienia. Proszę nie pisać budujących uwag (do matki), bo mnie teraz wychowuje duch społeczny. Mam tu kolegę z Wilna, Igor Krzyżanowski. Twierdzi, że tak on sam, jak i ja, jesteśmy wykolejeni”.<br />1939-03-06. „Siebie i swoje życie, przestałem cenić. Może jestem szczęśliwy, gdy tak myślę. Fantazja chwili pozwoli mi zrobić wielkie głupstwo. Nie dla ludzi będziemy się poświęcać, ludziom przestałem wierzyć. Ja wierzę w ideę i proszę sobie wyobrazić, że opanowała mnie, stałem się fanatykiem. Kto tego nie posiada, nie może brać się do roboty. Największa mądrość, to mądrość Boska, wolna od wpływów fałszywej woli człowieka”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 18.</span><br />„Minister - u którego byliśmy 3-go marca na obiedzie - zwrócił uwagę, że się postarzałem. Czuję się czasem potwornie silnym. Przebrnąć te małe dróżki, zniszczyć i wejść wreszcie na wielką drogę, albo paść. Nie nauczę się cenić tego, do czego nie mam wewnętrznego przekonania. Ja pracuję, proszę nie powtarzać: „Z czasem”, bo nie mamy czasu. Piękności mojej powiedziałem, że jest na drugim planie. Na pierwszym, sprawy polityczne. Zrobiłem błąd. Kobieta młoda, chciała być światem moim. Kocham całość, kocham to, co obejmuje idea. Nie służę ludziom, lecz idei. Dużo mam goryczy, ale drobiazgi nie złamią mnie. Idę naprzód”!<br />1939-03-31. „Czego chcecie ode mnie? Dawno skazałem się na najcięższą drogę i z niej nie zejdę. Jestem silny, czy nie możecie tego zrozumieć? Mam obecnie przyjaciela, ma 36 lat. Dr filozofii, egiptolog, znawca kwestii żydowskiej oraz religijnych kultów Wschodu. Biedny człowiek. Wszystko co miał, stracił dla ruchu ONR. Patrzymy w przyszłość i zwycięstwo czystej idei narodowej, robotniczo-chłopskiej. Kiedy przystąpimy do otwartej walki, nie wiem. Duże trudności z ludźmi. Załamują się pod byle presją. Ale kiedy zacznę działać, znajdę fanatyków zdecydowanych na śmierć”.<br />1939-04. „I oto, droga właśnie o którą mi chodziło. Wejść na nią - uczepić się, awansować i studiować - a potem wcielać w życie to, co jest dziś treścią<br />moich udręczeń. Nie jestem już dyletantem, ale rodzina moja przyzwyczaiła się uważać mnie za chłopaka nierozgarniętego. Jestem dobrym, silnym działaczem. Ale, żeby nie stać się szarym popychadłem - co toruje drogę innym spryciarzom - stosuję właściwą taktykę. Myśl o świecie pociąga mnie i oby marzenia obieżyświata spełniły się. Kocham piękną dziewczynę, która na żaden z trzech listów nie odpowiedziała. Choruję na stałą potrzebę przeżywania”.<br />1939-04-01. „Przychodzą ciągle zmagania, ale mocno stoję na gruncie ideowym. Znam swój kształt polityczny. Wracam do poezji. W polityce nic strasznego nie zaszło, sytuacja wahała się tylko przez jeden dzień. Hitler plunął demokracji w oczy. Wewnętrzne życie polityczne senne, nikt nie chce robić. Za parę miesięcy będę miał ćwiczenia w pułku”.<br />1939_04. „Jeszcze solidnie nie zastanawiałem się nad sobą i swoją przyszłością. Ciemna”.<br /><span style="color:#ff0000;">Olgierd: 19.</span><br />„Chcę przebudować ustrój Polski, zmienić człowieka i jego stosunek do różnych zagadnień. Wystąpiłem wreszcie z tego związku MP”.<br />1939-04. „Sprawa, dla której poszukuje mnie policja, nieważna. Prawdopodobnie chodzi o powody wystąpienia z ZMP. Po staremu pracuję w urzędzie skarbowym. Wierzę, że zacznę pracę od 1-go czerwca. Wojny specjalnie się nie przewiduje. Ale, czy wszystko to warte podzwrotnikowej, dzikiej puszczy, jednego zdziwionego zwierzątka i cudnego błękitu nieba”?<br />1939-04. „W niedzielę - 30-go kwietnia - będziemy u ministra na obiedzie. Kocham się w pięknej dziewczynie, której na imię Ita. Stała się boginką w kulcie, który ma opanować Stany Zjednoczone Europy. Kult! „Ita-moore”, bogini życia i śmierci. Boginka ma piękne, brązowe włosy. Usta, które bym całował wiecznie. Pisuję wiersze, posyłam do oceny. Myśli moje, są myślami tułacza”.<br />1939-04. „Dlaczego nie studiuję na WSD? Nie ma tam nic, co by porwało mój umysł. Otoczony jestem książkami Narolewskiego, dra filozofii, którym się opiekuję. Korzystam, bo chcę nabrać smaku intelektualnego. Dzielę się z nim jedzeniem i tapczanem. Nie mogę mu dać więcej. Chyba to, że do wszelkich zagadnień odnoszę się z entuzjastycznym lekceważeniem, czyli ożywiam go. Dziewczyna - w której się kocham - jest ładna, pięknie zbudowana i ma piegi. Pragnie w skrytości ducha, bym był wielkim człowiekiem. Te gry, które przesunęły się przed moimi oczyma w ciągu dwóch lat, nauczyły wiele. I dziś śledzę zebrania i ważę słowa prawych i lewych prowokatorów. Na wieczorze literackim wyklęto mnie. Byli też wielbiciele i obrońcy. Czytałem: „Czerwony wiatr”. Grożono pobiciem i zgnojeniem w więzieniu z Tuwimem i Słonimskim. Będę pracował i będę szedł dalej”.</div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-91020682762809881762008-10-17T03:55:00.000-07:002008-10-17T04:19:26.151-07:00Sergiusz: 44-100<span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 44.<br /></span>Spowiedź.<br />Zdanie moje o spowiedziach - od wielu już lat - jest negatywne. Precz! Nie chcę całować stuły i ręki opasłych sług Bożych. Tak było i jest. Ale przychodzi czasem ochota pospowiadać się przed zawsze szanowaną publicznością. Czyni się to przeważnie wtedy, kiedy się ma coś ciekawego do powiedzenia. Być może, że i tym razem, może bez talentu, ale powiem. Nie zamęczę nikogo - a w pierwszym rzędzie siebie – pamiętnikiem. O nie. Tak sobie – po prostu - pogadam z przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, jeżeli sił starczy. Sprowadzę obrazy ze swego i cudzego życia. Zajrzę – bezczelnie - nie tylko przez dziurkę od klucza. Zajrzę - przez świńskie oczy - do plugawej duszy, oczywiście nie swojej. Swojej, niewiele mam do wyrzucenia. Nic. Nie znaczy to, że jestem ideałem. Cud doskonałości, strzeż mnie przydrożny Chrystusie. Myślę o nim, bo dużo ich, jak On, spotykałem. Nie będę bluźnił na Boga. On musi być wielki, wielki i niedosiężny. A ja mały. Ale ludzie! Ludzie mu raczej. Z Wami to i dziś, i na jutro, pogadamy. Człowiek - tak - bestia doskonała. Wlecze się szlakiem płazów i gadów, a szlaki anielskie wzywa gębą plugawą. A więc, z takim to człowiekiem chcę mówić i o nim samym. Nie mogę już pozwolić sobie na niepoczytalność, są wyjątki.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 45.</span><br />Ty Panie, który to czytasz, jesteś wyjątkiem. Przysięgam, że Ciebie skarbie na myśli nie miałem. Nie można mówić grób, bo to pojęcie czegoś, co już zasypane. A więc nie grób i tak mówić nie potrzeba, przez zwykłą oszczędność. Ale powiedzieć jeszcze kloacznie można i niech się nikt nie obrusza. Społeczność – mówią ci, co czasem czują - teraz jest zupełnie inaczej, ta społeczność w jawie się porusza. My. Jeżeli ktoś był, aż tak ciekawy - żeby się przyglądać - jawnie widział, że na powierzchni jest piana, a na brzegu gęsty cuchnący osad. I to są najobrzydliwsze wydzieliny powstające przy fermentacji. Bo uczciwy kał - powiedzmy czysty - dawno już spoczywa na dnie nieszczęsny, pogrzebany. Napisano setki, tysięcy razy bałwochwalcze artykuły. Naród - lud, lud - naród. Patriotyczna masa, niech ją cholera. Oczywiście, są wyjątki. Skłaniam swoje mizerne ciało, panie generale. Nie lubię nieszczęść, bo kocham wygody i wszelkie inne rozkosze ziemskie. Kocham od wielu lat i przeważnie z wzajemnością. Okazało się, że istnieją podłe kreatury, które mi nie tylko zazdroszczą sławy, lecz i kobiet. Kobieta-niewolnica siedzi przede mną, najbrzydszym z brzydkich i patrzy wiernie. Chce, żebym jej coś opowiedział miłego. Tego tylko pragnie od człowieka, którego darzy bezgraniczną miłością.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 46.</span><br />Miłość to ciało. Dwa ciała, bo by wyglądało nieprzyzwoicie. Z takiego ruchu trzeba raz wyjść. Szlachetniej jest gwałcić ją, niż siebie. Zrozumiała. I oto ona, która ułatwia rzecz, leży za chwilę w puchu. Jeżeli kobieta naprawdę kocha - poza cynizmem dwudziestu pięciu lat - jest wierną niewolnicą. Skóra jej wymaga łagodnej siły. To, co brutalne, spływa ze snem i rano jest już znów gotowa. Ktoś pewnie protestuje, dlaczego rano, a nie o północy. Niech będzie i tak, ale kobietę trzeba szanować. I, jeżeli kobieta kocha, z puchów przeniesie się bez sarkania na deski nakryte płaszczem. Miłość jest piękna. Nie trzeba się tylko mylić. W takim wypadku miłość zamienia się w koszmar. Żeby się nie mylić, nie trzeba być upartym. Każdą kobietę należy próbować zgwałcić, bo każda z reguły mówi: „Nie”. Nieporozumienia stąd wynikłe, są winą płci pięknej. Jeżeli twierdzę, proszę protestować. Jeżeli pytam, proszę się nie oburzać. Kogo to zresztą obchodzi, kto i kiedy, kogo zgwałcił. Mamy tu poważniejsze rzeczy. Przeważnie to są te, które wywołują stan wściekłości, itp. Zaczepiłem o przyjemności ziemskiego podołu, dla dodania sobie animuszu. Erotomanem – zresztą - nie jestem , a jeżeli jestem to od owego nieszczęsnego okresu, kiedy to serce pękało z pragnienia, a pederastą nie zostałem.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 47.<br /></span>Było to w latach 1940/41. Więzienie. Cytowanie, albo przeglądanie uwag, winno odbywać się ostrożnie, raczej uważnie. Szybkość wypadków wyrywa mnie z okresu więziennego, unosi ku krwawym miesiącom wolności. Te przestrzenie oblicza się na długie lata. Nie mówcie mi: „Hultaju”! Każda praca jest pokonywaniem oporu. Ja pokonuję opór czasu. Teraz, próżniaczę z łaski ziemi, która mnie odepchnęła od swego łona. Opowiadam, czyli czasu nie trwonię. Nawróciłem się. Byłbym najlepszym synem. Kto wie, czy z tych powodów nie przyjdzie łba roztrzaskać. Z jakich? Osobiste nieszczęście. Wiem, że czytają to teraz moi przyjaciele, więc nie omieszkam wam wycisnąć łzy współczucia. Płaczcie, płaczcie, albowiem byłem zawsze złym synem. Złożyło się na to nieszczęście, że się urodziłem. Pewnie już teraz nie żyję, więc przebaczenie znajdę u robactwa, które pozostawi kości w spokoju. Kość jest podstawą dobra i zła. Kości są szlachetne i wstrętne, a nawet przeklęte, te np., którymi grano o szaty Chrystusa. Przez długie lata, nikt nie uważał za stosowne powiedzieć mi coś miłego. Dlaczego? Bo byłem niesympatyczny, bo grubiański. Kobiety nazywają takie zjawisko impertynencją.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 48.<br /></span>I za co? Bo gdzieś - przy bramie - podała mi pulchną dłoń, a mnie tego było oczywiście za mało. Jej wina. Dlaczego nie oddała mi się cała? Stopniowo, najcudowniejsze pytanie - wiążące nas ze zjawiskami nadprzyrodzonymi - przeniosłem w sferę bardziej ogólną. Pytanie, które zadaje dziecko, nieomal od kolebki: „Dlaczego”? I toż samo pytanie, które zadaje geniusz, ogarnęło mnie, opętało. Jestem więc czymś pośrednim, między dzieckiem i geniuszem. Dlaczego ludzie są źli i niesprawiedliwi? Widocznie tak musi być. Zacząłem gwałtownie się uczyć zła i niesprawiedliwości. Nie powiodło mi się za pierwszym razem. Źle się czułem w tym towarzystwie. Podjąłem bezkompromisową walkę. Za to dostałem w łeb. Ambicje moje poszarpano. Partyjnictwo jest jedyną, sprawiedliwą formą organizacji państwowej. Niestety, nad tym wszystkim chwieje się bat. Czego chroni bat? O! Tam na szczytach, obwarowała się kanalia. Wysłańcy szczytów mówią: „Bijcie się i zabijajcie, tylko nie ważcie się naruszać naszego stanu posiadania”. To hasło nazywa się walką z rewolucją. Ale nikt rewolucji nie chciał. Bat więc świstał po plecach tych, którym się zdawało, że potrzebna jest w kraju - zwłaszcza w naszym kraju - sprawiedliwość.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 49.<br /></span>Krzyczcie, ale robić wara. Dekrety, przepisy, regulaminy i odezwy. Obywatele! Obywatele! Nasz kraj w biedzie! Przyczyną nędzy mogło być wadliwe kierowanie nawą, albo zachłanność jakiejś wyjątkowej bestii. Jeżeli nawa państwowa w złych rękach, to bestie wyjątkowo zachłanne, używają bez ograniczeń. Kradną, kradną i jeszcze raz kradną. Kogo się okrada? Swoich. Głupstwo, mówi trzeźwy obywatel: „Niech każdy siebie pilnuje i basta”. Przyzwyczajamy się - my maluczcy - do marnego życia. Dla nas, nie istnieje kryzys. I tak i tak, chleba kawał z solą nam sądzony. Uczymy się oszczędzać, nawet szkoda łezkę uronić. Karne, zwarte społeczeństwo, drży w spazmach. Kałuża jest szeroka. Mętna woda i ryby. Mniejsze, większe i grube ryby. Wszelka hołota pluje! Prycha pianą wścieklizny. Powietrze coraz cięższe, niezdrowe. Zaraza udziela się i zakreśla coraz szersze kręgi. Słowo karne, słowo zwarte i słowo: „Dyscyplina”. Nadsłowa: „Honor” i „Patriotyzm”, zerwano ze ścian domów i słupów. Na ścianach zawisną jutro skazani, a pod słupem i pod latarnią miejsce zarezerwowane dla kurwy. Ta nieszczęsna - gnana z barłogu do barłogu, ze szpitala do więzienia - zawsze wraca pod słup i pod latarnię. To już jest atawistyczne.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 50.<br /></span>Przeznaczenie. Schylam swoje, burżuazyjne czoło, przed siłą wyższą. Daleki jestem od wyrzeczenia się rozkoszy. Nie gardzę dziewczyną uliczną, choć jej nie używam. Najbardziej szary człowiek winien mi uścisk dłoni, bo mu zostawiam choć tę jedną pociechę, ją. Zalecam tylko ostrożnie. Właściwie przedtem, życie było normalne. Byli biedni i byli bogaci. Byli pracowici i hultaje. Była władza i był bat. Wszystko to - od wieków - składało się na pojęcie praworządnego państwa. Bat zakreślał zygzaki, koła, elipsy i parabole. Władza chwytała niekiedy za frak, albo za gardło. Hultaje odpoczywali i dobrodusznie czekali końca tej komedii. Pracowici wyciskali się jak cytryny, żeby zapewnić za wszelką cenę byt sobie i dzieciom. Bogaci pluli gęstą - od nadmiaru - śliną na chodniki, albo do rynsztoku, gdzie skulony i wystraszony biedny, czekał na miłosierdzie. Nad jednym Bóg się litował, nad wszystkimi nikt się nie zastanawiał. Z przekonaniem powtarzano, że: „Człowiek ów nie zdycha, lecz umiera”. Mnie się wydawało zabawne określenie, że człowiek umiera z głodu. Logiczniej jest powiedzieć: „Zdechł z głodu”. Żelazna logika, której już się nie boję, dla innych jest straszna. Powstaje przed nią panika i oburzenie. Czy logiczne, moralne i dopuszczalne jest, żeby ktoś umarł z głodu? Nad tym się nikt nie zastanowi. Na to jest grabarz.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 51.<br /></span>Kiedy jednak wykonawca najwyższych wyroków stwierdza pustkę w brzuchu kościotrupa - skóra zwiędła, na nic się nie przyda - nie życzy sobie zaprzątać głowy. I on nie chce, nie ma czasu, jemu się nie opłaci. Co innego, kiedy z cichym pogrzebem wkroczy orszak z byłym dygnitarzem. Samobójca, defraudant. Myśli przedśmiertne były trzeźwe, dwudziestowieczne. Umrę, ale rodzina moja żyć będzie. Za to, należy mi się chwała. Grabarz wyciąga łapę po trumnę. Kir w złocie. To mu poprawia humor. Pełen czci szachruje. Musi oszukać najwyższego i w miejscu przeznaczonym dla nieśmiertelnych, arcybiskup kładzie wyrzutka społeczeństwa. Nie jest zły. Modli się, żeby wydziedziczony kapłan żywcem wszedł do królestwa niebieskiego. Nikt by na tym nie stracił. Wstrętami są mu tylko wrogowie państwa - bo to brud i ścierwo - takich wyrzuca poza obręb swojego królestwa. Nigdy jeszcze nie słyszałem zarzutu, żeby grabarz był nieuczciwy, albo niesprawiedliwy. A czasy już były takie, że zaczynano gębę otwierać na księdza, który miał trzy kochanki, który zgwałcił uczennicę przy konfesjonale albo kwiciolił(?) nieletniego chłopca w zakamarkach głównego ołtarza. Wynalazczość genialnego człowieka wzrasta. Ciekawość szarego tłumu odsłania tajemnice. Pozostanie już tylko tajemnica duszy. Tymczasem my - ludzie zepsuci - kroczymy po najlżejszej linii oporu i duszę znajdujemy w pojęciu swoich zachcianek.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 52.</span><br />Jeżeli ktoś rozsądny oświadczy, że przyjął duszę, masa drapieżnych ludzkich istnień odpowie mu, że jest idiotą, cymbałem i bezbożnikiem. Inaczej zareagujemy, jeżeli pijany „na raka” elegant (niekoniecznie kapłan) oświadczy, że widział duszę w butelce. Powiemy, że ten jest człowiekiem. Najmniej było wśród nas ludzi, którzy by zazdrościli duszy. Kradli i zabijali dla pieniędzy, dla sławy, dla tytułów. Nienawidzili się i intrygowali: „Bo ten w pięknym mundurze i awansował, owa ma na tłustym karku foki”. Jeżeli ktoś mówił o duszy, ktoś inny kładł mu rękę na ramieniu z oświadczeniem, że zdąży zostać marszałkiem. Utarło się i przyjęło, że uczciwym być się nie opłaci. Bito natomiast Żydów, że żerują na cudzych organizmach. Motorem nieetycznych poczynań była pospolita zazdrość. Ta zwykła, brutalna zazdrość o jajka, pomarańczę i macę. Ponieważ my macy nie jemy i krwi nie umiemy chłeptać, ucieszyliśmy się z wynalazków mściciela, który powstał w 1933 r. i w sześć lat później odwiedził nasz, zgangrenowany kraj. W międzyczasie, rak toczył szczyty i jama wypełniała się wrzawą. Deptano sobie twarze, łamano ręce i nogi. Oczy wyłaziły na wierzch, nosy puchły. Z przedziurawionych bruków, wywalały się bebechy. Wtedy i ja miałem, za swoją myśl sprawiedliwą. Poczułem smak krwi. Byłem spokojny i nie łaknący odwetu. Czas zrobi swoje. Upijanie się, czy upajanie krwią, było mi obce. Pogrążony w smutku wad mojego narodu, upiłem się kilkakrotnie do nieprzytomności.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 53.</span><br />Robiłem to sam z sobą. Może to jest nieprzyzwoite, ale nie jestem święty, mimo, że łeb mój okazał się twardy jak opoka. Nikt – niestety - nie chciał na tej opoce budować. Odtrącony przez los i zapomniany przez ludzi, przykucnąłem. Błogo było popijać kawę i ćmić do późnej nocy papierosa. Uczyłem się w ten sposób spokoju i hartowałem cierpienie. Długie godziny poświęcałem „Jodze”. Mając dobre chęci, można z wszystkiego wyciągnąć korzyści. Nie trzeba wyobrażać, że korzysta się na dobrym interesie. Od wszelkich brudnych interesów coś mnie odpychało. Wystarczyły mi korzyści moralne. Goniąc za nimi wierzyłem, że się nie zdemoralizuję i pozostanę czysty, jak dziewica. Wódka mi nie zaszkodziła. Nie upijałem się dla awantur, nie leżałem w rynsztoku, nie wybuchałem patriotycznym entuzjazmem. Pobłażliwie spoglądałem na pijanych, gwałcących sprośnymi piosenkami matkę ziemię, ojczyznę i słuchałem okrzyków: „Niech żyje”! Byłem trzeźwy - kiedy na widok wodza narodu - publika wyła i: „Niech żyje”! Na widok jednego człowieka, setki czy tysiące, opętał szał. Nie do darowania jest błąd, że wódz nie pokazał się w dniu odmarszu armii. Byli zbyt trzeźwi i uciekali. Uciekali i składali broń. Takie skutki wychowania. Nieszczęście było jedynym lekarstwem na nasz zgangrenowany organizm. Szkoda wszystkiego, szkoda. Runęły gmachy i pogruchotane słupy, pogięły się latarnie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 54.<br /></span>Złych ludzi cholera nie wzięła. Jakaś litościwa bomba rozszarpała pięć osób. Staruszka - głucha i niedołężna - wiła się na bruku ze zdruzgotaną piersią. Córka jej umiera strasznie - z dwojgiem czterolatek - zabita na miejscu. Obok niewinnych ofiar stał i modlił się żarliwie - pierwszy raz w życiu - opryszek-recydywista. Przeznaczenie nie może być ślepe. Tak być powinno. Cała kanalia oszalała. Sfora karłów zdarła czerwono-białe sztandary i ordery zasługi. Na kolanach podano chleb i sól nowemu panu. Niedawno pijani miłością ojczyzny, byli w mig trzeźwi. Nie słaniali się z rozpaczy. Nie sypali na łby popiołu. Trudno, tak być musi. Postąpili tak, nie wszyscy bogaci i nie wszyscy biedni, nie wszyscy hultaje i ludzie pracy. Co zrobiła władza? Była najwyżej, więc obległa zarezerwowane aeroplany i jazda.... Zaszumiało, zahuczało i w powietrzu uniósł się: „Bek, bek, bek”.<br />Na moment zdrętwiał. Nieszczęsna Ojczyzna. Znany i szanowany był owczy pęd, aczkolwiek w handlu zagranicznym nikt owiec naszych za złoto i armaty nie przyjmował. Nowa prosta, pogruchotany ster wypada z rąk. Bat zakreślił ostatnią elipsę i powinien był spaść na plecy szczytów. Jak tam było, nie wiem i za to nie jestem odpowiedzialny. W czeluści ducha wątpię, żeby im się zechciało samoudręki, ascezy z biczowaniem lub bicia się w piersi. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, a Oni - nie durnie - mieli bat na innych, nie na siebie. Przeszłość - pozostawiła niestety - złe wspomnienia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 55.</span><br />Byli sami i to był ich błąd, że chcieli być - za wszelką cenę - sami. Źle ocenili charaktery różnych miłośników Ojczyzny. Jeżeli nawet są źli - raczej byli - to powinni byli miast bicia, subtelnie markować. Mogli wyzyskać naiwną gotowość do ofiar wielu jednostek i z umysłów gorących, a rewolucyjnych, wydobyć cudne bogactwa. Legowisko i fotele ich otoczono by entuzjazmem. Serca krwawiłyby się miłością i uwielbieniem. Próżnica w mózgach i sercach, stała się nieuleczalną chorobą. Czuć było każdego zdechliną. Co się wtedy działo z młodym pokoleniem? Nikt nie fatygował się uczyć ich i wychowywać. Samopas puszczone bestie egoizmu, cherlały. Napisano wprawdzie afisz: „W zdrowym ciele, zdrowy duch”, ale w duszę sączyła się tylko zgnilizna. Nieliczni rozumieli znaczenie Ojczyzny. Tym też się chciało coś dla jej dobra uczynić, wzmocnić ją i rozbudować siłę narodową. Dla ochłody niepokornych duchów, przebudowano parę klasztorów i zapewniono w celach (kosztem pracujących) opiekę. Na nic protesty. Głową muru - zwłaszcza muru klasztorów - nie przebijesz. Cześć ich pamięci! Opieka i wikt były doskonałe. Czasem kontemplując, ręka okazała się twarda, ale i z tym trzeba było się zgodzić. Zwyciężała - od Góry - myśl dbania o swoje wygody i interesy. Młodzież goniła za posadami, interesami i interesikami. Przychodzi myśl, że ktoś miał w tym cel i cel ten osiągnął. Okradziono naród z ideałów, okradziono Ojczyznę, okradziono siebie nieprzytomnie. Koniec. Więcej w tej sprawie nic, albo wcale nic. Przegrana wojna. Trochę ofiar, krwi i pożogi.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 56.<br /></span>Ksiądz, którego prosiłem o nocleg, udawał, że mnie nie spostrzega. Wreszcie zaryczał: „Żołnierz, aha, żołnierz polskiej armii – fujara. Patrz pan, jakie to wojsko niemieckie”! Uciekłem, bo ksiądz poszedł na pogawędkę z oficerami niemieckimi. Co mu szkodzi wskazać uciekiniera z niewoli. Nauczyciel miejski opowiedział mi o charakterze kazań wielebnego. „Świnia”, zakończył i rozstaliśmy się. Włóczyłem się przez lasy i trafiłem do wspaniale zagospodarowanego majątku. Stuk! Stuk! „Kto tam? Co? Żołnierz, nigdy, nie możemy, grozi śmierć”! A psia wasza krew, udławcie się swoim kawałkiem ziemi. Otoczyła mnie opieką nędzna wieśniaczka i dała na drogę chleba. Inni wieśniacy zamykali drzwi przed włóczęgą, albo oddawali pod opiekę pancernych band, przejeżdżających szosą. Tak było i ze mną. Solidarność! Wszystko to razem wychowanie obywatelskie na przestrzeni dwudziestu lat. Co się składało na całokształt życia w wolnej ojczyźnie, zobaczyłem we wspólnej celi. Nie potrzeba rozpraszać się i po chamsku włazić do cudzej dupy. To krępuje i ich, i mnie. Jesteśmy wszak przesiąknięci zachodnią kulturą – cywilizowani - delikatni i wrażliwi. Nie byłem detektywem, ani policjantem, tylko obserwatorem. Patrzę na martyrologię i przysłuchuję się podszeptom szatana. Za mało! Za mało! Wówczas jeszcze wierzyłem, że kara zmienia człowieka, nawet uszlachetnia. Zaczynałem więc, jako dziecko. Szeroko otworzyłem oczy i nastawiłem uszy. To coś - z geniusza - zapewniło mi możliwość rozpamiętywania różnych okoliczności. Ponieważ - sąd mój był przedwcześnie dojrzały - mogą polegać na nim nawet historycy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 57.</span><br />Tym panom - rzecz jasna - nie należy ufać. Kłamią i fałszują. Dzieci uczą się historii, która jest fałszem. Wchłaniają więc fałsz. Wbija się im kłamstwa w ośle łby, bo krytyka nie może być dozwolona. Otarłem się o niewinnie uwięzionych. Policjant opowiada o swojej niewinności, o dobrym traktowaniu ludzi, itd. Co innego ten - ma dwieście hektarów ziemi - pomieszczyk. Tamten znów - urzędnik gminny - też mu się należy. Starościański dozorca oświadcza, że: „Wpadłem niewinnie”. Co on, dozorca. Policja, to wiadomo za co, ale on? Najnieszczęśliwszy, opasły obywatel. Za co jego? Czy on może ponosić winę za to, że odziedziczył po przodkach? „Urzędnicy, tak, tym się należy. Oddawali usługi rządowi. My, cośmy mieli? Obdzierano nas tylko i dławiono podatkami”. Opłaciło się wleźć w to gnojowisko. Słyszę na własne uszy. Nie potrzeba się męczyć, dyskutować, wyciągać wnioski. Fakty, słowa, prosto z gęby. Już w pierwszych dniach dowiedziałem się, jak wrzała praca w urzędach gminnych. Szeroko wydziwiano i przeklinano policjanta, za jawne i bezwstydne łapownictwo. Pisarczyk gminny gnębił posiadacza ziemi, bo kiedyś musiał - za pańskość ostatniego - fałszować wymiar podatku. Musiał, bo to było przyjęte. Wójtowie, złodzieje i defraudanci oświadczali, kręcili, łgali, ...ali, ...ali. Każdy z rezydentów był czysty, jak lilie. Ale też każdy niemal wskazywał na sąsiada z barłogu, podkreślając słuszność postępowania władz. Temu i owemu, słusznie się kraty należą.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 58.<br /></span>Wepchnięty w mrok celi, oślepłem. Cuchnęło tu, a mgła unosiła się nad skupionymi. Jeden przy drugim tuż, tuż, jak śledzie, poddawali się katuszom snu. Drganie charczących wstrząsało atmosferą. Ktoś krzyknął. W przeciwległym końcu odpowiedziano przekleństwem. Wszyscy byli zwinięci, sponiewierani na pryczach i na podłodze. Wszyscy byli brudni i przerażeni niedolą. I ja zwinąłem się w kłąbek. Fe! Smród jakiś gryzący, natarczywy. Kubeł znajdował się po lewej stronie drzwi. Naczynie, którego nigdy nie myto, zarosło osadem wydzielin i truło powietrze. Ponad sto osób mieściło się w celi o objętości 80 m³. Lampka kłuje, drapie, przeszkadza. Szmata jakaś poruszyła się i wybełkotała: „Na lewo”! Było to hasło do zmiany pozycji. Wzdłuż ściany nieprzytomnie przewalały się ciała na pryczy. Na ziemi, spanie nie było zorganizowane. Buty, onuce, twarze, kolana, brzuchy. Żywe i martwe spędzało noc na równych prawach nędzy. Koszmarne było przebudzenie. Widma zataczają się, schylają się, unoszą. Senne mamrotanie, zwijanie barłogów. Ubieranie się. „Gdzie mój but? Pan pewnie zamienił”? Oho, formy zachowano. „Idź pan do diabła, po co mi pański but”! Jakimś cudem, but znalazł się przed kubłem. „A to bydlę”, szarpie się właściciel całkowicie już przytomny. „Sam bydlę”! „No, daj mi przejść”! Granicznik S. przeciskał się obładowany derkami z prycz. „Ty, nie właź na łeb”! „Czego sterczysz na drodze”? „Bo chcę”! „No to pocałuj w dupę”! „Pocałujesz, poczekaj” - odgrażało się przykucnięte indywiduum. Przyszedł z Litwy. Szeptano, że ma ciężkie sumienie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 59.<br /></span>Za chwilę sterczał przy drzwiach. Oznajmiono mi, że jest starostą. Blady i milczący, ożywiał się chwytając chleb. Ruch był charakterystyczny. Nikt z obecnych nie rzucał się tak dziko i łapczywie na porcję. Musiał już wiele lat to powtarzać. Zwierzęta! Każdy na swój sposób oszukiwał kolejki. Wielu milczało w skupieniu rozmyślając, czy otrzymają środek czy piętkę. Niektórzy wyrażali rozgoryczenie, że od wielu dni trafia im się środek. Ktoś proponował zamianę. Przy drzwiach rozległ się protest: „Nie wezmę tej porcji! Ta nie ma 600 g. Należy mi się 600 g”! Strażnik zgodził się przeważyć, po rozdzieleniu zawartości kosza. Sto par oczu śledzi porcję w ręku poszkodowanego. Rozpoczyna się licytacja. Nauczyciel N. określa wagę na 400 g. Ktoś dodaje 100 g., 500 g. może być. Chleb dziś jak z wody. Bezzębny J. ma szczególne szczęście do nieporozumień. Nie cieszy się sympatią ogółu. Jest złośliwy, chciwy i nieraz przesadnie nerwowy. Ale łeb ma na karku. Sądził go trybunał wojenny za działalność narodową. Wróg Żydów Nr 1 na Oszmianę. Miasteczko to było plugawe, ale więzienie było godne uwagi. Dało ono - w owych czasach - schronienie dla około pięciuset oczekującym zaocznego wyroku. Tak, jak miasto Oszmiana skupiało w sobie życie i organizację społeczeństwa i odzwierciedlało stosunki w państwie, życie w celi więziennej było miniaturą tych stosunków. Ci sami ludzie, te same charaktery.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 60.</span><br />Nie zabrakło żadnego szczebla drabiny. Od robotnika i mizernego chłopa, do obywatela wielkiej miary. J. był jednym z tych, którzy wszystko zrobiliby, byle wyjść. Nie proszono go niestety o nic. Upór dawał mu często przewagę i tym razem też. Wybrał 150 g. chleba. Wrócił z poważnym dodatkiem, przytwierdzonym za pomocą patyka. Któregoś dnia wybuchła awantura między nauczycielem N. i J. Ostatni uderzył niespodziewanie nauczyciela w twarz. Silny - młody drab - mógłby rozszarpać zbiedzoną, bezzębną kreaturę. Zabrakło mu na to odwagi. J. leżał na pryczy i gotował się do obrony kopnięciami. Próba obezwładnienia nóg, spełzła na niczym. Buty, zaopatrzone w gwoździe, raniły boleśnie. Typ taki staje się ciężarem. Mówi się, uciążliwy obywatel. Lezie bez kolejki - wybiera porcje - o byle co wszczyna alarm. Zdaje się, że S. z m. Smorgoń, zbił go raz dotkliwie. Przykro, ale dostał wreszcie za swoje. Na początku, stosunek mój do wszystkich i wszystkiego, był bierny. Krew jednak, nie woda i burzyć się zaczęła. Nie czułem się, jak inni, niewinnym. W mojej Ojczyźnie - w normalnych czasach - nie zwolniono by za przekraczanie granicy. Sprawa komplikowała się i nie łudziłem się.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 61.</span><br />Straszna zima nie miała do nas dostępu. Paliliśmy i wydychali ciepło. Nikogo nie oburzało, kiedy stateczny jegomość wyzbywał się hałaśliwie gazów. „Będzie cieplej”, wygłaszał doktor. Poczciwiec siedział za udział w życiu społecznym. Zechciało mu się wygłaszać mowy, zakładać biblioteki i prezesować organizacjom. Przyjemny inteligent małego miasta, dał się chętnie namówić na wygłaszanie prelekcji. Nastąpił szereg referatów z dziedziny chorób zakaźnych. Dziwiłem się początkowo głupim pytaniom słuchaczy. Podobne pytania padały podczas samych referatów, czy opowiadań. Okazało się, że większość nie miała w ręku książki od wielu lat. Niejedna dziedzina życia stanowiła dla nich niewiadomą. Nie było okazji, brak środków? Nie. Całkowity brak zainteresowania. Lenistwo! Gazeta wymaga spokoju, książka tym więcej. Na gazetę pozwalano sobie w tych stronach raz, czy dwa, miesięcznie. Jedli i pili – koniec! Przez całe życie przygotowywali żarcie wszom. O wszy! Jak tanki poruszały się, ociężałe po nocnej orgii. Po śniadaniu przyjęło się bicie wszy. Wyrzucano je przez kraty w nadziei, że zamarzną, albo topiono w kuble. Któregoś dnia zauważono wracające do celi wszy. Sznureczek posuwał się - jedna za drugą - tłuste i chude, wracały do żywicieli. Przywiązały się biedaczki.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 62.</span><br />Stopniowo życie nabierało pewnych form. Co pewien czas otwierały się drzwi i rozlegał się głos: „Od rana (z początku kolejki), do ustępu”! Większość czekała już pod drzwiami. Nieszczęśnik jakiś błagał, żeby go puścić w pierwszej kolejce. Wił się. Przyciskał rękami z przodu i z tyłu, jakby przytrzymując klapy. „Siadaj pan, czego się męczysz”, radzili mu towarzysze. „Każdemu może się zdarzyć”. Im dłużej siedzieliśmy, tym stawaliśmy się bardziej wyrozumiali. „Sraj pan, czego masz się krępować”. Jeżeli jest z czym chodzić dwa razy dziennie, to do śmierci daleko. Najrzadziej wybuchały kłótnie o miejsce w ustępie. Ale już wracające grupy właziły na kolejkę po chleb. Sędziwy starzec - siwy, a nie grzeszący brakiem apetytu - odpychał wojowniczo intruzów. „Precz! Precz”! Mógłby być ojcem tego, który podstępnie chwycił porcję jemu przeznaczoną. Majątki ich graniczyły ze sobą, czyż się nie pogodzą o porcję chleba? Starzec zagrzmiał, zagwizdał jedynym czarnym zębem: „Oddaj mój chleb łobuzie”! A to kompromitacja, pomyślałby ktoś. Przesada, zdarza się na porządku dziennym. Strażnik wetknął staruszkowi marną, jak na złość, porcyjkę. Wymachując pulchnymi jeszcze ramionami, poszkodowany żądał zwrotu należności: „Oddaj błaźnie”!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 63.<br /></span>Spryciarz - bo tak należy ocenić talent dobrze urodzonego ziemianina - uświadamiał staruszka, że „jednym zębem nie da rady” i podał jakąś stwardniałą, skurczoną porcję. Minę miał modlitewną - bo rzeczywiście - lubił się bardzo modlić. Robił to wieczorem. Wykryłem za piecem - gdzie tkwił dla dopełnienia chrześcijańskiego obowiązku - znak krzyża wydrapany na ścianie, czyli wydrapał sobie ołtarzyk. A to cymbał. W życiu prywatnym był przyjemny. Lis i podlec. Ale modlić się, nie zawadzi. Takich śliskich ludzi, mimo szczeciniastego zarostu, spotkałem jeszcze kilku. Staruszek cisnął oszukańczą „pajkę” z wściekłością. Trzęsący się wrócił na miejsce i zabrał się do wywlekania prawdy o sąsiedzie. Między innymi oświadczył: „Nie mam, niestety dowodów, ale gotów jestem przysiąc, że zdezerterował i na wojnie nie był”. Mimo różnych nieporozumień, ziemianie trzymali się siebie. Słyszało się często: „On, nasz człowiek”. Gawędzili czasem o gospodarce, a czasem pluli, prychali, gryźli. Maluczcy - nawet w równającym prawa więzieniu - odnoszą się z szacunkiem do „lepszych”. Tylko paru awanturników młodych, a energicznych, wcisnęło się za stół. Normalnie obsiadali go „tamci”. Przypadkowo wydziedziczony pchał się, wsuwał nogę, choć jedną połową korzystać z prawa dziedzictwa. Zdarzyło się - niemłodemu już panu - wylać trochę wrzątku na kark pana J.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 64.<br /></span>Polała się krew. A, że pan ów był również uparty - za pękniętą żyłkę w orlim nosie - wytrącił jeden z ostatnich zębów narwańcowi. Czas od śniadania do obiadu dłużył się niesamowicie. Bicie wszy nie trwało tak długo. Postanowiono więc słuchać w skupieniu opowiadaczy. Pan N. nudził towarzystwo pszczołami. Młodzieniec - miłej powierzchowności - niezwykle barwnie opisywał wycieczkę do Szwecji. Wyjątkowi Żydzi. On i przyjaciel jego, wnieśli prawdziwe tchnienie kultury do mrocznych ścian i mózgownic. Przyjaźniłem się z nimi do dnia w którym musieli zaznaczyć solidarność rasową z pozostałymi. A było ich 10-12%. Z polskim społeczeństwem ta proporcja już od wieków jest związana. To też, nawet J. pogodził się z losem. Spojrzenie, którym dotykał przedstawicieli mniejszości, było conajmniej przykre. Wilk, lis, tygrys, lew, żmija, ropucha i sowa w jednym spojrzeniu. Jednych przejmował strachem w innych budził obrzydzenie. Niewielu przyjmowano nowych, zwłaszcza Żydów. Ciasno, coraz ciaśniej. Żydzi jednak znajdowali miejsce dla swoich. Rozsuwali deski, układali sienniki w poprzek i bez złorzeczenia, nowy czuł się jak w domu. Inaczej przyjmowano naszych. Nikt nie fatygował się radzić, pomagać, lokować. Nie mieli ochoty ściskać się i wyrzekać wygody. Nowy też – najczęściej - padał ofiarą kradzieży. Ginęła „pajka” albo przyniesione zapasy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 65.</span><br />Nie ratowało sytuacji włożenie węzełka pod głowę. Operowali głodni. Rewizje nie dawały wyników. Zdarzało się czasem, że kradła szanowana persona. Początkowo wywoływało to wstyd i oburzenie. Głód, to straszliwy i bezwzględny władca. Kradnie chuligan, dlaczego nie ma kraść dyrektor? Niczyja moralność na tym nie ucierpiała. Wspomina się uchybienia i mówi się „trudno”. „Człowiek, człowiekowi - wilkiem”. W pełni to przysłowie ma zastosowanie w więzieniu. Mylą się uczciwi zjadacze sądząc, że tam następuje zatarcie różnic społecznych. O nie! Kiedy chodziło o coś pożytecznego, następowało porozumienie. Normalnie, nic wspólnego. To, że się jest człowiekiem, nie upoważnia jeszcze do zbliżenia. To, że się było Polakiem, nie zobowiązywało innych Polaków do solidarności. Żydzi w okresie prawie dwóch lat, wytrzymali próbę. Nie było wypadku, żeby się nie poparli. Plugawy śledziarz wspierał magistra praw i odwrotnie. Bieda niczego nas nie nauczyła. Na każdym kroku stwierdzamy boleśnie brak solidarności. Tam szczególnie wylazły wszystkie braki, całe robactwo dusz i charakterów. Widzieliśmy się bez biletów wizytowych. Potworny egoizm warstw posiadających uzewnętrznił się jaskrawo. Nieliczni spośród uwięzionych zachowali godność. Te szlachetne jednostki o wysokiej moralności, jakby niezaradne i niepraktyczne, cieszyły się szacunkiem plebsu. „Lepsi” stronili od takich. Ostatecznie, każdy prawie żył w odosobnieniu, czyhając na kęs w zwierzęcej obawie o swoje ścierwo. Bracia, ba! Ojciec i syn nie potrafili zżyć się w nowych warunkach, gdzie potrzebne poczucie wspólnoty. Gdzież o miłości Narodu mówić, jeżeli rodzinne więzy sparszywiały.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 66.</span><br />Niespokojni głodem, włóczą się pod drzwiami. Przytykają nosy, czekają zapachu zupy – nasłuchują... . Jeden, kilku, kilkunastu. Przepychają się, żeby być bliżej. Promienie słońca wskazują już porę. „Co u licha, już czas”! Nareszcie jakiś ruch na korytarzu. „Halo”! „Kapuśniak czy krupy”? Nie ma odpowiedzi. Wywąchiwacze kręcą się niecierpliwie. Nic. „Do cholery”! Z trzaskiem otwierają się drzwi. „Czarny” - z listą w ręku - odpycha skupionych. Następuje odczytanie kilku nazwisk. „Zbierajcie się z rzeczami”! Ruch, zamieszanie, tumult. Jeżeli panowała cisza, wybucha gwar. Zwijanie barłogu, zbieranie woreczków, odszukiwanie menażki i pożegnania. Jedni całują się w uniesieniu i przepraszają, inni zapominają uścisnąć dłoń sąsiadów. Łzy mieszają się ze śmiechem. Przypuszczenia krzyżują się z przyrzeczeniami. Jeżeli na wolność, dać znać w umówiony sposób. Długo trzymały się nas błędne nadzieje. Na wolność się nie wychodziło. Kolejka stała nieporuszona, bo zupę roznoszono już, a nikt nie chciał tracić pierwszeństwa. Korzystano z najmniejszego zamieszania, żeby oszwabić kwalifikatora. Oglądaliśmy fenomena, który połykał jednym haustem litr zupy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 67.<br /></span>Oczy wyłaziły mu od gorąca na wierzch, ale już podstawiał menażkę powtórnie. Chłop był największy, to prawda. Niemożliwością mi się jednak wydawało, przełykać gotującą się zupę. Inny fenomen - mały o wystającym brzuchu - wlewał w siebie przy okazji pięć litrów zupy, albo wchłaniał trzy porcje chleba. Tacy przeważnie padali ofiarą biegunki. Każdorazowe królowanie na kuble przyjmowano przekleństwami: „Obżarł się”! „Świnia”! „Zesrał się”! Była też inna kategoria. Jeżeli żarłokami byli maluczcy - wszak nie znali strawy duchowej - to urzędnik jakiś, czy obywatel (posiadacz ziemski), oszczędzał. I taki – jakiś - sekretarzyna odmawiał sobie chleba. Po co? Zaczął się rozwijać handel. Za bezcen można było kupić koszulę, gacie, lub wymienić korzystnie buty. Zaoszczędzony chleb, dwie, trzy porcje i koszula w tłumoku. Nieszczęśnik w wypadku „dobawki”, zjadał łapczywie trzy zupy. Jemy jeszcze w najwyższym zadowoleniu, kiedy biedak skurczony przebiega wzdłuż nar. Smród, trzask i fontanna tryska na ścianę, podłogę i brzegi kubła. Świeżo wymienione kalesony osuwają się. Biedak zielenieje, kurczy się, chwieje. Zemdlał. Oto skutki. Teraz używanie na dobrowolnym kościotrupie. Dobroczynny hultaj pozna go przy cuceniu i przebieraniu ofiary. Wydobywa z torby kilka par bielizny: „Dorobił się, co”?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 68.<br /></span>Męczennik odzyskuje przytomność. Zwija brudy i słucha poobiedniej muzyki. Stał się przedmiotem zainteresowania, to też musi wysłuchać cierpliwie niekończących się obelg. Gorąca zupa stanowiła straszliwą broń. Obywatel O. - co to wystrychnął staruszka - potrącił w zapale Żydka. „Uj! Świnia! Masz”! I reszta strawy ściekała po wygolonej czaszce. Ściany zadrżały. Cheder zbudził się, ustał monotonny herhot i wystąpili wojownicy Machabeusza. Kilka wzajemnych chlaśnięć po twarzy i cisza. Żydzi zabrali swojego baranka do drzwi i prosili o nową porcję. Drobne wydarzenie, szło szybko w zapomnienie. Otwierały się czasem drzwi z kotłem: „Dodatek”! Głos ten podrywał śpiących. Kaleka nawet uwalał się szusem w tłum. Przepychano się, targano, podstawiano nogi. Kilkanaście menażek przysłaniało strażnikowi światło. Łby, karki, ręce i nogi w zupie. Wściekłe szamotanie się sprawiało przykre wrażenie. Oto człowiek! Poobiedni wypoczynek był najmilszy. Syci, zadowoleni. Pan K., obywatel zubożały - z tych, co to przejedli i przepili ziemię - nie zakłócał nikomu spokoju. W łachmanach wyglądał jako, tako. Wąska głowa - zakończenie olbrzyma - nadawała postaci charakteru groteskowości. Wciągnięty w rozmowę z lubością wspominał dawne czasy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 69.<br /></span>Nie przyznawał się wprawdzie do zżerania na jednym posiedzeniu indyka, kilku talerzy zup, itd., ale powszechnie o tym wiedziano. Z czasem zabrakło na uczty. Stał się marnym urzędniczyną i przymierał głodem. Wszystko - co o nim powiedziałem - jest zwykłe. Ach! O Boże! Byłem w łaźni z tym człowiekiem i widziałem jego brzuch. Resztkę brzucha - zwisającą niby masoński fartuszek - przykrywało klejnoty rodzinne. Była to strasznie pomarszczona skóra. Uwierzyłem, że to, co wypełniało „dziedzica” wystarczyło, żeby gruchotać powozy i dorożki. Lata, astma i golizna, wyczerpały go. O odkarmieniu się za kratami błogosławionej Sow-opieki, nie mogło być mowy. Gość, a właściwie to skóra zwisająca ze szkieletu, dawała schronienie setkom insektów. Gnieździły się w zakamarkach, fałdach, bruzdach. Wżerały się - zadomowione wszy - w ciało. Nogi pokryły się ranami. Pod skorupą tych ran kipiało życie. Skóra - to tu, to tam - poruszała się, a męczennik - zniechęcony i osłabiony - zrezygnował z walki. Dosłownie, żarły go wszy. Biedak - zewsząd wypychany - szukał nieustannie miejsca. Dziękują, mieć żywą wszalnię pod bokiem.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 70.</span><br />Nikomu z dawnych sąsiadów - ba, razem jedli i razem pili - nie chciało się pomóc niedołędze. Wszak to było kiedyś, a dziś? Dziś - to jest któregoś dnia po obiedzie - nowy sąsiad rozpoczął akcję. Źle trafił. Dostał w pysk. Kości - sześćdziesięcioletniego starca - na coś się jeszcze przydały. Poszkodowany oskarżył p. K. przed „naczalstwem”. Zjawił się lekarz i w ciągu paru tygodni olbrzym był, jak odświeżony. Nic dziwnego. Dodatkowe porcje - porcje chorobowe, tłuste i obfite - podciągnęły fartuszek. Bywali też młodzi niechluje i zawszańcy. Dla dobra ogółu, przychodziło czasami do mordobicia i to skutkowało. Następnego dnia mordercze paznokcie lśniły od krwi. Próbowano wprowadzić prawowitą władzę. Wybory - przez podniesienie ręki - dawały pełnomocnictwa osobie godnej zaufania. Czy przy podziale cukru i chleba, czy przy rozpatrzeniu kwestii spornej, miał decydować. Najczęściej stawał się sam ofiarą intryg, podejrzeń i złorzeczenia. Usprawiedliwiano - śmiejąc się - że każdy święty trzyma ręce do siebie i zmieniano władzę. Wszystkich razem nic nie obchodziło, ale przy byle okazji, wszyscy podnosili krzyk. Tylko kilku ludzi przetrwało. Gdziekolwiek hece wymyślano, zachowali spokój. A przecież pyłek cukru wystarczał do pobudzenia opinii. Namiętny tłum - motłoch mizernych chłopów i arystokracji - obmawiał i oskarżał. Każdy miał zły język.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 71.</span><br />Poobiedni wszakże spokój, umożliwiał wiele czynności. Tworzyły się grupki. Rozmawiano o znajomych, zasłyszanych wypadkach. Nowi przynosili zawsze coś ze świata. Częstym tematem była nieszczęsna wojna. Tępo powtarzano o nieuczciwości rządu o słabym wyszkoleniu i harcie oficerów. „Żołnierze szarżowali na tanki”. Prosty żołnierz i rezerwa był bohaterem. Powiedz nie! Ja powiedziałem i wytłumaczyłem, co widziałem i gdzie kończy się bohaterstwo „bitnego” żołnierza, a gdzie zaczyna się propaganda niemiecka. Niebezpieczna to była zabawa. Normalnie, ten i ów wspominał dawne czasy. O ludziach, o wypadkach, o kobietach. Byli tacy normalni szaleńcy, którzy robili plany na przyszłość. Ten zbuduje, ten założy, ten znów zaorze. Ten sobie mówi, ten sobie. Tworki. Zgraja pcha się. Gdzie? Dokąd? Nie ma rady. Niech dadzą jeszcze dziesięciu, zmieszczą się. Tak samo, jak my, starzy, ale znów jest o czym gadać. W międzyczasie rozwijał się przemysł. Szyto, łatano, reperowano. Wyrabiano nożyki, igły, cygarniczki. Kto siedział wie, że nic prostszego, jak haftkę, czy haczyk, zamienić na igłę. Nici wydobywano z ręczników, pruto skarpetki. Praca wrze, ale w każdej chwili grozi niebezpieczeństwo. Różni ludzie sterczą za drzwiami. Nie każdy strażnik ma ochotę zaglądać do wilczka, jeżeli kto woli, judasza. Są nawet tacy, którzy okazują nam sympatię. Zrozumcie mnie, na pięć miesięcy jedne kalesony - rozpacz. Rozleciały się w strzępy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 72.<br /></span>Z możliwych części uszyłem sobie kąpielówki. Na szczęście, lato. Chodzę, jakby z listkiem figowym. Nagie łażenie spotyka się z protestem zacofańców, ale nic sobie z tego nie robię. Po ciężkiej zimie, lato nieprzytomnie upalne, zmusza innych do naśladownictwa. Wrogowie wdziewają strój plażowy. Krawiec – amator - wykonuje zamówienia. Duszno, parno. Leniwe spacery ociężałych, zniechęconych do życia. Kilka gołych tyłków lśni na pryczy. Ciężkie oddechy zatruwają powietrze. Gazy, gazy, gazy! Wszy nie opuszczają nas, bo wielu nie dba o czystość. Łaźnia i parnik, zwiększają ilość brudu. Niektórych obsiada krosta. Pocieszająca jest każda „rozgruzka”. Żegna się odchodzących i szerzej rozkłada się nogi. Prawdziwym nieszczęściem jest zmiana celi i rewizja. Każdy ma jakiś grzech na sumieniu. Wtykamy igły, nożyki i kawałki ołówków. Mimo ostrożności, wiele rzeczy wpada w łapy oprawców. Zaglądają między palce, do ust, pod pachę i między nogi. Krępuje nas wystawianie chamom tyłka, żeby mogli zaglądnąć, ale i do tego się przyzwyczajamy. „Zadnij prachod” interesuje ich, niech nawet wsadzą nos do środka. Rutyna robi swoje. Z czasem, bez rozkazu bolszewików, pozujemy sami, robiąc uciechę przez wyginanie się, podnoszenie nogi i inne figury. Komuś się coś wypstryknęło. Gromko piardnął kościelny parobek i to nieomylnie w nos strażnika. Myśmy oniemieli w oczekiwaniu następstw, a zgraja oprawców odpowiedziała zwierzęcym śmiechem. Po ruskiej „matuszce”, przeszli do dolnej pracy. „Oni nie panowie, nie mają delikatnego powonienia”, wytłumaczył chłop z nad Wołgi. Kościelny obżerał kilku wiernych. Przewodniczył w litaniach i wszelkich innych modlitwach. Przyjmował opłatę w naturze, niektórych nawet opętał swoim przeznaczeniem i wyłudzał co się dało. Indywiduum powędrowało z nami do Rosji i tam nadal kultywowało wiarę.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 73.<br /></span>Zanim wywołano kilkudziesięciu więźniów na wyjazd, co noc prawie budzono na śledztwo. To było nieprzyjemne, prawdziwie nieprzyjemne. System badań jest znany powszechnie. Nie wymagano, żeby się ktoś, do czegoś przyznawał. Chodziło o zaliczenie do kategorii społecznej i koniec. Podejrzenie o wielkie zbrodnie stanu, ciążyło na każdym pastuchu. Delikwent zmaltretowany - nabrzmiały doniosłością oskarżenia - wracał, przewidując wyrok śmierci. Jeden nieszczęśliwiec, rzeczywiście dokonał żywota, na gruźlicę. Pocieszaliśmy się, że przyszedł z chorobą. Cygan, który chciał skrócić męczącą bezczynność, połknął dwadzieścia kawałków uszek cynowych od menażek. Wezwany lekarz - przy pomocy cudownego płynu - spowodował rzygnięcie żelazem. Widok był ciekawy. Oczekujący w spokoju śmierci, wypluł część, pozostałe wyszły drugim końcem. Tak się mówiło, tak też piszę. Pewnego pięknego poranka wydobyto nas z cuchnących ścian. Po rewizjach, odczytywaniach, kontroli i jeszcze raz kontroli, opuściliśmy ściany. Dokąd? Dokąd? Kilka dni wożeni w nieświadomości, przeprowadzani, siedząc, stojąc, klęcząc, poddawaliśmy się woli „sztyków”. Na ścianach wagonów „specjalnych” odczytywaliśmy napisy i zostawialiśmy swoje. Przy większości nazwisk widniały stopnie oficerskie. Orientowaliśmy się, że przewieźli jeńców w okolice Smoleńska. Smoleńsk, była to ostatnia stacja wyszczególniona w notatkach. Jaki był koniec podróży oficerów, odkryto w parę lat później. Katyń! Nasz los był stosunkowo słodki. Mieścina parszywa, ale więzienie wspaniałe. Historyczne, polskie miasteczko Słuck, dało nam przytułek w murach poklasztornych. Bez złych przeczuć, przystąpiliśmy do organizacji życia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 74.</span><br />Po kwarantannie, ulokowano nas w przyzwoitych celach. Stosunki nie były gorsze, wiedzieliśmy tylko, że na śledztwa nie będą wywoływać po nocy. Stąd już prosta droga na zesłanie. Kiedy? Wielu błagało o szybszą decyzję, pisało do prokuratorów, a i do samej Moskwy. „Dokąd wam się śpieszy panowie”? Mnie się nie śpieszyło do pracy w lasach, czy kopalni. Bezczynność dręczyła najbardziej nierobów. Leżeli, jedli i puchli. Jeszcze nie było źle. Tym razem nie puchli z dostatku. Nogi stawały się jak kłody. O, opieko lekarska! Coś jednak musiało pomóc. Piszczele wydobywały się na światło. Jeden tylko pan zachował do końca brzuch. To, co się nazywa pan z brzuszkiem. Kupował, spekulował i jadł. Jadł swoje więzienne i towarzyszów. Coś jednak miało to paskudne powietrze z właściwości leczniczych. Ból zębów szybko przechodził, bo zęby wypadały. Choroby wątroby, katary kiszek, itd., znikały bez śladu. Na wolności astma, a tu doskonały oddech. Jedzenie - czasem na zgniłej rybie, czy nadpsutym mięsie - smakowało. Po co się śpieszyć, diabli wiedzą gdzie. Topniała nasza, zagraniczna paczka. Już kilkudziesięciu skupiono w jednej celi. Znaliśmy paragrafy kodeksu sowieckiego i wiedzieliśmy o wyrokach skazanych i wywiezionych. Wyczytani pakowali się błyskawicznie i przenosili się do osobnej celi. Obmyci i ostrzyżeni, dowiadywali się o wyrokach sądu zaocznego. Prokurator uroczyście odczytywał nazwiska i lata. Trzy, pięć, osiem, przeważnie osiem. Była to przedostatnia cela, którą zamieszkiwaliśmy. Obok, nasze kobiety. Polacy z więzienia Oszmiańskiego i Nieświerskiego musieli tu zżyć się jakoś i zorganizować. Trudna to była sprawa z naszymi Polakami! Osiągnęliśmy jednak wiele. Cela męska - gdzie mieszkano na pryczach, pod pryczami i na środku podłogi - była czysta.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 75.</span><br />Trzeba przyznać, że wiele zasługi w tym naczelnika gospodarczego, ale i naszej nie mało. Zdecydowaliśmy, że władza ma rację. Czystość musi być. Czy ktoś chciał, czy nie, codziennie odbywało się dokładne mycie i wymiatanie legowiska. Cele tu były przyzwoite, administracja lepsza, a łaźnia - po prostu - wykwintna. Dyżurni zmieniali się kolejno, bez oszukaństwa i wykrętów. Odświeżona atmosfera pozwalała z apetytem spożyć śniadanie. Dwa ustępy z umywalnią, były naszą radością. Zużywaliśmy też wody za cztery cele Sowietów. Oni się nie rozbierali i często wcale się nie myli. Kąpałem się, tarzałem w wodzie, pryskałem na prawo i lewo. Rozkosz! Tobie rozkosz, a komuś złość. Co komu szkodzi, że jestem młody i zdrowy. Głupcy, złoszczą się i wykrzywiają, że gimnastykuję się. Profesor gimnastyki z gimnazjum w Oszmianie, pan N. (Narkiewicz, przypisek Olgierda) przekroczył już pięćdziesiątkę, ale ramiona zachował stalowe. Ten przeszedł swoje. Dziesięciodniowa głodówka na straszliwym mrozie, upamiętniła się przepukliną. Wsadziły go zwierzęta do karceru, celem zmiękczenia woli. Na głód i chłód. Wprowadzony do celi, stanowił ruinę. Wytrzymał i to chwalebnie wytrzymał. W ósmym dniu, krew rzuciła się mu nosem. To był jeden z mocnych i ładnych charakterów. Przeszłość „niepodległościową” wzbogacił pierwszorzędnym egzaminem. Mimo przepukliny, którą dostał (tańcząc w karcerze, żeby nie zamarznąć na mrożącej posadzce), gimnastykował się. Imponował stójkami i ... (?).<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 76.<br /></span>W Słucku sąsiadowaliśmy. Był rozsądny, ale nie uchylał się przed kawałami w stosunku do władzy więziennej. Nadawał się do śliskich rozmów, tj. wywołujących różnicę zdań. Dyskusje z tym człowiekiem, kończyły się kulturalnie. Znał i kochał młodzież. Wskazywałem na wadliwości wychowania w gimnazjum. Jego system podobał mi się, ale był odosobniony i kropla ginęła w morzu. Szkoła stała się kuźnią. Wychowanie i urabianie narybku społecznego, mogło tylko odbywać się w szkole. Rodziny różnych sfer, czy innych światopoglądów lub poziomu kulturowego, nie są w stanie, nie podołają wymogom. Potrzebny nam jest jednolity kształt Polaka, zdrowy fizycznie i duchowo. Rodzina nie miała czasu, nie umiała, nie rozumiała. Rodzice tchnęli jeszcze pleśnią Persji i odosobnieniem zaborów germańskich. Cóż mogli dać? Szkoła więc, winna była i winna będzie - wydobywać i popierać siły młodych - nadawać im kierunek i pilnować, żeby się nie wykoleiły. Stary bojowiec zgadzał się ze mną. Przez kilkanaście lat starał się ćwiczyć siły młodych. Zadowolony był - wyniki widział - ba, gdyby mu pomagali inni. Niestety. Po co? Profesor wprowadził biegi na spacerach. Nie robiliśmy nic złego, byliśmy grzeczni i nas szanowano. To też pozwalaliśmy sobie na pewne wybryki. Nie byliśmy tylko ulegli niewolniczo. Poruszaliśmy często rozpięte nad społeczeństwem strachy sprawiedliwości, albo wręcz protestowaliśmy i żądali. Jak bywało opowiem. Jak zwykle większość była obojętna. Niemrawa grupa „staryków” bała się. Drżeli na głos każdego strażnika.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 77.</span><br />Poddawali się panice, mimo, że doskonale wiedzieli o swoim przeznaczeniu. Nasuwała się konieczność porządku. Staraliśmy się zachować czystość, jaką wywalczyła nasz grupa, profesor i kilku młodych. Ponieważ mieliśmy dużo okazji na „dostawki”, postanowiliśmy i tę sprawę zorganizować. Stosunek pewnych panów był nieprawdopodobny. Egoizm dławiący i obrzydliwy, oburzał. Mieli pieniądze, korzystali ze sklepiku i rwali się wściekle po dodatkowe porcje. Celowali w tym dwaj obywatele oszmiańszczyzny. Przykre to były sprawy, kiedy oburzeni, odpychali ich biciem i oblewaniem. Potrafili sprzedawać tytoń za jedną porcję chleba, wydzierać część obiadu i jeszcze im było mało. Ja uważałem to za nędzną zbrodnię. Przeprowadziliśmy sprawiedliwy podział dodatkowych porcji, czy to zdobytych, czy przydzielonych. Kolejno otrzymywali dodatek potrzebujący. Nie było tłoku i bicia się o miskę. Dzieliliśmy, ale niezupełnie. Sąsiad wspomnianych panów, opiekun „kościelnego”, dzielił kupiony tytoń i chleb. Było to poprawne postępowanie. Żeby tak wpłynąć na pozostałych. Początkowo osiągnęliśmy ulgi w sprzedaży tytoniu, potem zrzeczenie się porcji 600g. w dniu kupna. Tytoń był jednak nadal wymieniany na chleb. Nad ustępstwami naradzali się „możni”. Zebranie posiadaczy odbywało się w ponurej ciszy. Ale na całkowitą uczciwość, nigdy się nie zdobyli. Ulgi, a raczej ustępstwa, kosztowały nas wiele. Wywoływaliśmy awantury. Walka wewnętrzna przyjmowała czasem poważne formy. To była walka o byt. Ścierały się klasa posiadająca z nieposiadającą. Altruizm, człowieczeństwo, solidarność, sprawiedliwość chrześcijańska i nie chrześcijańska, nie miały tu nic do powiedzenia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 78.</span><br />Piętnaście procent miało możliwości korzystania ze sklepu, bo mieli kwity. Chleb i tytoń, najważniejsze produkty. Trzy, czy pięć kilogramów chleba, stanowiło poważny dodatek. Wszyscy ci odsprzedawali tytoń. Tak się złożyło, że nikt z nich nie palił. Handlowali, ustanawiali ceny, a w okresie koniunktury, podnosili ceny. Kto to? Ach, to nasi, to Polacy. A przecież, znalazły się wyjątki. Młody urzędnik J., nie należał do krwiopijców. Obywatel N. natomiast, rozdawał wszystko. Dlaczego tak mało w nas szlachetności i to prymitywnej, którą znajdowano u dzikich. Cywilizacja! Cywilizacja! Kultura! Jaką wartość mogło stanowić tak zgniłe społeczeństwo. Chorych, przeklinano ogólnie, za jęki. Głodnych, pozbawiano jedynej porcji, która była podstawą istnienia. „Kto chce palić, niech nie je”. Kogo to może obchodzić. Nieszczęsny nałogowiec pali i opada bezsilnie na barłóg. O! Chciałby i on zjeść kawałek chleba, co po litrze wody. Tymczasem w kącie - różowiutka kanalia, obywatel-renegat - Litwin, pies i lis w jednej osobie, żre. Żre chleb, cukier, cukierki i ser. Reszta go nie obchodzi - on ma. „Wspaniałomyślny” współtowarzysz niedoli, ofiarowuje bibułkę sąsiadowi, bez opłaty. Inny, nie widzi groźnych min i za bibułkę przyjmuje cukier. Och kanalie. Nie! Nie! To nie są moi bracia, Polacy. To nie są synowie mojej Ojczyzny. Pęcznieją worki, chleb pokrywa się pleśnią. Jakiś nędzarz nie może już dłużej, zrywa z pleców koszulę: „Kup”! Pan „balonik” ogląda pod światło, maca i wreszcie pakuje.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 79.<br /></span>Koszula jeść nie prosi, niech będzie. Człowiek głodny stara się nazajutrz o koszulę. Kradnie w łaźni i wpada do karceru. Tam głód, tam chłód. A to ścierwo, żre z apetytem. „Czy ja mu kazałem kraść”? „Czy każę mu kupować tytoń”? „Jeżeli mogą, niech przestaną palić, tak będzie najlepiej”. To było naigrawanie się i należało za to bić po mordzie. Tak też się stało. Dość było patrzeć na świństwa. Nie rozumieli prośby, niech zrozumieją siłę. To była jedyna racjonalna walka, ale wypowiedziałem ją bez zastrzeżeń. Głodni - pozbawieni możliwości - kradli. Robiono z tego tragedie. Złodziej kradł. Złodziejem był ten, który przywłaszczał cudzą własność. Teraz o złodziejstwie mowy być nie mogło. Stawała się zadość sprawiedliwości – zabierałem. Zabierałem sam i kazałem brać innym. Dzieliliśmy rekwizycje sprawiedliwie. Wybuchł pan B. (Biszewski, ziemianin z Oszmiańskiego, wg. dopisku Olgierda) – człowiek z brzuszkiem - wściekał się i odgrażał. „Dość terroru”! - krzyczało zjednoczone „obywatelstwo”. Trzeba z tym raz skończyć. Kto mówił? Mówił to typ przykry i plugawy. Znali go z dawna sąsiedzi. Duchowo i fizycznie - świnia. Co tu dużo gadać, dałem mu dobrze w pysk. Schlastałem i wylądowałem w karcerze. Prawdziwa rozkosz. Objaśniony o przyczynie strażnik umieścił mnie w luksusowym apartamencie, poczęstował papierosem i królewską porcją kaszy. Nie było tu chłodu, brudu i błota. Był spokój. Rozwaliłem się na kocu i oddałem się marzeniom. Jedna doba i znów wśród swoich. Zrobiłem niespodziankę. Jednym miłą, innym śmiertelnie przykrą.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 80.</span><br />Spodziewano się trzech dni ciężkiego karceru, bo oskarżycielem i adwokatem znieważonego był kapitan Armii Sowieckiej. Przekroczywszy próg, obiecałem walkę na dobre. Moje wystąpienie zresztą spowodował pan B., wymyślając mi od najgorszych słów. Warunki były ciężkie i nie mogliśmy - jedni, drugim - wysysać zdrowie i siły. Protesty i prośby na nic się nie zdały. Czyny moje potępiono i odrzucono. Było to mi obojętne. Ale w potrzebie dowiodłem, że gówniarzem nie jestem. Siny brzuchacz wściekał się, ale nakazałem milczeć. Ograniczono kupno tytoniu. Na szczęście, mniej było palących. Ostatnia wywózka zgarnęła lwią część tytoniowych głodomorów. Pozostałym, wystarczyły datki. Nie sprzedawano tytoniu. Pozostawało dzielenie się całością zakupów. Wychodziłem z założenia, że dziś nieposiadający, mogli również mieć kwity. Złożyło się tak, że mieli je ci, a nie tamci. Tu nie było żadnych innych szans. Nie decydowało urodzenie, czy wykształcenie, tylko ślepy traf. Nieetycznym było wykorzystywanie okazji. Historia walk wewnętrznych, nie ograniczała się do jednego starcia. Trwało to kilka miesięcy. Jeżeli ja byłem przewrażliwiony, to poważni ludzie, jak p.N. albo sędzia R. (Rogiński z Wilna-dopisek Olgierda) z przykrością przyglądali się grubasowi o sprośnych i głupich oczach. Kreatura wiła się i podrygiwała przed sowieckimi bałwanami. Lojalność. Hasło to odziedziczył po przodkach, uniżonych sługach cara. Na szczęście, był starym kawalerem. Sparszywiała krew nie nadaje się nawet dla ziemi. Pewnie wyrzuci go i ona. Prześladowanie odbywało się początkowo z daleka, bez rękoczynów. Grabieżami nie, bo gruboskórne. Czy był ten płaszczący się robak przedstawicielem klasy?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 81.<br /></span>Czy wszyscy oni chciwi w tępocie, spoglądali tłuszczem zalanymi oczyma? I czy spoglądali na swój stół i swojego parobka, nie widząc nic poza tym? Czy nie warto ich było powywieszać? Nie tylko sami zdegenerowali się (byli zbyteczni), lecz zatruwali obmierzłymi zwyczajami otoczenie. Chłop nienawidził złych panów, bo byli mu panami carskiego reżymu. My - ludzie żyjący, czujący i myślący - mieliśmy ich za nic. Ale siedzieli na setkach ha, więc zajmowali miejsce. Myśli o wspieraniu, o oświacie, o szkołach i jakakolwiek praca, były im obce. Po staremu bili chłopa, nie uznając w nim człowieka, a wysługiwali się z Żydami. Co robili? Mówiłem, jedli i pili. Och! Warcholili! Z bezczelnej obrotności wyglądało, że wre w nich żydowska pasja. Rzeczywiście, wskazywano i wspominano, podobieństwo szlachcica do pachciarza. Ten i ów był napiętnowany „rasą”. Ten element pozbawił mnie wiary w przyszłość. Nazywali siebie „śmietanką społeczną” i obliczali odszkodowania. Rząd polski powinien ich wesprzeć, bo kto będzie filarem przyszłości. Tak – oni - tylko oni! Wszedł gospodarczy z troską o nasze wygody. Wersal moi państwo. Strażnik do nas był w najwyższym stopniu ludzki. Bicie i wymyślanie, było wręcz wykluczone. Czy nie skarżymy się na jakość pożywienia? Ktoś z dobrym językiem wyraża niezadowolenie. Typ obiecuje sprawdzić. Wysuwa swoje brzuszysko pan B. „O! - obywatelu naczelniku, żeby tak „dobaweczki”? Nawet „jego ludzie” uznali wystąpienie za poniżające.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 82.<br /></span>Śliniący się pysk płaszczył się w zdrobnieniach i uśmieszkach. Naczelnik - chłop z humorem - pomacał dotkliwie sterczący kołdun. „Jeszcze tobie mało”? - rzekł. Niezła to była nauczka. Nie chcieliśmy pokornie prosić. Jeżeli widzieliśmy szachrajstwo, protestowaliśmy. Akurat zupę podano, lurę na dwóch listkach kapusty. „To ma być zupa”?! „Nie brać, nie brać”! Któryś z nas wpada w kolejkę. Nie bierzemy takiej zupy. Nam się należy zupa na obiad, a nie woda. Dajcie tu naczelnika. Przybiega służbowy i przyjmuje do wiadomości protest. Kontroluje zupę, rzeczywiście świństwo. Podano inny bak, już jest lepiej. Sprawa przeszła tanio. Przedtem - kiedy zwykłym, dobrym słowem podawano projekt bojkotu - wahali się, większość nie zabierała głosu i wtykała nos w oczekujący chleb. „Wyrzec się miski ciepłej strawy, dla niepewnej lepszej, albo narazić się na niełaskę władzy”? „Lepiej już przyjąć to, co dają”. „Trudno, nie jesteśmy w swoim domu”. Tak, nie byli w swoim domu, gdzie mieli odwagę poniewierać, narzekać i oskarżać. Kilkakrotnie proszono o powiadomienie rodzin. Wielu pragnęło napisać i dowiedzieć się. Każdy z nas miał kogoś, kogo pozostawił. Każdy się troszczył, a troska stawała się cięższą w nieświadomości ich losu. Może przypuszczają, że rozstrzelano nas? Może chcieliby mieć parę słów od ojców, braci i synów? Może spotkało ich jakieś nieszczęście?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 83.<br /></span>Pozbawieni kontaktu ze światem, dopuszczaliśmy wszelkie możliwości, przewidując najgorsze. Wielu z nas wiedziało o transportach na Sybir i Kazachstan. Męka z każdym dniem stawała się trudniejsza do zniesienia. Coraz częściej wysuwano żądanie: „Chcemy napisać”! Były to – początkowo - pojedyncze głosy. Wreszcie, spotykano naczelnika kategorycznym żądaniem. „Nie dość, że niewinnych pozbawiono wolności osobistej, znęcacie się nad rodzinami”. „Za co”?! Naczelnik obiecywał staranie, odkładał. Jednym z mocnych i energicznych, był komisarz pow. policji na Nieświerz. Uczestniczył w każdej akcji, a często był ich inicjatorem. Pewnego poranka oświadczył, że należy ogłosić głodówkę. Nie brać chleba, nic nie brać. „Nie iść do ustępu” - ktoś wzmocnił projekt. Dlaczego”? „Przecież w ustępie zwracamy, a nie bierzemy”. Logicznie. Ale tu ciężki orzech. Zostać bez chleba. „Tak, jeżeli trzeba to i jutro i pojutrze. Nikt nie ma prawa jeść”. Tu i ówdzie protest, gorzkie pytanie, zwątpienie. „Narazimy się tylko”. „Nic się tym sposobem nie osiągnie”. Wspomniałem poprzednio o grupce z prof. N. Stosunki jego z komisarzem były napięte. Nie przeszkadzało to, żebyśmy zablokowali drzwi i oświadczyli, że nic nie przyjmujemy przed widzeniem się z naczelnikiem więzienia. Przyszedł dyżurny, ale i to nie pomogło. Parę godzin oczekiwania. Najczarniejsze myśli nurtowały biedaków. Niewolnicze wiernopoddaństwo wyciskało już głosy oburzenia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 84.</span><br />Sarkano coraz głośniej. Kilku oświadczyło, że nie myślą ponosić konsekwencji, że nic nie chcą mieć z tą sprawą wspólnego. „Niech odpowiadają ci, którzy chcieli”! Dyżurny - z którym nie chcieliśmy gadać - zagroził za bunt odpowiedzialnością. „Tak, kiedy przyjdzie ponosić odpowiedzialność, inicjatorzy ukryją się” - przebąkiwali. Omal nie doszło do wściekłej awantury. Ja byłem zdania, że wszyscy powinni odpowiadać solidarnie. Ale komisarz plunął w środek celi i oznajmił, że on pierwszy wystąpi. Nie omieszkał użyć kilku dosadnych określeń w rodzaju: „Śmierdzącego gówna”. Zwrot nie byle jaki i w sam raz dla cuchnącej kanalii oportunistów. Kilku kułaków i obywateli ziemskich carskiego chowu. Jakże to tchnienie niewolniczości długo w nas pokutuje. A z tym, wstrętny egoizm. Wszedł służbowy. Wrzawa ucichła. Co będzie? Komisarz K. tkwił już na pierwszym planie. „Kto robi bunt”? „Nie bunt, tylko domagam się zgodnie z prawem” – „wszyscy domagamy się, wszyscy”. Kilku wrzeszczało, za kilkudziesięciu. Strażnik zatrzasnął drzwi. Komisarz znikł (zabrali). Na odchodnym powtórzyliśmy, że jedzenia nie przyjmiemy. Oburzenie wzrastało, ugodowcy skryli się w najciemniejsze kąty. Jeszcze parę godzin i zjawił się w celi naczelnik. Średniego wzrostu, szczupły, Żydek - był uosobieniem uprzejmości. Nie było wypadku, żeby podnosił głos. Zawsze zrównoważony „dygnitarz”, szczycił się znajomością form zachodnioeuropejskich. Do inteligentnych i kulturalnych Polaków, odnosił się kulturalnie. Sędzia R. wyłuszczył mu przyczynę protestu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 85.</span><br />Powaga i dostojeństwo człowieka, który brzydził się okradać nawet wrogów, przygniatało nędzną figurę. Przed wylizanym Żydkiem stał, pozbawiony wolności, ale zawsze wyniosły, przedstawiciel naszego Narodu. I on był wychowankiem rosyjskich szkół. Od dwudziestu lat pracował w wolnym państwie i nie zgadzał się teraz na szaty niewolnika. Mało było przyjąć do wiadomości zmianę władzy, trzeba było gruntować w sobie i dzieciach - polskość. Trzeba było wchłaniać miłość do sztandaru Ojczyzny. Olbrzymi procent uchylił się od tego, czym obniżył wartość społeczeństwa. „Kryjaki” widząc, że rozmowa nie zapowiada nic groźnego, powyłazili z pod nar. „A jakże, wszyscy pragniemy napisać”! Mieliśmy przyjąć śniadanie i dziś jeszcze zbiorowy list zostanie wysłany. Nie zapomnieliśmy o komisarzu. „Oddajcie go”! „Jak każdy, jest niewinny i chce coś wiedzieć o najbliższych”. Niebawem wrócił komisarz w doskonałym humorze. Grożono mu, ale nic sobie z tego nie robił. Od tej akcji zbliżyliśmy się. „Śmietanki” wezwały go przeciw mnie. Co by to była za rozkosz, widzieć bitego i kopanego przeciwnika. Byłem niespokojnym duchem, to prawda, ale jakże znieść podobne niechlujstwo duchowe. K. był wysoki i silny, szybko decydował się na bicie i kłótnie. Nie usłuchał podszeptów i dobrze zrobił. Rychło się przekonał, że nie warto bronić wyrachowanych tchórzów. On jeden otrzymywał - od czasu, do czasu - paczki. Dzielił się ze swoimi po bratersku. Dzielił się z policjantami i gospodarzami, dzielącymi jego los.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 86.<br /></span>Być może, że list wysłano, wiadomości jednak żadnej. Dla mnie ważne było, że postanowiliśmy na swoim. Odpowiedzi i wiadomości od rodzin mogły dotrzeć kiedyś do obozów. Czas płynął, wojna trwała. Czy byliśmy całkowicie odcięci od świata? Nie. Zdobywaliśmy wiadomości z gazet. Każdy „kulturny” strażnik miał jakąś „Prawdę”, lub „Kłamstwo” w kieszeni. Z kawałków płachty, kręcił sobie olbrzymie „bankrutki”, czemu więc nie miał nas obdarzyć? „Papier” do palenia miał prawo dawać, ale w gotowych kawałkach. Do gazet nie mieliśmy prawa. Pierwszą czynnością było złożenie całości i czytanie politycznych, wojennych wiadomości. Byliśmy więc w kursie wypadków. Prawo pozwalało nam korzystać z książek i to stanowiło wielką ulgę. Nauczyłem się czytać (po rosyjsku) i pustoszyłem bibliotekę. Poznałem trochę literaturę rosyjską i bez trudności i cierpień spędzałem godziny. Najprzykrzy jest w więzieniu głód. Czeka się z tęsknotą śniadania, po śniadaniu oblicza się minuty do obiadu, od obiadu do kolacji. Trzeba było coś wykombinować. W Słucku, życie było pełne przeróżnych wrażeń. Organizowanie porządku, zajmowało umysły czynne. Mniej energiczni, musieli myśleć o nadszarpniętych szatach. Wytwórczość rozwijała się w pełni. Więzienie miało sienniki - luksus. Materiał mocny - nadawał się na łaty - leje do spodni, nawet na spodnie. Kruk, ideowiec, który umknął przed mobilizacją w Polsce do Rosji Sowieckiej, był krawcem. Przy pomocy igły własnej roboty i nożyka - takiegoż pochodzenia - uszył bluzę. Roboczy „strój” predestynował go na kopalnianego entuzjastę.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 87</span>.<br />Dotąd wspominałem przeważnie przykre wydarzenia. Zdawałoby się wszystko - co najgorsze - skupiło się na nasze nieszczęście. Przyzwyczajeni, wciągnięci w rytm gwizdka i klucza, staraliśmy sobie uprzyjemnić czas. Opowiadał sędzia R. i p.S. Wspominałem już tę dziwną osobistość. Nie pamiętam wypadku, żeby się uniósł. Co za człowiek, bez nerwów? Niczym się nie przejmuje. Solidaryzuje się z każdą akcją, ale bez widocznej namiętności. Obrał sobie wygodne miejsce i obserwuje życie. Kiedy się inni zrywają do awantury czy bijatyki nawet, on wypowiada swoje zdanie i milknie. Transakcje załatwiał po ludzku. Chętnie szedł na wszelkie ustępstwa. Solidny, solidny do okropności. Robił wrażenie urzędnika z przeznaczenia. Przez okres więzienny, tylko raz wdał się w jakąś awanturę, przed naszym zetknięciem. Opowiadając, ożywiał się nieco. Opanowany z łatwością i dość artystycznie, wywoływał obrazy. Mogło mu tylko brakować fantazji, poza tym, człowiek do rzeczy. A może krył jakieś wstrząsające przeżycia za twardym milczeniem? Bez wyraźnej przyczyny nie darzyłem go sympatią. On mnie także. Przy pierwszym spotkaniu, tj., kiedy wszedł do naszej celi, był przekonany, że dojdzie między nami do awantury. O powód, nie trudno. Z wielu współlokatorami miałem przyjemność, z nim, nie. Spokój i pozorna obojętność, drażniły mnie, ale nie było najmniejszej prowokacji. Taki już był. Ale był, jak rzekłem, solidny. I nie tylko, że nie doszło do nieporozumienia, lecz z czasem zaprzyjaźniliśmy się.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 88.<br /></span>Nie zmieniał się też przy pokerze. To była wspaniała rozrywka. Początkowo funkcjonował klub „Seniorów” przy ulicy „Paraszka”, potem zorganizowali się „Juniorzy”. W seniorach grali dwaj wytrawni pokerzyści, burmistrz m. Oszmiany i p.S. Komisarz, który bez przygotowania pakował się na najpoważniejsze spotkania - szalał. J. grał rozważnie z kombinacją. Burmistrz podżartowując, stawiał na pewniaka. Inni amatorzy przychodzili, żeby zostawić starym klubowcom swój chleb. Należałem do przezornych i uczyłem się nowej sztuki, na stosunkowo drobnych stawkach. Jak się już zaczęło, to szło. Dzień i noc. Chyba niemowlęta tylko nie wiedzą dziś, jak i z czego robi się za kratą karty. Niech ja je oświecę, na drogę szczęśliwego żywota. Papier dostarczano ze sklepiku z opakowań tytoniu. Klej, ze składkowych kartofli. Każdy czuł się szczęśliwy z paru, więc nie byle jaka ofiara. Czarną farbę zdobywa się przez spalenie daczki i rozprowadzeniu sadzy daczkowej w wodzie. Szabloniki gwarantują szybkość i dokładność rysunku. Nie było wypadku, żebyśmy w czasie gry wpadli. W nocy z większymi, w dzień z mniejszymi rygorami, poker - rzec można - opętał nas. Przytem cudowny środek na głód. Podniecenie udzielało nam się, przechodziło w namiętność. Grać! Grać! Grać! Inne uczucia znikały. Warto było przegrać część porcji, dla zapomnienia wielu przykrości. Opłaciło się. Któregoś popołudnia wkroczył „gospodarczy” i zażądał wydania trzech talii kart, pięciu igieł i dwóch nożyków.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 89.</span><br />Dla przykładu wezwał jednego i wydobył z czeluści kieszeni nóż - oczywiście - własnej roboty. Mieli więc doskonałe informacje. Nie myliliśmy się. Przed godziną wzywano do kancelarii Żydziaka-konfidenta. Parszywiec wyrecytował, co wiedział. Nawet oskarżył sędziego R. i p. N. o propagandę na niekorzyść Sowietów. Zdecydowałem, że nie powinno mu się bezkarnie zapomnieć. Zostało ich pięciu, ale byli rozbici. Pozostali traktowali konfidenta niechętnie. Nazajutrz poszukałem zaczepki. Biłem ścierwo i nie dałem płakać. Moim zdaniem, cokolwiek bym mu wyłamał, nie byłoby powodu do draki. Ale oto postawa zastraszonych rezydentów. „Dość! Panie, dość”! Wije się na ziemi i jęczy. Zniechęcony odszedłem. Wszystkim szkodził, każdego straszył doniesieniem, a oni dawali się szantażować i bali się go ukarać. Jak stado baranów, dali się znieważać, gnębić i wyzyskiwać – bo za jego plecami siła. Ponieważ biłem bezkrwawo, nie poniosłem odpowiedzialności, wyparłem się awantury. Niebawem zniknął z celi. Nowe, piękniejsze karty pojawiły się i poker chłonął nas bez reszty. Wreszcie energia karciana wyczerpała się. Gracze - po gorączce potężnych pul - ostygli. Ognisty komisarz postanowił spłacić honorowe długi. Nagromadziło się tego niemało. Stopniowo klub się rozsypywał. Rzadziej przystępowano do stolika i coraz trudniej było o graczy. Myślano o innych rozrywkach. Ciągłe pogrążanie się w czarnych myślach - wyczerpywało. Trzeba było coś przedsięwziąć. Komisarz stanął na czele „radia”.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 90.</span><br />Nadawano piosenki, czasem deklamacje i opowiadania. Tym razem sprawa była zorganizowana i cieszyła się powodzeniem. Najbardziej popularne były anegdoty komisarza. Ożywili się różni: młodzi i starzy. Zaniedbany w naukach - obywatelski syn - p.S., opowiedział „Ogniem i Mieczem”. Tak, opowiedział, a nie streścił. Od deski do deski, rozdział po rozdziale, wyrecytował rycerską powieść na pamięć. Niestety, ojciec zaprzestał kształcić syna, bo należał do pijących i zjadających. Wielu nauczyło się grać w szachy. Tego nam nie broniono, przeciwnie, przydzielono nawet jeden komplet stachanowskich figur. I lepszy wikt, i rozrywki, podniosły wiarę słabych. Życie już się nie wlokło w beznadziejnej męce. Przed Świętami Bożego Narodzenia urządziliśmy konkurs szachowy. Jak na złość, „rozgruzka” ujęła kilku dobrych graczy w tym jednego z lepszych szachistów młodej Warszawy – Żydka. Wyrabianie figur szachowych z chleba, reprezentowało przemysł artystyczny. Boże Narodzenie roku 1940, było bardzo smutne. Jakże dziwnie wyglądali ludzie, śpiewający w przyćmionej radości. Pieśni kolędowe wstrząsnęły wiekowymi ścianami klasztoru, a dziś więzienia. Strażnik zajrzał do wilczka i... . Nic. A my - wierzący i niewierzący - porywaliśmy całą siłą płuc strzępy drzemiącej w „nich” wiary. Najbardziej bojaźliwi śpiewali, bo musieli śpiewać. Żaden dyżurny nie zakłócił dziwnej, natchnionej ciszy, która nastąpiła.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 91.<br /></span>Spojrzenia tkliwe, posyłały gdzieś w dal smutek zabłąkanej łzy. Takie to było święto. Wiosna przyniosła drugie święto, Wielkanoc. Więcej w nas było otuchy. Byliśmy silniejsi. Od dłuższego czasu sąsiadowaliśmy z celą Polek. Porozumiewywaliśmy się ze znajomymi i nieznajomymi, ale najbliższymi nam osobami. Rozmowy odbywały się przez ścianę. Przesyłki przekazywaliśmy sobie przez ustęp. Trudno. Chleb, albo zbędne im przedmioty, kładły pod deskę. Szmaty były brudne i cuchnące, ale wewnątrz znajdował się chleb. Tam się chleba nie wyrzucało. Zorganizowała się w ten sposób wzajemna pomoc. Jeżeli zabrakło kobietom tytoniu, dzieliliśmy się w miarę możliwości. Na Boże Narodzenie przysłały nam - zamiast opłatka - chlebki przesycone cukrem. Po kolędach, „nadały” przez ścianę piosenki wojskowe. Pisywaliśmy do siebie, dodawaliśmy otuchy. Jeżeli nam było dobrze, a wewnętrzne życie od nas jedynie zależało, to kobiety - bez przesady - pławiły się w rozkoszach więziennych. Wywalczyły sobie wiele praw, które były bezprawiem. Łóżka czyste - starannie zasłane - przykrywały zasłonami. Stół ozdobiły serwetką. Tolerowano tam skrycie i grę w karty. Dlaczego? Ba! Patrzyli na nasze kobiety, jak dzicy. „Bańszczyk” podziwiał urodę i rasę polską. Naczelnicy i strażnicy zaglądali do łaźni przez dziurkę, specjalnie w tym celu wydrążoną. „Piękne. Piękne te Polki”! To, że ośmielali się patrzeć na ich nagie ciała, budziło w nas zazdrość i wściekłość. „Jak śmieli”! „A to chamy”! Z drugiej strony, przyjemnie było słyszeć, że ich babska - obrzydłe i niechlujne - równają się małpami w porównaniu z boginiami z za kordonu. No i „kulturne” te Polki”!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 92.<br /></span>Usługiwano im w poczuciu wyższości uwięzionych. Na wyścigi obdarowywano tytoniem i „kuricielną bumagą”. Z braku powietrza - chociaż i czas przechadzek im przedłużano - wybladły, ale wyglądały wspaniale. Przełamywały brutalność strażników grzecznością – lub, też - subtelną ironią. Ogłupiały szerszeń nabierał przekonania, że tak, jak one chcą, jest dobrze. Ale i tu zdarzały się cienie. Pewnego razu korytarzowy potrącił pannę J. Piękna to była dziewczyna, ale i harda. Spiorunowała go i zażądała dyżurnego. Nie popełniła żadnego przestępstwa. Zainteresowała się klapami bezpieczeństwa wycinanymi w drzwiach i to wystarczyło gburowi. O nie, tego już za wiele! Bydlę nic sobie z żądania „aresztantki” nie robiło. Porozumieliśmy się. Niebawem wniesiono kotły z zupą. Nie przyjmujemy zupy, dawaj naczelnika zmiany. Nie mogliśmy przecież tolerować brutala. Sprawa oparła się o naczelnika więzienia. Tak być powinno. Drab, już się nie pojawił na naszym korytarzu i podobno został ukarany. Ogólnie jednak wysilano się, żeby nie zrazić i nie spłoszyć rusałek. Wspomnienia pań z Oszmiany były czarniejsze od naszych. Stłoczono masę czystych i brudnych, chorych i zdrowych, biednych i bogatych, porządnych i zdemoralizowanych. Piekło, awantury, brud. Wszędzie cuchnie, wszędzie groza zarazy. Co krok najbrutalniejsze przekleństwa. Mieszanina dobra i zła, stanowiła widok rozpaczliwy. Cuchnące staruchy, żebraczki i prostytutki, chłostały przekleństwami przypadkowe towarzyszki.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 93.<br /></span>Jakieś wykolejone babsko, dręczyło zwyrodniałą miłością młodziutką dziewczynę. Plugawa drabina o szerokich kościach i ochrypłym - zapitym głosie - terroryzowała i szantażowała pozostałe. W Słucku - po rozgruzce - wprowadzono do celi kobiet dwie Sowietki. Staruszka - nieustannie wpatrzona w Polki - składała modlitewnie ręce. Zdawałoby się, żywe obrazy religijnych, zapomnianych postaci. Trawiliśmy jakoś, dzień za dniem. Rewelacyjne wezwanie kułaka P., było olbrzymią niespodzianką. Po co? Dodatkowe śledztwo, dopełnienie zeznań? To go zwaliło z nóg. Z gadatliwego człeka o gołębim - acz nieco kupieckim sercu - zmienił się w scherlałego, zmiętego w rozpaczy. Teraz już koniec, zabiją. Popadał w osłupienie i gorączkę płciową. Ukryty - pod olbrzymim korzuchem - onanizował się zaciekle. Daremne były usiłowania tych, którzy starali się przywołać go do równowagi. Robił swoje zapamiętale. Cóż mu zostało?! Nie dla niego już oploty - pulchnych podobno - żoninych ramion. Bzdury! Wyszedł z nami i szczęśliwie wrócił do chaty. Zdawało się, że człowiek się zmarnuje. Obłęd samogwałtu czynił z niego ruinę. Łączył brudne igraszki z fanatycznymi modłami. Walił się w piersi, lub obejmował rozpaczliwie głowę. Szarpał twarz i kurczył się, prężył i podrygiwał. Z różnych stron celi padały pod jego adresem złośliwe uwagi: „Natrzesz sobie mozoły”! - itp. .. .<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 94.</span><br />Może było takich więcej, nie zauważyłem. Zupełnie prawdopodobne, że zaspokajali swoje tęsknoty płciowe. I mnie już, zaczynał podniecać widok tłustego i różowego „Antosia”. Niestety, wywieźli go. Okazało się, że i moja sprawa jeszcze nie skończona. Niczego więcej nie wydobył „śledowatiel”, do którego prowadzono mnie z honorami przez całe miasto. Cieszyłem się na przedłużający się pobyt w Słucku. Inni - dzielący moje poglądy - mniej mieli szczęścia, pojechali. Pod narami - co wieczór - odbywały się modły. Stróż, ale nie anioł, przybłąkał się ze Śląska. Opowiadał niestworzone rzeczy, a oni mu wierzyli. Przyznawałem mu jednak talent, opętał wiernych. Starcy błagali Boga, żeby ich zachował przy życiu. „Żyć! Żyć”! – chcieli. Obiecywali Najwyższemu złote góry i swoje serca. Zwiędłe, ale gorące. Słuchali i powtarzali bezmyślnie słowa litanii. Nigdy nie oddawałem się gorącym modłom i nie znałem cudacznych zwrotów. Słysząc, mimo woli - słowa własnej produkcji sprytnego typa - oburzałem się. Ogłupiał bezkrytyczną masę. On uważał, że ma do tego prawo. A jakże – ukazała się mu Matka Boska. Miewał wizje i rozmowy z Najświętszymi. Czuł się tknięty Bożym palcem, wybrańcem i pomazańcem. Z komunistycznego zbrodniarza w więzieniach - za czasów polskich - zmienił się w fanatyka religii, tak mówił o sobie. Niektórzy sądzili, że był po prostu złodziejaszkiem. Od poprawczego domu - poprzez więzienie i dom wariatów - wszedł w kościół. Przed Bożym Narodzeniem rzucił myśl spowiedzi. On będzie spowiadał. A to bałwan! Za wiele tego nachalstwa. Mnie to nie dotyczyło, ale uważałem za stosowne energiczne wystąpienie. Zwymyślałem obłąkańca, czy hochsztaplera. Niewielu oświeconych poparło mnie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 95.</span><br />Spowiedź się nie odbyła. Kiedy pod narami skrywali się dla niedorzecznych praktyk - na powierzchni - w jasnym świetle żarówki, buchało życie Olimpu. Ustały występy amatorskie, bo i komisarz i wielu innych, odjechało.<br />Zorganizowaliśmy - w ścisłym kole - „Klub kłamców”. Nad legowiskami unosiła się mgła. Korytarzowy ucinał drzemkę. Schodzili się członkowie klubu. Nie broniliśmy, a nawet zmuszaliśmy bardziej wrażliwych do słuchania. Nad chrapaniem i rzężeniem, unosił się śmiech. Twórcą fantazji humorystycznych był nieszczęsny komsomolec, jaczejek PPS-u w Warszawie. Dwudziestoparoletni B. był synem starego socjalisty, który pałał gorącą wiarą w Sowiecką Republikę. Ojciec był za stary, cóż ofiaruje związkowi robotniczemu? Stare gnaty - to prawda - niedługo czas im na Brudno. Ale synowie, niech wreszcie odetchną pełną piersią wolności. I pojechali. Wkuto artystyczne dusze warszawiaków w kamieniołomy i podziemia kopalń. Z artysty-rzemieślnika, przymus przekształcił go w poganianego i śledzonego niewolnika. Kazano mu dźwigać kamienie, duże kamienie. Dlaczego? Przecież uczył się, praktykował, zarabiał w Warszawie po kilka złotych dziennie. Miał wszystko i mógł robić, co mu się podobało. Mógł być socjalistą czy bezpartyjnym, mógł szukać lepszej pracy i uczyć się, jeżeli chciał. A tu? Tu oszukano go i nie potrzebował już myśleć o rewolucji, bo bat i bicz tęgo krwawił mu plecy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 96.<br /></span>Sprzedał wszystko. Wyzbył się demokratycznych szat i w łachmanach wolności przedsięwziął podróż do Kraju. I on, i wielu innych wracało, uchodząc przed nędzą i głodem. Nieliczni trafili do domu. Większość, dom i opiekę znaleźli w murach więzienia. B. nie złorzeczył ojcu, trudno, kto mógł się spodziewać? Andrusowska krew warszawiaka, nie dopuszczała upadku ducha. Co krok granda, co krok stek dowcipów z okrasą. Płodność fantazji, raz natchniona, nie wyczerpywała się. Oprowadzał nas po przedmieściach, knajpach, ciotkach i dziewczętach. Geniusz stołecznego lupanaru, błyskotliwy – nieokrzesany inteligencją – wspaniały! Śmieliśmy się, co nas obchodziły żywe trupy, przerywające drzemkę dla żarcia i srania. Śmieliśmy się, szczerym, serdecznym uznaniem swoistego stylu i dowcipu. Ja, byłem twórcą fantazji makabrycznych. Inni, dawali streszczenia i opowiadania, słuchane z niemniejszym zainteresowaniem. Pierwszego kwietnia 1941, po zamknięciu „klubu”, należało coś dobrego wykombinować. Już byliśmy senni, a ja i bez tego nie grzeszę dowcipem. Co? Buty! Błysnęła myśl. Buty, buciki, pantofle, utworzyły w jednej chwili stos. Wszystko oczywiście, pomieszane. Skutek przeszedł oczekiwanie. Wesele nasze wyrażało się nieprzytomnym rechotaniem. Czy byliśmy chorzy z siłą w zdrowiu i jasnym spojrzeniu? Czy byli chorzy, złamani i zastraszeni? Podnosiły się postacie, sięgały po obuwie. Nie ma. A - może z drugiej strony - może pod głową? Przewracanie pościeli, na wpół otwarte oczy – senne marzenia. „Ach, gdzie buty”?! Trzeźwieje jeden z drugim i wyłazi na środek celi. Coraz więcej chwiejących się w zaduchu postaci. Otaczają kupę butów i bucików.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 97.</span><br />Przez dłuższy czas stoją w bezsilnej złości. Gdzieś, ktoś krzyknął: „Prima Aprilis”! W odpowiedzi, posypały się przekleństwa: ciche i skromne - senno-piskliwym głosem - i głośne, wściekłe, grubiańskie. Co za nieprzyzwoity brak poczucia humoru. Dziwacznie wyglądały mary, sennie zginając się, prostując, przewalając. Bezwładne ramiona: grzebały, chwytały, unosiły. Wargi poruszały się w litanii złorzeczeń. „Psia krew! Psia krew! Psia krew”! - itp... Uznano, że jestem złym duchem i chciano mi dać lekcję. Lekcja się nie udała. Wszystko pozostało tak, jak dawniej. Wiosna wniosła jakieś nowe tchnienie do celi. Coś musiało się stać. Profesor i kilku sympatycznych ludzi, poszło na zesłanie. Sędziego R. już dawno nie było. Opuścił nas sam jeden. Przypuszczaliśmy, że spotkał go los najgorszy. Jak na złość, pozostali, ot! - spekulanci. Kanalii cholera nie wzięła. No! Mnie również, na razie. Pozostało nas kilkunastu. Kobiety z którymi kontakt był teraz trudniejszy, przy każdej okazji podawały nam wiadomości. Głównie, że coś się z Niemcami psuło. Życie zamieniło się w nasłuchiwanie. Nocami dudniły za oknami samochody i tanki. Czy to manewry? W stęchłym powietrzu więzienia zawisła groza. Co by się stało, gdyby wybuchła wojna? Klepacze pacierzy zbierali się pod narami. Niektórych opanowywało przygnębienie. Co?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 98.<br /></span>Co noc budził nas śpiew „bojców”. Polecono gasić światła. Oczy mogły nareszcie odpocząć. Ten i ów przeczuwał nieszczęście, inni przeciwnie, wywoływali nadzieję. Nikt nam o wojnie nie mówił, ale nie mieliśmy co do tego wątpliwości. Mieliśmy w sali żołnierza, który twierdził, że siła Sowietów jest tak wielka, jak w żadnym innym państwie. Niezwyciężeni! Ranna i wieczorna kontrola, przeprowadzane były staranniej. Badano przy każdej okazji kraty, zaglądano chytrze do wilczka. Jasne. Ale żołnierzyk z Samarskiej Guberni rodem, twierdził swoje. Któregoś dnia kobiety – Polki - postarały się o pozwolenie korzystania z naszej ubikacji. Znane nam głosy obudziły czujność. Przywarłem do (...) klapy. „Wojna! Wojna!” – wykrzykiwały wiedząc, że słuchamy. Nazajutrz rano zrzucono parę bomb na miasteczko. Drzazgi, (...), szkło prysnęło w nasze okno. Wojna! Wojna! Ale opętany żołnierz - któremu pozwolono wychwalać armię niemiecką, a potem za to posadzono - dowodził, że: „Żaden nieprzyjacielski samolot sowieckiej granicy nie przekroczy. Ba! Mysz jej nie przebiegnie”! Ha! ha! ha! A to co? Obywatelu! „To manewry”. Ty głupcze! Jakie to manewry, kiedy wszystko leci w powietrzu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 99.<br /></span>Trzeba było przewidzieć wszelkie możliwości. Porozumieliśmy się z p.p. S. i B. Cokolwiek by się stało, mieliśmy w trójkę próbować. Czy tak, czy owak, postanowiliśmy uciekać. B., niewiele ponad trzydziestkę liczył, ale był zawsze poważny. Milczał przeważnie i słuchał. Wydawał mi się upartym. Przyjęto warunek z mojej strony. Kobiety nasze zabieramy ze sobą. 22 czerwca 1941r., nikt nam drzwi nie otworzył. Jakiś zapomniany małoletni oznajmił, że nikogo z władzy nie widać. „Łamać”! Rzuciliśmy hasło. „Łamać! Łamać”! Zabrzmiało więzienie. Nasza „śmietanka społeczna” zaprotestowała w panicznym strachu. Rozstrzelają za to. S. i ja porwaliśmy kozioł. Hurrrra! Klapa prysnęłą. Pośpieszyliśmy do kobiet. Przez chłopaka już prosiłem, żeby się przygotowały. Wyciągnęliśmy pielęgnowane w sow-klatce „kwiaty” i jazda. Najwyższy czas. Kto wie, jakby się skończyło, gdybyśmy zwlekali. Czekiści minęli nas na schodach, wypytując o politycznych. „Szybko! Szybko”! Zadaniem naszym było odejść, jak najdalej. Teraz poczułem, jak doskonałą była myśl gimnastyki. Byłem silny, jakby po specjalnym treningu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 100.<br /></span>Jeszcze nie byliśmy wolni. Mogli nas spotkać, wypytać i na wszelki wypadek ... trrrach ... i koniec. Baliśmy się prosić gdzieś o nocleg – zresztą - czyż noc pod gołym niebem nie będzie wspaniała? Nie wiele uszliśmy. Postanowiłem czuwać. Gdzie o zmęczeniu mnie myśleć, kiedy dookoła łuna. Jeżeli pożary wsi i miasteczek ojczystych wywoływały moje oburzenie, to teraz przychodziły dreszcze radości. Łuny te wyzwoliły nas i zasłaniają przed wrogiem. Nie patrzyłem w przyszłość, upajałem się naszą wolnością. Jakaż to rozkosz wytarzać się w soczystej trawie. Biec, chodzić, siedzieć, jak i kiedy się chce. Jakże nie ma wspanialszego pojęcia, nad Wolność!Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-78124328499553153812008-10-17T03:53:00.000-07:002008-10-17T03:54:42.690-07:00"Derwisz": 11939. Koniec roku akademickiego w Wyższej Szkole Dziennikarskiej. Po krótkim pobycie w Wilnie - w połowie sierpnia 39-go - Serż udał się na ćwiczenia wojskowe do Postaw. Stamtąd 23-ci pułk ułanów udał się na front. Pozostawione bez opieki koszary, zostały splądrowane przez okoliczny motłoch. Rozgrabiono mienie państwowe oraz pozostawione przez żołnierzy, prywatne. Było wielu, którzy korzystali z fortuny, która im się uśmiechnęła i myśleli, że tak byczo będzie już zawsze. Będą mogli odtąd bezkarnie grabić cudze mienie.<br />Pułk walczy ze Szwabami w Kieleckiem. Wielu ułanów zabitych. Nie było żadnej szarży ułańskiej na czołgi. W sytuacji bez wyjścia, pułk rozwiązano. Nagie piersi żołnierzy zetknęły się z pancernymi hordami. Tak wypomadowana „elita” przygotowała Kraj do obrony przed zaborcami. Dowódca pułku zamierzał popełnić samobójstwo. Otoczyli go wierni oficerowie i powstrzymali od tego kroku. Ułanom polecono rozproszyć się. Część udała się na Węgry, reszta w kierunku domów. Serż dotarł do Warszawy. Niestety, stolica - po bohaterskiej obronie – już skapitulowała. Wyrusza więc w Poznańskie, na Kutno. Wpada na patrol niemiecki. Obóz. Ucieczka. Ponownie pojmany, gdy lokalna ludność pochodzenia niemieckiego, zadenuncjowała go. Chciano rozstrzelać. W końcu żandarmi zawieźli go motocyklem do Kutna. Znowuż obóz. Zwiał już nazajutrz. Dotarł do Koła. Mieszkała tam koleżanka, Anita, ze szkoły dziennikarskiej w Warszawie. Posłał miejscowego chłopaka do niej. Niebawem przypłynęła łódką. Po kilku dniach rodzina jej załatwiła Serżowi u Niemców przepustkę oraz wyposażyła w cywilne ubranie. Udał się do Wilna.<br />W listopadzie 39 Serż wybrał się do Warszawy po zakupy. Wracał przez Kieny (stacja graniczna między Litwą, a Białorusią). Towar Litwini skonfiskowali. Mimo to, ponownie wyprawia się do Warszawy z kolegą Tomasiewiczem. Tym razem NKWD zepsuło wypad w drodze powrotnej z Igorem Krzyżanowskim, Ireną Kościałkowską i Basią Dauter.<br />Drugi syn, Marian, także wybrał się w połowie grudnia 39 do Warszawy. Zatęsknił za koleżanką z Akademii Sztuk Pięknych. (Marian był w pracowni prof. Kotarbińskiego, a następnie prof. Prószkowskiego. W konkursie na zakończenie roku akademickiego, zdobył I-szą nagrodę za szkic „Uliczni akrobaci”. Pochlebna prasa, fotografia w „Arkadach”). Rok 1940. Zima, niezbyt surowa. Zamieszkałem w Oranach. Żona - z najmłodszym synem, Przemysławem - pozostała w Wilnie. Ani Serż, ani Marian, nie wracali. Żadnych wiadomości o synach. Dopiero w marcu 40-go, otrzymaliśmy całą paczkę listów Mariana – nadanych w styczniu – ze stemplami Grodna. Zatrzymał się tam z narzeczoną i jej bratem. Prosił nas o pomoc w uzyskaniu dokumentów na przekroczenie granicy. Podał też dla nas bardzo istotną wiadomość. Jeszcze w drodze do Warszawy – w Lidzie – dowiedział się, że Serż w towarzystwie dwóch pań odjechał z Grodna 5-go stycznia na Mołodeczno. Zrozumieliśmy. Wpadli w szpony NKWD. Serż dotarł w końcu do Wilna, dwa lata później. Otrzymaliśmy wreszcie list od Mariana. Są w obozie koncentracyjnym w tajdze archangielskiej. Inga, jego żona, zachorowała z rozpaczy. Baraki zawszone. Brak wody. Mrozy, głód, choroby – powszechny szkorbut. Robert - ich synek urodzony w obozie - prawie goły.<br />Na Litwie rządzi obecnie komunista, Paleckis. Z Litwy nie można było wysyłać paczek adresowanych na łagry. Korespondencję utrzymywano do czerwca 41-go. Wysyłaliśmy więc paczki z Białorusi, z Kieny. Przez granicę litewsko-białoruską przemycali mnie – za opłatą - okoliczni chłopi. Otrzymywałem też nocleg. Należało następnie dotrzeć z paczkami do osiedla przy stacji Gudogaj. Wolno było wysłać jedną paczkę, na jedno imię. Drugą adresowałem na Ingę. Maksimum 8 kg każda. Od października 40-go, do stycznia 41-go, Sowieci nie dostarczyli żadnej paczki wysłanej Marianowi. Ostatnią wysłałem 2-go maja 41-go. Marian karczuje – z wdową, panią Kownacką – poletko pod uprawę ziemniaków i warzyw. Pani Kownacka – anioł – miała swoją kozę, przeznaczała szklankę mleka dla Roberta. Olbrzymim zbawieniem dla uwięzionych było 100 rubli, które posłała Marianowi Nata Wojtkiewiczówna. Nata, wraz z koleżanką, zostały później zatrzymane przy przekraczaniu granicy. Były sądzone na miejscu, przez pograniczne straże niemieckie. Była zima. Musiały wykopać sobie dół. Dziewczyny - rozebrane do koszul - ustawione obok siebie nad grobem, rozstrzelano. Świadek – Polak - na prośbę Naty, przekazał wiadomość jej rodzicom do Wilna. Matka Naty, bardzo inteligentna i sympatyczna Rosjanka, dostała obłędu. Otwierała lufcik i wołał Natkę. Wkrótce zmarła.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-38153084840106778152008-10-17T03:51:00.000-07:002008-10-17T03:53:13.653-07:00List Ireny KościałkowskiejWarszawa, 15-01-1962.<br />Drogi Panie Olgierdzie,<br />Gdyby Pan wiedział, jak jestem zajęta, zatroskana i skłopotana, to nie miałby mi Pan za złe, że tak późno spełniam swój obowiązek wobec pamięci Sergiusza. Mój dzień normalny wygląda okropnie - siedem godzin biura, praca dość odpowiedzialna, pozatem moja pasja społeczna - praca w Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami, gdzie współpracuję z Zarządem Głównym, mając dość ważne odcinki pracy, zdobywając mozolnie pewne sukcesy. Moja praca tam jest koncepcyjna, a więc piszę memoriały, chodzę na rozmowy do różnych ważnych osobistości, wszystko to sama robię, na tejże maszynie, nocami. Muszę często zwalniać się z biura, gdyż wszelkie rozmowy odbywają się w godzinach służbowych, a więc nocami się dogania robotę i w biurze i w Towarzystwie. Nie ma tygodnia, bym chociaż dwóch nocy nie przepracowała. Moja przyjaciółka, Hanka Czajkowska, razem ze mną pracuje w Towarzystwie. Pozatem, nie mamy dużo pieniędzy, tak, że wszystko same robimy: sprzątanie, gotowanie, przynoszenie węgla, palenie w piecu, pranie, cerowanie, itp. Naturalnie, przy naszych, często gorączkowych pracach, wszystko jest wielką improwizacją, jeżeli chodzi o sprawy domowe - tak, że czasami jemy obiad o 11 wieczorem, a śniadania nie zdążymy zjeść. Wszystko to furda, gdyż mamy pasję w naszej robocie. Pozatem, opiekuję się sierotą mego Ojca, który ma zupełną utratę pamięci. Trzymałam ją w prywatnym zakładzie przez trzy lata, gdzie było jej idealnie, co mnie mocno kosztowało. Teraz już jej nie mogę tam trzymać, gdyż stan bardzo się pogorszył. Jest przeniesiona do Góry Kalwarii, gdzie jest jej dobrze, choć sama sobie z tego już sprawy nie zdaje. Naturalnie, na ostatni okres przypadło przeniesienie jej, co także zajęło mi bardzo dużo czasu i było kłopotliwe. Dlatego to Panu mówię, że naprawdę, nie mogłam wcześniej, nie z lenistwa, nie z niechęci, ale doprawdy, z braku czasu. Od Nowego Roku ciężko chorujemy z Hanką. Hanka ma zapalenie płuc z grypą, ja grypę z zapaleniem zatok. Przez dwa tygodnie byłyśmy na łasce sąsiadów, jakoś to szło, miałyśmy dużą gorączkę, nic nie robiłyśmy, a więc nagromadziły się zaległości. Od wczoraj nie mam gorączki. Mimo, tak zwanych bieżących zaległości - postanowiłam najpierw odrobić to, co mnie gnębiło. Rozumie Pan, że do napisania wspomnień o tamtym okresie, musiał przyjść odpowiedni moment. Nie mogłam tego dokonać w normalny dzień, gdy ciągle są jakieś interesy, telefon nie przestaje dzwonić, mam sprawy napięte do załatwienia. Powinnam była poświęcić jakąś noc – bo w nocy najlepiej mi się pisze. Ale już nie dałam rady - kilka nocy w tygodniu muszę spać. Wczoraj wieczór przyszedł moment – pisałam od 10 wieczór do wpół do drugiej, rano skończyłam. Jest to pisanie bez pretensji do jakiejkolwiek stylistyki, wyszukania – tak pisane, jak pamiętałam, bez brudnopisu – tak od razu myśli przerzucone na papier. Niech Pan z tego zrobi coś, co się przysłuży Panu do życiorysu Sergiusza Mój mąż pracował w Ministerstwie Komunikacji, w Wydziale Prasowym, gdzie go przeniesiono po wylaniu z MSZ. Był rzeczywiście i jest przystojnym blondynem. W wojsku nie był. Był wyreklamowany przez Min. Komunikacji. W nocy z 4 na 5 września mąż, z kilkoma kolegami, zażądał od Ministra, puszczenia go do wojska. Tak się stało. 5 września, z kolegami, dostał się do pociągu jadącego na wschód, w stronę Wilna, do wojska. W Wilnie, dostał się do Wojska. Był podobno jeden dzień na froncie i 17 września przeszedł z pułkiem , nie wiem jakim, granicę litewską. Był internowany w Połądze. Stamtąd skomunikował się z Zaleskim. Chorym na gruźlicę nie był, a list, który dostałam od koleżanki z pensji, był conajmniej dziwnym i histerycznym. Zaważył on na moim życiu. Niczego w moim życiu nie żałuję. Nie martwię się, że nie spędziłam wojny zagranicą i dumna jestem, że przebyłam ją w kraju. Więzienie – ponieważ przebyłam je bez uszczerbku – dało mi bardzo wiele, i tak, jak cała wojna, przewartościowało wiele rzeczy i ustawiło je na właściwym miejscu. Powstanie przebyłam na Sadybie i razem z Hanką, prowadziłam szpital. Szpital spalono. Gdy zagarnęli nas Niemcy, po drodze do Pruszkowa uciekliśmy i osadziliśmy się w Milanówku. Zaraz, po tak zwanym wyzwoleniu, wróciliśmy do Warszawy. Mąż Hanki, znany malarz, Stanisław Czajkowski, umarł w 1954r. Od tego czasu jesteśmy same. Hanka jest dla mnie matką, siostrą, córką, ja dla niej także. Wszystko nas łączy – radości, zmartwienia, brak pieniędzy, sprawa zwierząt, jednym słowem, wszystko. Mamy jedną wielką radość: mieszkamy same w jej mieszkaniu spółdzielczym. Gdy Pan będzie w Warszawie, bardzo prosimy – jakoś się Pan u nas zmieści. Nasz telefon 4-xx-xx. Można telefonować do późnego wieczoru, bo wcześniej niż o 12 w nocy, nigdy nie kładziemy się. Ponieważ byłam po wojnie zagranicą, jako szef misji restytucyjnej w Baden-Baden z Wacławem widziałam się. Nie chciał wracać do kraju, choć mógł naprawdę, ja znowu nie czułam się na siłach być emigrantem, gdyż muszę żyć, gorzej, ale żyć, a nie przechodzić obok życia. Zresztą, taką mam naturę, że wszystko mnie obchodzi. Z Wacławem wzięłam wobec tego rozwód, ale jesteśmy w dobrych stosunkach korespondencyjnych. Niech Pan bardzo serdecznie ode mnie pozdrowi Małżonkę, życzę Panu i Jego rodzinie spokoju i wszelkich dobrych przeżyć, jeszcze raz proszę o nie gniewanie się na mnie i serdecznie Pana pozdrawiam.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-32966490575095076212008-10-17T03:37:00.000-07:002008-10-17T03:42:54.270-07:00Sergiusz: 101-107<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJI7oVb6vhhUsQczYzPVRGLy9lTXwCc2tchdetL9wXrs8UcfTPlUgVObTBcSdqwcwLQEeIIlJlpmCH7BxikVqVeP16ByF8z_WBlqBGFaDe-Et7BhmHGbEQ6yka0oqbn2YIjMLyH7RujCk/s1600-h/74.JPG"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258071035237932930" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiJI7oVb6vhhUsQczYzPVRGLy9lTXwCc2tchdetL9wXrs8UcfTPlUgVObTBcSdqwcwLQEeIIlJlpmCH7BxikVqVeP16ByF8z_WBlqBGFaDe-Et7BhmHGbEQ6yka0oqbn2YIjMLyH7RujCk/s400/74.JPG" border="0" /></a> Sergiusz w Tietiańcach. 1943r.<br /><div><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 101.<br /></span>Smutny, bez jutra.<br />Jakiś cichy dom przy wielkomiejskiej ulicy. Proste ściany i okna, jakby oniemiałe. Ganek, schody, wszystko proste, zwyczajne. I życie pospolitych, szarych ludzi zharmonizowane w milczeniu. We wszystkich drzemie nadzieja. Jedni rozpaczają, inni znoszą w skupieniu, bez trwogi. Nikt – pozornie - nie załamuje się. Mężczyźni wychodzą do pracy, kobiety zajmują miejsca w kolejkach. Dzieci wbiegają na najwyższe piętra i zjeżdżają po poręczy. Dzieci bawią się bez przerwy, one są najszczęśliwsze. Huragan wojny, nie trwoży ich. Są to najodważniejsze istoty. One chcą wojny, chcą walki. Tymczasem, bawią się. Matki wymęczone, wracają obładowane prowizjami. Czy zdąży się skoczyć po chleb? Czy mąż nie wróci dziś wcześniej? Nie! Może później. Boże! Tyle kłopotów. Cichy dom, a tyle w nim życia. Tępo spoglądają okna, a tyle w nich czujności. Taka jest powszednia wegetacja. Od niedzieli, do niedzieli. A święto, kiedy, przyjdzie okazja. Wracają mężowie z pracy. Ten i ów, coś przynosi. Dzięki Bogu, głód nam jeszcze nie zagraża. Już późno. Czy wszyscy przezorni mieszkańcy są w domu? Przezorni wszyscy. Ale czy wszystkich musi interesować ten przeklęty spokój? Zgrzytnął klucz i z trzaskiem zamknęły się drzwi ganku. Może kawaler wrócił pijany? Może zawód go spotkał miłosny? Po całodziennych troskach o kawałek chleba, ojcowie i matki rodzin, spali.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 102.<br /></span>Dzieci wymęczone baraszkowaniem, przewracały się w gorączkowym śnie. On nie spał. Zastygł. Wrośnięty w ramy okienne, błąkał się. Zatopiony w myślach, nie słuchał. Nie widział uśmiechu wdzierającego się księżyca. Nie odpowiadał mrugającym gwiazdom. Ciężkie myśli wstrząsały nim. Musiał posegregować wydarzenia. Porozdzielał najważniejsze kontakty. Pracowali bez wytchnienia, 24 godziny. Spać nie mógł. Czy wszystko załatwił? Odsunął się od okna. Zasłona uderzyła w twarz księżycową - czego? Zbliżył się do biurka. Tyle lektury tu czeka. Ankiety, sprawozdania – zaściełają stół. Nerwowo przerzuca pisma. Notuje i znów duma. Ze szczupłej twarzy wyglądają dobre, przenikliwe oczy. Szlachetne i zdecydowane. Przesuwa delikatną, białą dłoń po czole. Zmęczony? Nie, gdyby można coś zrobić, jeszcze by dobę, dwie, trzy... . Zza pism, ankiet, sprawozdań, wyłaniają się imiona, nazwiska, pseudonimy, hasła. Twarze, twarze... ciemno, dlaczego?! Z bezdennej ciemni wyłania się jedna, druga, trzecia, dziesiąta... jedenasta, dwunasta.... tyle ofiar... - za darmo. Ocknął się. Równomierny szmer zegara przypomniał mu, że jest u siebie, przypomniał ostatnie nieszczęścia. Aresztowano, bito, łamano kości i strzęp bezwładnego ciała rzucono do ciężarowego auta – na Ponary. Targnęło nim złe przeczucie. Mroźny świt przypomniał o wypoczynku.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 103.<br /></span>Spał, mimo wszystko. Snu pozostało mu jeszcze godzina. Przekupka przyniosła mleko. „Oho! Pewnie zahulał w dobrej kompanii” - myślała. Pił i gryzł czerstwy chleb. Różnobarwne płatki, iskierki, promienie, biegały mu przed oczyma. Bez wytchnienia. Miał przed sobą osiem godzin pozornej pracy, lojalnego obywatela. Ulice – te same, zwyczajne, wydawały mu się dziś obce, wytarte, poznaczone wybojami – wrogie. Machinalnie otworzył biurko. Szuflady, szufladki, półki – wrogowie. Machinalnie odpowiadał,<br />uśmiechał się, podpisywał. Zawsze był uprzejmy. I teraz uścisnął podaną sobie dłoń. Za co mu dziękowano? Ach tak. Dobrze, proszę bardzo, podpisał. Poszli. Co teraz? Zszedł po ciemnych schodach. Ulica ludna, barwna, pozbawiona serca, bezduszna. Chodniki chwiały się, biegły, potykały – stop. Oparty o filar, szepnął kilka słów modlitwy w Ostrej Bramie. Ludzie ukryli przed nim Matkę Jezusową. „Ach ty”! Poszedł bez modlitwy. Nareszcie, wsparty na poduszkach, będzie mógł wypocząć wśród swoich. Co ci jest? Dzień dobry. Przyszedł, bo spodziewał się tu przyjaźni i spokoju. Bardzo blady. Tyle ofiar! Już więcej nie mówił o tym. W małym, panieńskim pokoiku, zapanowało milczenie. Dym unoszący się pod sufit mówił bezszelestnie pod falami oddechów. On, „Zosia” i ja. Powtarzają się błędy.<br />Ludzie nie umieją siebie kontrolować. Najlepsi giną. Przepada entuzjazm, pozostaje zimne wyrachowanie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 104.<br /></span>Mieszkanko „Zosi” łączyło nas. Mogliśmy tu swobodnie rozmawiać, czytać, rozmyślać. Przeżyliśmy tu chwile triumfu, a teraz – a jutro? Świadomość nieszczęścia, nie zniechęciła go. „Zosia” zaproponowała mu pomoc, przecież nie może zużywać się bez pamięci. Na barkach jego spoczywa za wiele. Materiał propagandowy z W-wy, ankiety, sprawozdania, rozmowy i rozpatrywanie spraw. Moc gadułów i jałowych starców zwala na niego ciężar niebezpieczeństwa. Czyż nie ma ludzi mniej wyrachowanych? Z ostatniego zebrania nie wyniósł nic. Zawsze to samo, wałkowanie i targi o stanowiska w Wolnej Polsce. Rozgrywki pająków, czyhających na okazję zagarnięcia władzy. Najmniejszego wysiłku w celu udoskonalenia machiny organizacyjnej. Muły niech dźwigają, szaleńcy niech się narażają – oni poprzestaną na protekcyjnych kolacyjkach i referatach. Kolega „Zygmunt” dzieli się z nami wrażeniami. Wracamy do ostatnich wypadków. Wszędzie niedopatrzenia, ignorancja. Na każdym kroku ludzie mali, nieodpowiedzialni, podnieceni zazdrością. Praca twórcza, to plotkarstwo. Ale czyż my się nie zdobędziemy na silny odwet, pytam? Czy władze nasze zdecydowane są tolerować zbrodnie? Dlaczego w nierównej walce mamy ginąć nie<br />pomszczeni? Czy wiecznie będziemy się cieszyć męczeństwem?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 105.</span><br />Dlaczego kierownicy Organizacji hamują każdy odruch słusznego wystąpienia? Wśród najlepszej części społeczeństwa panuje rozgoryczenie. Musi to być bardzo zawiła strategia. Mnie się wydaje, że to zwykłe tchórzostwo. Są jednak rycerscy, inteligentni, mocno ukształtowani ideowo Polacy. Słowa nie są czynnikiem wystarczającym, potrzebna walka orężna. Nas zabijają, masakrują, wywożą, a my bezsilnie opuszczamy ręce. Góra wzrusza ramionami. „Zygmunt” milczy. Palimy dużo. On jest zdania, że: „Wykonawcami powinni być ludzie z nizin społecznych”.<br />„Szkoda młodej inteligencji”. Zgadza się, że: „Powinno się zająć konfidentami i prowokatorami”, ale to mu się wydaje trudne. „Istniała myśl wynajmowania zbirów”. Co za absurd. Za butelkę wódki chcieli likwidować wrogów. Już drugi raz proponowałem utworzenie grupy bojowej. W 42r. zwróciłem się z tym do „Stopy”: „Dobrze by było doprowadzić do skutku, ale bez kosztów”. Więc na coś pieniądze przeznacza Organizacja? Komenda przy tym ma „swoich ludzi”. Głową muru nie przebijesz. Odnosi się wrażenie, że „Górze” wcale nie zależy na sukcesach. Do Komendy Warszawy płyną sprawozdania o trudnościach, niby nie do przezwyciężenia. „Zygmunt” doskonale wie o tym.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 106.</span><br />Zadziwiająco wytrwale opiera się przeciwnościom. Czytamy warszawskie wydawnictwa niepodległościowe. Mocno miękkie i bezradne są artykuły naszej, tajnej gazetki. Gdyby nie to, że nielegalnie drukowana, zapewne dopuszczono by do ulicznego kolportażu. „Gazeta dla starców” kosztuje nas bardzo drogo. Wpadają co pewien czas łańcuchy kolporterek,<br />drukarze i moc czytelników. A jednak są ludzie, których nie zadziwia praca W-wy. I u nas można by to samo - nie dają. Ile to razy oblewaliśmy oburzeniem system hołdowania słabości. „W słabości siła” – ta myśl komediancka, znalazła u nas uznanie. Nic łatwiejszego. Ten rozważny bojownik potwierdził, że ludzi brak. To samo słyszałem z ust Kom/z – „Michała”. Odpowiedziałem, jesteśmy. Okazało się, że poza brakiem wykonawców, brak kierownictwa, które by potrafiło coś zdecydować. I pan „Michał” rozłożył bezradnie ręce. I teraz, po świeżych ranach smutniej i pełno goryczy. Oni poszli na koncert – „Zygmunt” i „Zosia” – ja powlokłem się bocznymi ulicami do „chaty”. Nazajutrz byliśmy wszyscy na wieczorze literackim. Złapałem „Zygmunta”, aby mu powiedzieć, co myślę o możliwościach akcji. Już nie był tak przygnębiony. Zacząłem od pytania: „Czy wobec walki, może być mowa o nizinach czy wyżynach społecznych”? Obaliłem też nieszczęsną myśl wynajmowania oprawców. Rozpogodziły się (...).<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 107.<br /></span>Przyszedł wreszcie do przystani przyjaźni. Otoczył się dymem niezliczonych papierosów. Byle być na koncercie. Towarzyszyła mu „Zosia”. Rozmawiali o muzyce, słuchali w zapomnieniu. Oddalił się gdzieś myślami. Gdzie? „Trzynasty”! „Co to znaczy”? - pytała go przyjaciółka. „Kto trzynasty”? „Ja”. W parę dni później osaczyli go agenci. „Pan pozwoli”! Ona była naszą duszą, ta „Zosia” o subtelnym wyczuciu. Przyszła do mnie i powiedziała: „Zygmunt” wiedział”.</div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-81642907715780378302008-10-17T03:35:00.000-07:002008-10-17T03:37:05.675-07:00"Derwisz": 2Od Serża listów nie otrzymywaliśmy. Dopiero w czerwcu 40-go, doktorostwo Łukowscy z Wilna, otrzymali powiadomienie z prokuratury w Słucku, że zgodnie z prośbą petentki, Ireny Kościałkowskiej, zezwala się na przesłanie jej ciepłej odzieży. Zrozumiałem, że Serż jest tam również. Napisałem do prokuratury zapytanie. Odpowiedź potwierdzająca nadeszła, ale u nas byli już Niemcy. Czerwoną flagę na zamku Gedymina, zamieniono na ohydną, ze swastyką. Administracja litewska bez zmian. Antypolskie wystąpienia - wręcz oficjalne - przybrały na sile. Prezydent Smetana nie był szowinistą. Groźba dla ludności polskiej była od Tautininków (norodowców-nacjonalistów), od organizacji Szaulisów (pomocniczej policji) oraz od policjantów, Kałakutów, nazywanych tak z racji dziwacznego stroju. „Kalakutas” - to po litewsku - indyk. Bezkarnie bili Polaków, uważając to za przywilej swej władzy. Studenci litewscy również próbowali naśladować swych starszych kolegów. To oni zorganizowali pogrom na Placu Orzeszkowej w Wilnie. Ulubioną ich rozrywką było zrywanie orzełków z czapek uczącej się, polskiej młodzieży. Orła polskiego nazywali „ptak”, paukszta. Polacy odwzajemniali się, urywając herb Litwy, kobyłkę. Wielu znajomych wyemigrowało do Kazachstanu, wielu schroniło się na wsiach, lub na terenach polskich w Guberni. Litwini nie odebrali Polakom ich firm, ani mieszkań. Później jednak, mieszkania rekwirowano z powodu olbrzymiego napływu uchodźców. Wysiedlano Polaków z lepszych gospodarstw. Nam też cofnięto order na mieszkanie. Jednak dzięki pomocy kolegi Serża - pana Andruszkiewicza, „Zygmunta”, który w tym czasie był kierownikiem działu kwaterunkowego – otrzymaliśmy 3-pokojowe mieszkanie w domu przy ul. Jagiellońskiej. Nie był to dom szczęśliwy. Na krótko przed naszym wprowadzeniem się, aresztowano pana „Zygmunta” na podwórku (dom był przejściowy). Był on znaczącą postacią AK w Wilnie. „Konrad” otrzymał polecenie włamania się do biur kwaterunku i zabrania dokumentów, które mogłyby zaszkodzić Organizacji Podziemnej. „Konrad” wypełnił zadanie znakomicie. „Zygmunt”, torturowany w podziemiach Gestapo, tej samej nocy powiesił się, aby nie wydać kolegów walczących za Sprawę. A było takich niewielu, tym każdy jeden, cenniejszy był. Serż nie korzystał z tego mieszkania, nocował w moim „garażu” na ul. Mostowej w zakamarkach dużej posesji państwa Łęskich.<br />Wkrótce wiedzieliśmy, że to pan Bronisław Cz. „spalił” „Zygmunta”.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-41603878110574109072008-10-17T03:26:00.000-07:002009-10-24T22:36:33.477-07:00Sergiusz: 108-117<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPoC6_eUs0U0vOJGlisYxtchlXukbFOpq-4V3qso-UJBrqQdNCA6a_tThcfdmle4whnoSKv28zwGhIob0EVWsdNEE7tLuVhpK00OYyhWPDQQ9RnyzsJbLx6zOILZDhfFLt3nKuKmFMIvk/s1600-h/218.jpg"><img style="TEXT-ALIGN: center; MARGIN: 0px auto 10px; DISPLAY: block; CURSOR: hand" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258069244610713666" border="0" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhPoC6_eUs0U0vOJGlisYxtchlXukbFOpq-4V3qso-UJBrqQdNCA6a_tThcfdmle4whnoSKv28zwGhIob0EVWsdNEE7tLuVhpK00OYyhWPDQQ9RnyzsJbLx6zOILZDhfFLt3nKuKmFMIvk/s400/218.jpg" /></a> Olgierd i Sergiusz. Wilno 1939r.<br /><div><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 108.<br /></span>O każdy krok.<br />Moje poszukiwania okazały się daremne. Ucieszyłem się, zagadnięty przez „Białego”. Należał do czegoś, „co nie mogło się ruszać”. Ależ dobrze, oczywiście, tego tylko pragnę. I znów przyszło czekać. Widocznie zgrupowani ludzie nie mieli dostatecznego zapału. Minęło lato 1942r. Halo! I cóż z tego? Zatrzymałem „Białego”. „Gadałeś po próżnicy, co”? Przedstawił mi „Jerzego”. Ten mi się nie podoba. Gnat. Tępy - gada, gada, gada. Wszystko jak najtrudniejsze. Zaproponowałem ścisłe kontakty i nawoływałem do roboty. O! Oni pracują, opracowują już kilka miesięcy śmierdzącą „D.W”. Czy naprawdę, ta kanalia tak trudna? Miałem wrażenie, że przesadzają. Pewnie nie zadają sobie zbyt wiele trudu. Zobaczymy. Tu, tam, umówiliśmy się. Trzeba zrobić, tylko czemu „Góra” nie daje? Nie ma. Po upływie miesiąca „Góra” dała „7”. „Biały” miał własną. Poszliśmy. „Stefan” i „Mała” inwigilowali zacięcie. Wieczorem trrrach..., u mnie nic. Cichy stuk – niewypał! „Biały” narobił dużo hałasu, ale pięść byłaby tu bardziej skutecznym narzędziem. Krótko mówiąc, oszukano nas trochę – wysłano z gwarancją, że broń wypróbowana. Jestem pewien, że te hultaje nawet się nie rumienią. Wielka rzecz, że jeden czy paru ludzi wsiąknie. Czego się można spodziewać, po podobnych bałwanach?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 109.</span><br />Nasz starszy kolega, a ważny szef, zrobił świństwo, czego się człowiekowi nie przebacza. Świnia, to świnia! „Jerzy” usunął się. Kierownictwo objął „Biały”. Co zacz? Chłopiec po trzydziestce, wysportowany, odważny. Biegał, biegał - kupował broń i nic z tego nie wyszło. „Góra” przekonała się, że nieładnie posyłać ludzi ze straszakami i dostarczyła parę sztuk. Mieli tym razem dowód, że ani chęci, ani odwagi ludziom nie brak. A więc, nie lipa. Ucieszyliśmy się, jak dzieci. Dwie maszyny, to wiele! Ale znów czekano, radzono, odkładano. Kierownikiem technicznym był „Konrad”. Domyślałem się kto to, ale pozostawałem w cieniu nieświadomości. Chciałem czynów, bo zbrzydły mi niekończące się gadania. W pierwszym rzędzie, od siebie powinienem był wymagać. Odwiedzałem „Białego”, nagabywałem. Długi okres jesieni upływał. Na co znów czekać? Kto czekał? A byli to ludzie weseli i towarzyscy. Gadali, popijali. Ba, upijali się i gadali. Było ich kilku. „Jurek”, „Kurzawa”, „T-5” i ich narzeczone. Narzeczone musiały ich przecież uważać za bohaterów. A jakże, u nas muszą być bohaterowie, zawsze. Nie znałem moich kolegów, ale już mi się nie podobali, bo zaczęli organizowanie od picia. Biba, na konto tego, co nastąpi. Tego rodzaju oczekiwanie było pewnie dość miłe.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 110.</span><br />Nad czym radzono? Oto młodzi - inteligentni ludzie - zaczęli od stawiania warunków. Obliczyli, ile potrzeba na ubranie, ile na wyżywienie, ile na przyjemności, no i na nieprzewidziane wydatki. Nie radzono natomiast nad sposobami najprecyzyjniejszej konspiracji, nad wydobyciem „chat” i melin zamiejscowych. Pewnie, jakoś tam będzie. Zróbmy, powiedziałem „Białemu”. „A” był opracowany. Każdy obywatel Wilna wiedział, kiedy idzie do biura i kiedy wraca do domu. „Konrad” spostrzegł rygiel, który miał być gwarancją bezpieczeństwa. Kierownik „Biały” zaprosił nas na naradę. Zjawiliśmy się. „T-5” wywierał dodatnie wrażenie silnego człowieka, może nieco ciężkiego. Niejaki „Rodom” zniechęcał błazeńską gębą. „Jurek” – spokojny - miły student. „Jerzego”, poronionego fantastę od pigułek i zastrzyków, którymi zamierzał operować, już nie było. „Konrad” wydrwił plany „czarnego maga”, szukającego diabła do współpracy. Jasne - bez czarów z odrobiną odwagi - trzeba zrobić. Czy „Biały” mógł być dobrym kierownikiem? Nie. Darzyłem go sympatią po starej znajomości, ale nie mogłem w nim uznać przewodnika, bo nim nie był. Grupa musiała być w mocnym ręku – to jedno.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 111.</span><br />Drugie to, że szef powinien mieć wartości duchowe - powinien oddziaływać na ludzi - porywać i kierować nimi. „Biały” potrafił być funkcjonariuszem tylko. Dlatego też ja „posuwałem” nim. Robiłem to, jak najdelikatniej, ale nie ustrzegłem się przed niechęcią kolegów. Takie były pierwsze spotkania. Musiałem podpowiadać: „Zaczynaj, mów, proponuj, koniec”. Wyjaśniwszy - o co chodzi - zapytał z mojej ręki: „Kto”? „Radom” odpalił: „Wszyscy”! Jeżeli ktoś mówi wszyscy, to znaczy, że on najmniej sobie tego życzy. Wnet przekonałem się, że miałem rację. Przykry ten człowiek dopełnił: „Robić może tylko ten, który go zna”. A to idiota – pomyślałem. Poprosiłem o głos i wyjaśniłem, że delikwenta przekażę wywiadowcy, ale – oczywiście - robić będę ja. Tak powiedziałem. Poprosiłem do towarzystwa „T-5” i... „Biały” zaproponował „Radoma”. Jutro. Dość. Czołem. Rozeszliśmy się pojedynczo, według przepisów. Z wszystkiego, najbardziej konspiracyjnym, było przyćmione światło. O wyznaczonej godzinie, spotkałem „T-5”. Niebawem przyszedł „Radom”. Typ kręcił się – chrząkał - wreszcie oświadczył, że w dzień pracować nie może. Ma wielu znajomych i gęba mu się głupio śmiała. Niczego - ponad to - nie należało się po nim spodziewać. Obejdziemy sie bez idioty.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 112.<br /></span>Sprawa jednak nie doszła do skutku. Jeszcze raz jutro, bo „A” zmienił tego dnia program. Nie szkodzi. Ulokowaliśmy się dobrze następnego dnia. W przejściowej bramie stał „Jurek”, „Radom” już się nam nie pokazał. „Idzie”! Wyszedłem i asystowałem biedakowi do końca. Żadnych tu modlitw, ani fotografii nie było. Zgrzytnęła zasuwa: „Trrrach! Trrrach”! Przedtem oznajmiłem, że: „Z wyroku Sądu Rzeczypospolitej musi zginąć”. Słyszał i rozumiał, do tego, poznał mnie. Trudno, wszedłem na drogę walki bez pardonu i spełniłem obowiązek bez drżenia. Wyszliśmy dość spokojnie. Kontrolowałem siebie i obserwowałem towarzysza. Dobrze. Jedno mi się nie podobało - mianowicie - „Biały” powinien był znajdować się w pobliżu. Toby się nazywało: „Czuwanie nad wykonaniem”. Oto, nie powinno się darzyć zaufaniem osobistości z nieba spadłej. Wielu zabierało się do kierowania grupą, nikt jednak nie umiał do tego się wziąć. Przewidywane było - na wszelki wypadek - ulotnienie się. Obiecano mi dostarczyć rower i list polecający na prowincję. Osobista znajomość któregoś z kolegów. Roweru nie dostarczono. Koledzy coś kręcili. Okazało się, że nie jestem tak wielkim panem, żebym nie mógł iść pieszo.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 113.</span><br />Z niewyjaśnionych powodów rozeszły się plotki, że jestem zarozumiały, itd. Kolega „Baret” miał się wyrazić, że” „Człowiek podejmujący się wykonania, jest bezwartościowym i nie należy się nim zbytnio opiekować”. „Baret” był kierownikiem wywiadu. Biegał ulicami, węszył, śledził, ale był bratem „Kurzawy” i przyjacielem „T-5” oraz „Jurka”. To się nazywa: klika. Ja - człek pewny siebie - nie zbliżyłem się zapewne z dostatecznym szacunkiem do kolegów. Ha! Trudno. Ploteczki poszły w ruch. O poszły, popłynęły. I tak, ja miałem się chwalić przed panienkami i nad swoim bohaterstwem się rozpływać. A przecież „Zosia”, którą wciągnąłem do pracy i która inwigilowała przez długi czas, nie wiedziała kto to zrobił. Coś się stało. „Biały” pogniewał się z łącznikiem i zrzekł się kierownictwa. Niech będzie „T-5” – powiedziano. Klika zyskała siłę, no i pieniądze na ręce. Oto zaczęła się komedia. Kolega „T-5” oznajmił mi, że mogę objąć posadę na prowincji. Dlaczego? Bo kolega zrobił, niech teraz inni, młodsi, robią – brzmiała odpowiedź. Idiota pomyślałem i zaprotestowałem. Co za świństwo. Uważali mnie za przeszkodę, spławić go! Gruboskórne chamstwo. Los chciał, że skontaktowałem się z „Konradem”. Bez wstępów, przystąpiłem do rzeczy. Kiedy mam podstawy, krytykuję. Mogło mnie chyba zaboleć niesprawiedliwe postępowanie.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 114.<br /></span>Zwolnienie, a to mi komedia. Może jeszcze: „Murzyn zrobił swoje - może odejść”. „Konrad” znał już paczkę i przejął się informacjami. Parę spotkań wystarczyło nam. On poznał mnie, a ja jego. Do „Białego” przystał „Czaruś”. Ten dużo obiecywał. Hu! Ha! Kupował maszyny i zapowiadał się bohatersko. Bywałem u „Białego” nadal, ale wszystko już się psuło. Nowy szef zamierzał najnieprawdopodobniejsze chwyty. Radzili, radzili, radzili. Zniechęcenie do „Góry” - o nie przyjęcie „warunków”, które skrupulatnie z ołówkiem w ręku wyliczyli - poszło w zapomnienie. Komenda odrzuciła. Mając takich ludzi - może przesadzam oburzenie - ojcowie mogli mieć rację, proponując: „Od głowy”. Za dobrą opłatą, można znaleźć katów – amatorów. Prowincjonalna wyprawa z „Konradem”, „Białym” i „Czarusiem” - zakończona łaskawym zwolnieniem „Białego” - nie wniosła pozornie żadnych zmian. A przecież „Biały” oznajmił kolegom z kliki, że właściwie kieruje nie „Konrad” , tylko „Lech”. „Konrad” był wciąż jeszcze doradcą technicznym. Minął miesiąc, a zmiany wprowadzone przez „T-5” nie dały wyników. Tak, jak „Jerzy” biegał w chaosie wielkich planów, jak „Biały” wił się w stumetrówce do wielkich czynów, obecnie „T-5” borykał się ze spiętrzonymi trudnościami. Wywiad miał już parę gagatków na oku. Klika nie mogła się ruszyć! Stanowiliśmy grupę niby zorganizowaną i całkowicie bezsilną. „Biały” załamał się - zdaje mi się - albo plunął na poważną robotę. Włóczyli się po okolicy, ukrywając się przed urojonymi prześladowcami. Nikt im nie zagrażał.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 115.</span><br />Nikt „Białego” nie szukał, nie śledził i nie odwiedzał. Podejrzenia wyssane z palca, wpływały na nastrój nerwowy. Ciągłe wożenie się z bronią, denerwowało go. Chodził, przebiegał ulice miasta z miną konspiratora. Słabości wywoływały niepohamowane wybuchy. To był człowiek zmęczony. Został więc na wsi. Towarzyszył mu „Czaruś”. Ten, w jednej z podróży zgubił „nagan”. Nie pokazywali się. I z 10, czy 20 tysięcy rubli, nie umieli się wyliczyć, a broń się nie pokazała. Grubsze świństwo się zapowiadało. Ciężki i nieudolny „T-5” unieruchomił grupkę. Klika nic z siebie dać nie potrafiła. „Konrad” objął kierownictwo. Porozmawiał z „Jurkiem”, pobadał „Czarusia”. Okazało się, że jedni i drudzy, mnie nie lubili i naciskali „Konrada”, żeby mnie usunąć. Przeróżne zarzuty, kłamliwe i nieuzasadnione, a właściwie, niechęć wypływająca z jakiejś psiej zazdrości. Próbowano w międzyczasie podsunąć na stanowisko szefów „Bronę” i kogoś jeszcze. Umieli być tylko jałowymi urzędnikami, pozbawionymi myśli twórczej. Nie mieli zielonego pojęcia, co to znaczy akcja terrorystyczna. Chcieli z fotela kierować akcją, a nie potrafili powiązać kontaktów.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 116.<br /></span>„Konrad” nie żałował sił. I on powtórzył błąd poprzedników. Jako kierownik, zamęczał się bieganiem, poszukiwaniem niechlujnych panków i wszystko na darmo. Nie chcieli go tak, jak nie chciał go „Biały”. I jedni i drudzy uważali, że im się należy kierownictwo. A przecież nic nie zrobili, żeby uzasadnić władcze skłonności. Nie potrafili w swojej grupce wykonać roboty na „L” w ciemnym kącie przedmieścia. Ja o kierownictwie nigdy nie wspominałem. Oni nazywali mnie „szarą eminencją” „Konrada”. Z nim rozmawiałem poufnie, wskazywałem, jak moim zdaniem powinien szef trzymać ludzi, jak na nich oddziaływać. Ale byłem sam. Wytworzyły się - na skutek animozji - trzy grupki. Głupie to było, bezdennie głupie. „Konrad” biegał za „T-5” i za „Jurkiem”. „Kurzawa” mydlił mu oczy przyjaźnią, a obrzucał błotem za plecami. „Biały” z „Czarusiem” i forsą na maszyny ulotnili się na dobre. „Konrad” powierzył mi robotę „Ryżego”. Jeden dzień wywiadu, na drugi byłem już na miejscu. Rozmawiałem, jadłem i spałem u człowieka, który miał być konfidentem. A gościł mnie, o którym dość wiedział. Naprowadziłem rozmowę na jego sprawę. Był zdenerwowany, ale nie znalazłem momentu dostatecznie obciążającego. Przedtem dużo się o nim mówiło. Zdania były podzielone. Wyroku nie widziałem, podobno nie było go w wyraźnej formie. Sprawozdanie brzmiało: „Nie wykonałem, z powodu przekonania o niewinności człowieka i braku zaufania do wyroku”.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 117.<br /></span>Karygodne! „Konrad” przyjął moje oświadczenie ze spokojem. Gdzieś tam oburzenie, ale mnie to mało obchodziło. Słyszałem obietnicę wytoczenia sądu rehabilitacyjnego. Ktoś z rodziny, życzy sobie tego po wojnie, bo - mimo wszystko - zabito go. Źle na mnie mieli prawo patrzeć, to trudno. „Konrad” zajął się sprawą „Czarusia” i „Białego”. Oskarżył chłopców o dezercję i przywłaszczenie, czyli kradzież pieniędzy i broni. Dwie dobre maszyny zniknęły, byliśmy rozbrojeni. Sprawa poszła do „Góry”. „Góra” ma spadziste brzegi, toteż natychmiast spłynęła informacja do dołu. „Kurzawa” dowiedział się, podał „Jurkowi”. Ten ostatni przekazał wiadomość „Białemu”. Tak uczono strzec tajemnic służbowych i szczuto. Plotkarstwo rozwijało się, od góry, do dołu. Tak ofiarnego bojownika, jak „Konrad”, zniekształcono. Otoczono go błotem obelg, przypominając więzienną przeszłość. Jakże oni, „Klika”, mogą się zgodzić podporządkować człowiekowi, który: „Więzienie, sądy, winy. Straszne winy”. A ile to razy prosili go, żeby poprowadził na robotę prywatną - na zarobek - czyli na rabunek z bronią w ręku. Tyle nędznej hipokryzji. Owszem, byłem przy nim, podobał mi się. I mnie pewnie zawdzięcza, że otworzyłem mu oczy na gagatków.</div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-81138287954021317542008-10-17T03:25:00.001-07:002008-10-17T03:26:07.110-07:00"Derwisz": 3„Lendzion („Ryży”), był później w brygadzie „Juranda”. AK dawała możliwość rehabilitacji młodym. W tejże brygadzie rehabilitował się były Gestapowiec, Kwieciński. „Ryży” spóźnił się na koncentrację w Miednikach. Trafił na ciężarówkę obcego oddziału. Był nietrzeźwy i wszczął kłótnię. Rozpoznano go, jako konfidenta Gestapo i postawiono przed sądem polowym. Równocześnie z salwą karabinów, słyszano okrzyk: „Niech żyje Polska!” Spoczywa na Rossach, na małym cmentarzu powstańców. Pochówek organizowała jego rodzina. Na prawosławnym krzyżu umieszczono napis: „Kto sądzi, sam będzie sądzonym”.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-58363930569383539782008-10-17T03:21:00.000-07:002008-10-17T03:24:55.923-07:00Sergiusz: 118-126<span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 118.<br /></span>Jakież to szczęście, że nie dał się namówić na robotę. Wspominał mi, że chciał im pomóc. I dziś jestem przekonany, że gdyby poszedł, to tylko dla nich. O! Oni by mu zapłacili! Oskarżyliby go o posługiwanie się grupą dla własnych korzyści. Nie przeprowadzono nic podobnego, a już sypali nań. Ot! Świnie. A mieli to być bojownicy. Tak, jak mnie usiłowali wytarzać w bagnie, nie wahali się plugawić i jego. „Czaruś” i „Biały”, mieli się rehabilitować. Polecono im robotę nad „W” i ostateczne załatwienie „B”. Chodzili, chodzili i nic z tego. Blaga i tchórzostwo. Przestałem liczyć na to towarzystwo. Trudno coś przedsięwziąć. Nasunęła mi się myśl, którą podsunąłem „Konradowi”: „Sekcja Specjalna”. Zrobimy grupę, niedużą, lecz sprężystą. Napomykałem o tym kilkakrotnie. Ale czy znajdziemy ludzi? Przypomniał mi się człowiek, który w chwili najazdu Niemców na Sowiety, wyraził się: „Co z tego, jeżeli znów trzeba będzie żyć pod jarzmem”. Odszukałem go i w krótkich słowach wyjaśniłem o co chodzi. Nazywał się „Zeks”. „Konrad” przygotował statut. Przemyślaliśmy każdy punkt. Zgoda, tylko taki statut może obowiązywać grupę. Nawiązałem kontakt ze „Stopą”. Wszedł do grupy, jako kierownik propagandy. Trzech nas, stanowiło Komitet. Wywiad i jego organizację, powierzyliśmy „Zosi”. Pozyskałem jej do pomocy „Niurę”, a punkt informacyjny u p. „Zofii”.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 119.</span><br />„Konrad” zasadniczo miał być łącznikiem z Komendą Okręgu. Do mnie należała strona bojowa. Zawinąłem się koło ludzi. „Stopa” - zgodnie ze statutem - mógł wydobyć bojowców z łona K.D. Powierzył to, jak i sprawę broni, kierownikowi milicji K.D. W ciągu dwóch tygodni grupa: „Samodzielna Sekcja Specjalna” (SSS), została zmontowana. „D.W” zraniono mocnym strzałem. Leżała w szpitalu. „Stopa” wpadł do mnie. Porozumiałem się z nadawcą. Niestety - znowuż doszło do tego - wyszła. Rana lekka, miała więc chodzić na opatrunki. Odgrażała się, jak wściekła: „Teraz to Polacy zawyją”! Informator podał lecznicę i godziny przyjęć. Sam sprawdziłem, widziałem larwę i długo się nie zastanawiałem. Jutro! „Konrad” wypożyczył mi Ufi sowiecki i sztylet. Chciałem na zastawę zaprosić „Zeksa”, ale nie było już na to czasu. Pod ręką był „Jurek”. Czy to nie wszystko jedno? Chodzi mi przecież o robotę, o nic więcej. Wydawał mi się miękki i był miękki. W tłoku potrafi strzelić i dziecko. Miałem wystąpić w dzień, w południe. Nie dałem „Konradowi” czasu do namysłu. Ja organizowałem, ja robiłem. „Konrad” o pół godziny się pośpieszył na miejsce spotkania. „Jurek” dostarczył mi bluzę roboczą, „Konrad” portki. Przebrałem się, ręce i twarz natarłem sadzą.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 120.</span><br />Miałem przed sobą w lustrze hultaja-robotnika. W pogotowiu siedziałem na ławeczce monastyru. Od czasu, do czasu, ukazywała się „Zosia”, kursująca między przychodnią lekarską i Ostrą Bramą. „Konrad” za często zbliżał się i zwracał uwagę. Byłem zdecydowany i nie udzielało się mi zdenerwowanie. Zmieniałem miejsce. Kręciłem się w podwórku parafialnym. Idzie! Dał znać „Konrad”. „Jurek” poszedł na stanowisko. Wszedłem do bramy i w parę minut po mnie, weszła skazana. Wiedziałem, że jest z matką. Bramka otwarta. ”D” robi kilka kroków. Nie ma na co czekać. Trrrach! Trrrach! Rozdzierający krzyk! To Matka, która zatrzymała się chwilę przy bramce i badawczo ogarnęła skupisko ludzkie. Dziewka nie wydała jęku i jak gromem rażona padła na cement bruku. Co by się stało, gdybym się nie zdecydował uciekać? Może by - szalona rozpaczą kobieta - schwytała mnie. Z rewolwerem - gotowym do walki - wybiegłem na Bazyliańską. Tłum rozstępował się przed groźbą śmierci. Na rogu, znieruchomiał żołnierz niemiecki, któremu przebiegając pokazałem rewolwer. Jazda! Uciekać! Uciekać! Za mną krzyk, nawoływania. Przede mną mężczyźni i kobiety. Skromnie przyciśnięty do muru, przepuścił mnie, wystraszony żołnierzyk z karabinem na ramieniu. A to co?! Babisko z rozkrzyżowanymi ramionami, stanęło mi z rozkrzyczaną gębą, na drodze. Won suka! - i zaświeciłem lufą w oczy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 121.</span><br />Poleciała na bruk z piskiem. Już byłem na zakręcie Bakszty, zbiegłem przez Sofianiki na Zarzecze. Wielkim kręgiem przeszedłem na Antokol. Piękna była pogoda, śmiałem się do słońca, do drzew. Robota była czysta. Miałem się spotkać z „Konradem” u stóp Góry Zamkowej. Po strzałach - zmieszany z tłumem - „Konrad” stracił mnie z oczu. Widział pościg niemiecki, słyszał huk. Spodziewał się usłyszeć przy Ostrej Bramie strzał lub wybuch granatu. Nic. „Jurek” zawiódł. Oto, było, zawiedzione zaufanie. Bezkarnie mógł rzucić zaczepny granat – chodziło o demoralizację. Wahał się, nie spełnił obowiązku. „Konrad” - upojony w powodzenie - udał się z „Zosią” na punkt spotkania. Mieli ze sobą teczki z moim ubraniem. Wierzyłem, że oczekiwanie było ciężkie. Pół godziny rozmawiali spokojnie, ale im dłużej, tym wiara w prawdopodobieństwo powodzenia, słabła. Może zastrzelili, może schwytali. Godzina, co robić? „Po co było to całe szaleństwo? Jeżeli coś się stało”? „Zosia” pocieszała go. Co chwilę wybuchał żalem, a przecież był zimny i opanowany. Winił już siebie, mógł przecież nie dopuścić. Robota bez szans powodzenia. Uległ gorączce czynu. „Zosia” tłumaczyła mu, przekonywała. I ona miała rację. „Diabli go nie wezmą”! Pokazałem się i zawróciłem na pięcie. Zbliżyli się. Po naradzie zdecydowaliśmy, że przebiorę się i pojadę statkiem do Wołokumpii na wypoczynek (... gdzie rodzice „Zosi” posiadali willę, która tego lata nie była wynajęta). Czysty, w świeżej koszuli, stałem w ogonku do kasy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 122.</span><br />A Ty, co tu robisz? Cześć! Był to kolega z ławy szkolnej. Rozgadaliśmy się. Jak zwykle wyłgałem się w interesie pracy. „A wiesz, co się stało przed godziną? Zabili „D.W.” w Ostrej Bramie. To była wspaniała robota. W biały dzień, na oczach tłumu. Mówią, że Żyd – głupstwo - na pewno nasi. Wspaniała rzecz, itd. ..”. Czy trzeba być zarozumiałym i próżnym, żeby się cieszyć i być dumnym z powodzenia z takiego powodzenia. Radość moja była krótka, kiedy ogrodzeniami, polami i pagórkami, przechodziłem z Zarzecza na Antokol. Był to mój prawdziwy marsz triumfalny. O ile przy „A”, nie potrzebowałem orientacji i sprytu - tylko odrobinę zimnej krwi - to tym razem wszystkie te cechy musiały być wyostrzone. Nie zastanawiałem się nad tym, że na ławeczce w Cielętniku czekają z niepokojem dwie osoby. Teraz już i oni pełni radosnej satysfakcji szli gdzieś - czy siedzieli w domu - rozmyślając, albo słuchając sensacji. „Zosia” uśmiecha się w duchu, bo siostra opowiada jej o piekielnym biegu brudasa z rewolwerem w garści. Któżby poznał sprawcę zamachu w eleganckim, wiosennym stroju. Nawet na chwilę nie osłabła czujność. Rozmawiałem ze znajomymi tak, jak zwykle się rozmawia. Kontrolowałem siebie. Nie czuję się, jak zawsze spokojny, pewny siebie. Miałem zapewnionych kilka dni wypoczynku.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 123.<br /></span>Słońce darzyło mnie wdzięcznością za zlikwidowanie zakały społeczeństwa. Po południu przybyli „Konrad” z „Zosią”. Przesyłano mi wyrazy uznania, gratulacje. Czas płynął w doskonałej atmosferze. Szczupła nasza garstka, zżyła się. Nie było tu miejsca na fałszywe sytuacje. Nie było krętactwa i obłudy. Urozmaicaliśmy pobyt na wywczasach literackimi fantazjami. „Konrad” rozruszał się, był swój. Tak spędziłem kilka dni. Sprawa nie rozwinęła się. Śladu nie znaleźli. Jak kamień w wodę. Bezpośrednio po wypadku, ciężarówki biegały i chwytały podejrzanych, tzn. przebranych w robocze kombinezony. Nie osiągnęli wyników. Niebawem wróciłem do miasta i zabrałem się do spraw. Dość już miałem włóczenia się na bezowocne spotkania. Przyszedł wreszcie „Czaruś”. Koledzy chcieli mieć wyjaśnienie. „Czaruś” stanął przed sądem koleżeńskim. Przyniósł kartkę od „Białego”. Kolega „Jurek” nie raczył mi jej odczytać. Co to miało znaczyć? Te marne figury w dalszym ciągu zza miłego uśmiechu, patrzyli na mnie wrogo. Oni siebie informowali, wspólnie obgadywali i wszystko na nic. Przy pierwszym spotkaniu zrobiłem zarzut koledze „Jurkowi”. Tłumaczył się, kręcił, może bał się rzucić, strzelić, za długo się wahał.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 124.</span><br />Fakt, że gonili mnie uzbrojeni. Kwestia nie podlegała rozważaniu, musiał rzucić. Podałem mu przyczynę do niechęci, do jej wzmocnienia. „Czaruś” zobowiązał się zwrócić pieniądze Organizacji i rehabilitować się. Chciał się oczyścić. Nie chciał uchodzić za tchórza i złodzieja. Włóczył się za Rosjaninem „W”, nie mogąc się zdecydować. „Jurek” sprawował obowiązki kierownika grupy „t”. „Konrad” widząc, że otacza go wszelkie niechlujstwo, postanowił się usunąć. Wystąpił z pracy. Raz trzeba powiedzieć: „Dość”. Obrzydliwe było słuchać zdania kolegów z „Kurzawą” na czele. Ten wszędzie starał się wcisnąć, biegał, gadał. Kierował przedtem sabotażem. Czy coś zrobili? Nic. Zupełnie nic. I władze oblepiają Organizację bezwartościowym balastem. Nie mają sił decydować! Krótko mówiąc, nie ma komu kierować! Po tylu próbach nie widziałem potrzeby tkwić, „jako piąte koło u wozu”. Wiecznie narzekali, plotkowali, zasłaniali się brakiem możliwości. „Dlaczego nie weźmiecie broni”? – zapytałem. Nic łatwiejszego, jak rozbroić. Tak właśnie zrobiliśmy z „Zeksem”. Cicho, szybko, zatrzymaliśmy psa z Gestapo, przy boku dziewki. Jest 15-tu strzałowy, belgijski. Już coś znaczy, bo mamy trzy maszyny. „Konrad” ma czwartą.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 125.</span><br />„Jurka” zastałem przed wieczorem. Bez ogródek przystąpiłem do rzeczy. Formalność dla mnie prosta. „Dość zawracania głowy. Jesteście mi wrogami. Zamiast braterstwa, dajecie mi plotki, fałsz i nieufność. A któż bardziej zasługuje na zaufanie? Nic nie robicie!” Zarzuty rozwijałem kolejno. „O niechęci osobistej mówią plotki, których kuźnią jesteście. Nieufności dowodem było wyłączenie mnie z grona świadomych treści listu „Białego”. Idiotyczne posunięcie „T-5”, kiedy zamierzał cuda i chciał mnie się pozbyć. Pomijano mnie. Wszyscy wiecie o tym i wszyscyście tego chcieli. Nie rozumiecie widocznie sensu walki. Walczyć nie chcecie. Targujecie się o broń i o pensje. Weźcie! Ja z przyjaciółmi biorę, nawet wstyd kupować. No i do was – pozbawiliście mnie ochrony, czyli oddaliście pod łapy katów. Może baliście się ofiar w społeczeństwie? Trzeba więc było, mój panie, wcześniej zdecydować. Wtedy już było za późno. Czekaliście przy mnie parę godzin. Był czas. To wszystko wystarczy mi, nie chcę wam przeszkadzać. Znajdę sobie zajęcie”. Następnie pozwoliłem sobie na uwagi. „Kolego, to nie jest robota, co robicie. Wy nie kierujecie. Gadulenie bez końca. Ludzie się rozłażą.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 126.<br /></span>Nie ma dyscypliny. Nie ma prężności i siły. Grupa „t”, wymaga ręki stanowczej, a wy jesteście słabi i powolni – kolego. Kazaliście dostarczyć broń swoim czterem ludziom (... i nic). Trzeba się było pofatygować (samemu). W tej pracy, kierownik musi ocierać się o śmierć najbliżej. Przyjaciele wasi wyszukali głupie wykręty (i broni nie przynieśli). Dość, że nie przynieśli, dalej, wleczecie się ze sprawą „Czarusia”. Z takiej pracy nic nie będzie”! Powiedziałem: „Dowidzenia”! Mówiłem spokojnie, nie obrażałem. Zarzuty były tak prawdziwe i silne, że miły ten człowiek mógł tylko jąkać się w sprawie zawodu, który zrobił na stanowisku. Rozstaliśmy się w zgodzie. „Czaruś”, „Biały” i prawdopodobnie „Radom”, zranili ciężko „B”. Weszli do stodoły i zrobili przykrość. Postrach okolicy w służbie niemieckiej, powędrował do szpitala, gdzie dokończył żywota. Robota taka nazywa się brudna. W każdym razie, okazali dobrą wolę. To samo z pieniędzmi. „Czaruś” nawet dalej się posunął, bo w godzinach rannych ukłuł policjanta „P”. (Podabę, na ul. Jakubskiej). Od chwili spotkania z nim wiedziałem, że coś zrobi. Zrobi wszystko, żeby się oczyścić (... i zrehabilitować). Tymczasem SSS wydało ulotkę. Kilkaset napomnień, przed dobrowolnym poddawaniem się woli katów rozrzucono i rozdano. Zrobiliśmy to na własną rękę, bo „Góra” zdecydowała się nie zabierać w tej sprawie głosu. Byłem szczerze oburzony. Jak można pomijać milczeniem zbrodnię odebrania nam najlepszych roczników?Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-3271869746742196802008-10-17T03:20:00.000-07:002008-10-17T03:21:04.156-07:00"Derwisz": 4Zemsta Litwinów - po zamachu na Podabę - pochłonęła wybranych przez nich, dziesięciu znanych obywateli, Polaków z różnych sfer. Zamordowano: dra Pelczara, prof. Gutowskiego, adwokata Engela, robotnika Rutkowskiego i innych. Podaba był synem szewca z ul. Kalwaryjskiej. Jego pochodzenie społeczne – przy ówczesnych stosunkach – nie mogło pchnąć „śmietanki” litewskiej do tak straszliwego, nieludzkiego odwetu. Powszechnie sądzono, że jest to okazja do zemsty, poprzez eliminację znaczącej konkurencji polskiej z życia publicznego.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-37779434108744622882008-10-17T03:16:00.000-07:002010-11-09T19:07:36.248-08:00Sergiusz: 127-131<span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 127.</span><br />Młodzi - silni, najlepsi żołnierze - mieli ginąć pod gruzami fabryk, duszeni i miażdżeni. Społeczeństwo nasze - niewyrobione - nie umiało samo decydować. Słyszy się bezradne: „Cóż nam pozostaje czynić. Musimy iść, bo każą”. „Kto tu ma prawo rozkazywać! Czy nie jesteśmy u siebie? Czy zgięliśmy już całkowicie karki”? Nie! W niewielkiej ilości, ale kilkaset ulotek rozeszło się z rąk do rąk. „Nie iść! Nie zgłaszać się! Uciekać do lasu”! Komórka wywiadowcza - uruchomiona od paru dni - dała informacje o „W” i „G”. „Zosia” w dniu wyznaczonym - znając tryb życia „W” - poszła. Praca zapowiadała się lekko, ale poszło nas trzech. Panienka o niewinnej powierzchowności, spacerowała, bacznie obserwując. Informacja była krótka. „W” w towarzystwie popa poszedł do cerkwi. Usłyszeliśmy wreszcie głosy z których jeden należał do delikwenta. „On”, powiedziała „Zosia”. Zrobiła, co do niej należało, powinna była odejść. Zbliżyłem się do „Zeksa”. „Zrobisz”? „Zrobię”. Na przeciwległym chodniku stał z bronią w ręku „Lonek”. Byliśmy więc gotowi odeprzeć ewentualny atak. Trzask! Wycofaliśmy się mostem strategicznym na Zakret. Robota - tym razem również - czysta. Czy to, co robiłem, nie było dostatecznie przekonywujące? Nie gadaliśmy, nie rozwlekaliśmy. Powiedzieliśmy sobie! Każda chwila życia musi być wykorzystana dla Sprawy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 128.</span><br />Tak też było. „Zosia” nie wahała się. Zdobyła dowcipnym manewrem 10-cio strzałową „7”. Mogliśmy się szczycić. „Lonek” miał „Parabellum” od K.O. Jeden rewolwer i 70 naboi mieliśmy na magazynie, dorwał go grupie „Konrad”. (Arsenał własny). Nowym - nieobytym i młodym ludziom - broni nie dawaliśmy na stałe. Tylko konkretny czyn, gwarantował im to prawo. „Zeks” pozyskał już paru amatorów, rozmawiał z nimi, przygotowywał moralnie. Paru ludzi zamierzałem przydzielić „Lonkowi”. Ten analfabeta o wysokiej inteligencji i sprycie, spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Otrzymałem go od „Stopy”. Mieliśmy na warsztacie parę osób ze spisów sporządzonych przeze mnie i starych „Konrada”. Wypadek z „P” (zamach na Podabę) popsuł nam szyki. Znów błąd. Zbyt słabi byliśmy organizacyjnie, żeby wypowiedzieć walkę otwartą. Unicestwienie policjanta (Gestapo) wywołało represje, na które nie pozwolono odpowiedzieć. Ciche porachunki z kofidentami, były dla naszej sprawy prawdziwie korzystne. „Góra” kazała nam milczeć. Gdybyśmy w odpowiedzi posłali (na tamten świat) kilkudziesięciu funkcjonariuszy policji Gestapo, czy żołnierzy, sytuacja by się zmieniła. Zamierzaliśmy podjąć się tego (dać odwet), ale władze Komendy Okręgu zabroniły. Byliśmy samodzielni, ale liczyć się wypadało. „Konrad” już siedział poza Wilnem i zjawiał się od czasu, do czasu. Mogliśmy na razie opracowywać - zbierać informacje, śledzić – ale nie wykonywać. To na nic.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 129.</span><br />Pewnego smutnego poranka, ostatecznie związano nam ręce. Władze - niezadowolone z samodzielnej grupy (bo to warcholstwo) - postanowiły położyć opiekuńczą dłoń na zbyt gorących - ich zdaniem - karkach. Burzliwa rozmowa ze „Starym” w skutkach okazała się zgubna. To znaczy, zatraciliśmy samodzielność. Rób, co ci każą, czyli nic nie rób. Dano pieniądze. I znów stałem się funkcjonariuszem „organizacji wyczekiwania”. Cieszyłem się przynajmniej, że naprawdę wartościowi ludzie mają udział (w mojej grupie): „Zeks”, „Lonek”, „Zosia”, „Niura”, „Rysiek” i inni. Jasne, że ludzi KD nie podałem, bo by mogli sobie tego nie życzyć. Nie było co robić, a stąd znów błędne poszukiwania. Praca nie wyczerpywała mnie. Nie biegałem zziajany. Było to zbyteczne, bo ludzie, których sobie dobrałem, pracowali w całkowitej świadomości niebezpieczeństwa, solidnej konspiracji i wzajemnej sympatii. Zaufanie, którego dowody niebawem otrzymałem, było i pozostało, nienaruszone. Nikt też - poza grupą i „Górą”, której przedstawiliśmy statut – o istnieniu naszym nie wiedział. Byliśmy już na drodze do spełnienia moich marzeń o związku braterstwa. „Góra” zahamowała rozwój, a następnie ja uległem wypadkowi. W lasku Zakretowym rozbroiliśmy litewskiego Gestapowca o czym już mówiłem. Los ślepy, czy nie ślepy sprawił, że dziwka poznała mnie na ulicy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 130.</span><br />Jak się to stało? Byłem wtedy umazany i przebrany.<br />W jednej chwili (ak: 19 września 1943 roku), na rogach, ukazali się agenci, policjanci, a do mnie zbliżył się Gestapowiec w towarzystwie cywila i dziwki. Spokój! Był to wewnętrzny nakaz. Widzę znajome twarze przechodniów. Nie - zabijać tym razem - nie mogę. Ludzie wnet zawiadomią. Kierujemy się na Ofiarną. Ul. Jasińskiego zablokowana, Gimnazjalna otwarta. Uciekać! Uciekać! Wystartowałem. Gestapowiec strzela co chwilę i wyje: „Halt”! Ludzie w mundurach, cywile i kobiety – wszystko ustępuje mi z przerażeniem - bo mam już w ręku ulubioną maszynę. W lewo, na Piekiełko. Obcisła jesionka krępuje, ciężko gramolić się na pagórek. Trrrach! Gorąco. Ciemno. Dostałem. Odwróciłem się do ścigającego, ale czy strzelałem, nie pamiętam. W tej chwili błysnęła myśl: „Do diabła z paltem”. Zrzuciłem krępujący pancerz i wspaniały strumień ciepłej posoki spłynął na kark, na piersi i po ramieniu. Odzyskałem przytomność i panowanie nad sobą. Uciekać! Krzyżowa to była droga, wspinać się na Sierakowskiego. Goniły mnie zwierzęta. Oh! Byle do zakrętu. Za zakrętem - chwyciłem teczkę pod pachę, rewolwer wetknąłem za pas i z kapeluszem w dłoni - elastycznym krokiem przybyłem nie zwróciwszy niczyjej uwagi, do drzwi Zbawienia.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 131.</span><br />Chwilę wypocząć, bo siły już mnie opuszczały. Dom ten, stał się dla mnie arką zbawienia. Dom p. „Zofii”. Obstawiono dzielnice, szukano, rewidowano, kontrolowano. Psy wpadły na Zakretową, a po mnie ani śladu... . Znów, jak kamień w wodę. Biegali po schodach, zaglądali, wypytywali. Na nic. A ja - nabrałem tchu i przebrany w granatowy, kusy kubraczek i czapkę, jak wronie gniazdo - poszedłem ku ulicy Sierakowskiego. I dalej, dalej, aż do domu „Zosi”. Tam opatrzono, ułożono i obmyto moje ciało. Sprowadzono „Lonka”, miał przygotować mieszkanie. Wieczorem przyszedł Ojciec. Biedny ten - zmęczony już człowiek - skazany był na wielkie cierpienie. Fotografię moją muszą mieć, bo włożyłem nieopatrznie do kieszeni palta. Uciekajcie, uciekajcie natychmiast! Ojciec niepotrzebnie zajął się przysposobieniem wozu do drogi. Boże! Boże! Matkę i Brata aresztowano. Może to trudne do zniesienia chorej kobiecie, ale gdyby Ojca schwytali: katowaliby, łamali, wydzierali. Brat mój nic nie wiedział i nic nie ma do powiedzenia. Matka, to Matka. Dzieci przysparzają trosk przez całe życie, a One cierpią i kochają. Och! Brat mój, okazał się silnym. Cześć Ci Braciszku! Chwała Ci Matko! Nikt z moich przyjaciół nie wpadł z waszej winy. Smutny był to sukces, że udało mi się wyjść z życiem. Spotkanie ze znajomą w związku z postępami akcji ratunkowej, spowodowało obławę. Zauważono i poznano mnie. Znowu ta kurwa przeklęta, agenci i policjanci. Zorientowałem się i zawróciłem. Z jaką rozkoszą przedziurawiłbym im wnętrzności. Nie można. Zbyt cennych mieli zakładników. Uciekłem.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-90888785461178333082008-10-17T03:06:00.000-07:002008-10-17T03:12:41.869-07:00"Derwisz": 5„Po południu - tego dnia - odwiedziłem Serża. Leżał u „Klary” na ul. Piwnej. Od białego płótna świeżej pościeli, odbijała się – rażąco bladowoskowa – twarz rannego. Miał duży upływ krwi. Odpowiadał słabym głosem. Postrzał otrzymał w lewą łopatkę, na wylot. Szczęśliwie, kula nie naruszyła kości. Dostał tak, jak biegł, pochylony. Rana nie była niebezpieczna, ale istniała obawa zakażenia. Zrobiono domowy opatrunek. „Klara” i inni, biegali po mieście w poszukiwaniu lekarza, który zdecydowałby się odwiedzić rannego. Ani jeden chirurg nie chciał przyjść, ani jeden „nie miał czasu”. Oni chętnie demonstrują patriotyzm – jak wielu innych – zapalaniem zniczy w Zaduszki na grobach poległych.<br />Ponownie zajrzałem nazajutrz. Czuł się bardzo osłabiony. W domu, nastrój nieprzyjemny, krępujący. Nikt nie protestuje, ale strach w oczach, jak najbardziej zrozumiały w danej sytuacji. Ściemniło się, gdy przybył „Wincuk”. Przyprowadził ze sobą dorożkę. Wygląd miał energiczny. Był zakochany w Serżu. Opieka pewna. Sergiusz podniósł się z łóżka i ubrał się przy naszej pomocy. Był blady. Pożegnaliśmy się. „Wincuk” – przez szacunek i miłość do Serża – ucałował mnie. Wziął rannego pod ramię i wyszli”.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-86604538396240687302008-10-17T03:02:00.000-07:002008-10-17T03:05:20.538-07:00Sergiusz: 132-134Sergiusz-132:<br />Otarłem się o prześladowców i oślepiłem światłem lampki. Tym razem, ciemna noc mnie utuliła. Boże Narodzenie nie przyniosło zmian. Korczyc i Jerzy L. oszukali. Wzięli cztery tysiące marek i nic nie zrobili. Zapłacę im i to słono. W oczekiwaniu rozwoju sprawy, postanowiłem siedzieć w Wilnie. Wszelką akcję musiałem zahamować. W drodze wyjątku postanowiliśmy uśpić Gestapowca interesującego się zbytnio „Stopą”. Do tego nie doszło, bo los popłatał mi figle. Rezydowaliśmy w chatce 80-letniego starca. Rudera o której wiele mówiłem. Wychodziłem tylko wieczorem i przebiegałem w szalonym tempie miasto. Podsuwałem teraz, kiedy SSS sparaliżowane, sprawę partyzantki z łona KD. „Stopa” z kolei, przedstawił to ojcom Wileńskiej Organizacji (K.O.). Znaleziono moc trudności, nie do przebycia. Na wigilię B.N.43 zaprosił mnie „Stopa”. Przy okazji poruszyliśmy zagadnienie najważniejsze, walki zbrojnej. Postanowiliśmy, że zwróci się z tym do młodych pionierów KD na zwołanym w tym celu zebraniu. Miało to się odbyć na trzeci dzień świąt. Drugi dzień, był dniem walki. Żegnałem hucznie stary rok. Spędziliśmy z „Lonkiem” parę godzin u przyzwoitych ludzi, chwaląc mięsiwa, ciasta i domowe wino. Około dziesiątej wracaliśmy do nory, a tu litewskie mundury, latarki, karabiny i krzyk. Stało się to niespodzianie, bo podpici wybiegli z domu przy ul. Subocz. Biegli rzężąc we wściekłości, wołając: „Halt”! Na nas krzyczeli, bośmy się im nawinęli pod rękę. Za węgieł! Rzuciłem polecenie. Kilka susów. Na chwilę staliśmy się niewidoczni. Tyle było potrzeba, żeby postanowić.<br />Sergiusz-133:<br />Olbrzymi drab biegł, wychylał się już i w tym momencie wypadłem mu na spotkanie. Za nim biegli dwaj, równie wściekli policjanci. Raz, dwa, trzy – czyli trrrach! trrrach! trrrach! - trzy silne błyski niezawodnego „Ufi”. „Lonka” maszyna zawiodła, więc zdecydował się wycofać. Oddawszy trzy strzały - do każdego po jednym - oddaliłem się. Dwa trupy, trzeciego spudłowałem. Ha! Trudno. Na drugi dzień dopiero udało mi się - przez niezastąpioną kurierkę „R” - odnaleźć „Lonka” w zdrowiu. Nic nie zagrażało chacie. Zebranie doszło do skutku. Zabrałem głos w kwestii „walki”. Przedstawiłem możliwości, na które koledzy się zgodzili. Miałem przewidzianą bazę w okolicy Bieniakoń. Z tego punktu zaczniemy. Teraz w drogę. Postanowiłem tam natychmiast wysłać „Lonka”. Miało to nastąpić w wigilię Trzech Króli. Niestety, „Lonek” gdzieś zahulał. Zbeształem go i kazałem zbierać się. Wypakował elegancko walizę i w najlepszym humorze myślał o samogonie, bo pić mógł. Około godz. 10 otworzyły się drzwi bramy. A to co? Kto? Normalnie wchodzili tak znajomi, bo znali sposób odsuwania haka. Coś „Lonka” tknęło: zobaczyć! Ja rzuciłem okiem przez szparę. Płaszcz skórzany: wystarczy. Chwyciłem z pod poduszki maszynę. „Łabas! Dokumenty”! Jeden sterczał w drzwiach, drugi na środku pokoju. „Moje dokumenty na piecu”, powiedziałem.<br />Sergiusz-134:<br />Odwróciłem się ku drzwiom. Gdzie?! Burknął niesympatyczny cham. Nie, to nie! Wydobyłem z pod pachy i trzasnąłem. Chłopisko w skórze podskoczyło ku mnie, ale zdążyłem i tego poczęstować koło brzucha. Potoczył się. Nieszczęsny „Lonek” musiał go dokończyć. No cóż? Trzeba było wiać. Biedka - ów starzec - okazał się mężnym. Nie narzekał, nie rozpaczał, nie myślał o sobie. Wiedział, że chowa ściganych i teraz kazał nam zabierać co ważniejsze rzeczy i uciekać. Uciekajcie! Uciekajcie moje chłopcy! Ech! Biedny ty stary, przeczucia nie omyliły ciebie. Pierwsza ofiara zdołała wyskoczyć, ale po przebiegnięciu dwudziestu kroków, padła. Trup. Tu trup, tam trup. Zabrałem co było pod ręką i przeprawiłem się przez Wilejkę. „Lonek” nie zdecydował się na kąpiel, poszedł swoją drogą. Po paru dniach przeczekania, odszukałem swoich. Już pogrzebano mnie biednego - łamano kości w Gestapo - a ja żyw i zdrów. Nie ma co i rok 1944 zaczął się hucznie. Postanowiłem już nie igrać z losem. W las!Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-4090554943487066902008-10-17T02:56:00.000-07:002008-10-17T03:00:27.420-07:00"Derwisz": 6Pojawiły się pretensje Żydów do Polaków o to, że w związku z zakazem Niemców - chodzenia przez Żydów chodnikami - Polacy nie zamanifestowali swej solidarności i nie chodzili jezdnią tak, jak Żydzi. Istotnie, polska ludność wstrząśnięta była tym zakazem, lecz Polacy ich nie prześladowali, nie torturowali. Żydów wspomagano żywnością, przechowywano, ukrywano. Dzięki temu wielu ocalało. Na ul. Połockiej - za przechowywanie Żydów - wymordowana została cała rodzina polska. Podobnie było na Antokolu, za ukrywanie inż. Cholema. Pani Ejgerowa - wdowa po profesorze, Niemcu - zamieszkała z Żydem na Jerozolimce. Za to Gestapo zamordowało ją i jej syna. Litwin - były pracownik poselstwa w Wiedniu - wydał Żydówkę - żonę byłego ministra litewskiego, a późniejszego posła w Austrii - za usunięcie go z posady. Katowano ją, aby wskazała miejsce pobytu swej córki. Według pani Neuman, zamordowano ją w celi piwnicznej, która służyła za katownię Gestapo. Kilku pijanych agentów, strzelało do jej twarzy, jak do tarczy. Kolejna Żydówka przechowywała się na ul. Zygmuntowskiej. Wymknęła się na Plac Katedralny, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Zauważona przez Gestapo, uciekała. Trafiono ją w rękę i żołądek. Nazajutrz zmarła w szpitaliku więziennym, bez pomocy lekarskiej. Przewidywano, że bolszewicy będą się mścili na Litwinach za masakrę Żydów!<br />Każdy oficer niemiecki, miał kochankę, Polkę. Pani Szrajberowa - z domu Dembińska - była ze Szwabami, którzy zarekwirowali wieprza i samogon na zabawę w Poniemenczynie. Powiadomiony patrol partyzancki, odebrał zdobycz. Jedna z pań Kurowskich, czuła się w Gestapo tak, jak u siebie w domu. Pomagała jednak ludziom, ale tylko za złoto. Kapitanowa „G”, oskarżyła męża o nielegalne poglądy. Powędrował na Łukiszki. <br />Bardzo wiele Polek - Żałoby Narodu - nie uszanowało!<br />Były też kobiety wzniosłe, wierne i ofiarne. Takie, jak panna Kopeć, zakatowana na Gestapo. Jak siostra Łucja, „Zosia”, „Kotka” i inne z konspiracji, dziś bezimienne.<br />Danucie Wyleżyńskiej towarzyszyła zwykle jej przyjaciółka, p. Sieńska. „Lech” oczekiwał na uzgodniony sygnał w podwórzu kościoła prawosławnego. Przechowywano tam szczątki Świętych – Cyryla, Metodego i Eustachego – misjonarzy prawosławnych, zamęczonych w mękach przez pogan litewskich. Ucząca się młodzież – za czasów zaboru – pielgrzymowała do grobów, aby uszczknąć szczyptę waty w którą owinięte były relikwie Świętych. Miało to im pomagać na egzaminach. Podobno - gdy zjawili się Sowieci - relikwii nie zastali, tylko watę.<br />„Jurek” miał stać na rogu ul. Bazyliańskiej, około 10 metrów od stanowiska policjanta litewskiego, regulującego ruchem. Po sygnale od „Konrada” i „Zosi”, „Lech” przechodzi do bramy następnej. To dom Kapituły Wileńskiej. W tą bramę ma wejść „Danuta”. Niewysoka, gruba, sylwetka... .<br />28-go października 43 - po tygodniu od postrzału Serża na Piekiełku - byłem gotów do drogi. „Wzięli”, mówi Basia (jedna ze współlokatorów). „Najpierw Przemyka, po godzinie Panią też. Zapowiedzieli się na 4-tą po Pana”. Żona w międzyczasie zawiesiła pudełko z biżuterią na sznurku w korytarzowym wyciorze komina. Maszynę do pisania ukryła na strychu (dotąd ją posiadam w Gdyni). Inne rzeczy i pieniądze doręczyła pannom Basi i Zosi. W szafie, w torebce znajdowało się 3 tys. rubli. Zapomniała o nich. Agenci często zaglądali potem do mieszkania. Pieniędzy jednak nie wzięli, a trudno przypuszczać, że nie wykryli ich podczas rewizji. Przemykowi uwiązano ręce do haków w celi przesłuchań Gestapo, kopnięto taboret. Chłopak zawisł - ścięgna wyciągały się - biło naraz dwóch, gdzie popadło. „Gdzie brat”! Buciki dziecka ślizgały się po ścianie, szukając oparcia dla stóp. Dał wreszcie znak, chce mówić. Wiedział, że nie powie nic, co mogłoby zaszkodzić bratu oraz jego przyjaciołom, bo o ich działalności nie był informowany. „Słyszałem z drugiego pokoju, gdy Ojciec opowiadał Matce, że przyszedł jakiś osobnik i powiedział, że Sergiusz jest ranny. Tyle tylko słyszałem, nic więcej nie wiem”. Agenci na razie odpuścili. Nie wiedziała o takiej wersji matka. Trafiła do Żemajtisa. (Pochodził on ze Święciańskiego powiatu. Jako litewski student prowadził propagandę antypolską, był karany. Staż polityczny odbył w Berezie Kartuskiej. 6 lat więzienia, ponoć był tam maltretowany). Po oświadczeniu żony, że razem leżeli w szpitalu, a więc, „znajomych” nie może pan przesłuchiwać, przekazał sprawę „Chińczykowi”. (Liali była już aresztowana). „Chińczyk” - przesłuchujący żonę - zapytał: „A Niewiarowską, znała”? „Nie”. „Jak, to? Raz zastała u was dwóch młodych ludzi. Jeden nazywał się Jurek. Kto to”? Wreszcie wrzasnął w kierunku żony: „Zniszczyć waszą krew”! Żona domyśliła się, że tą tajemniczą, „platynową blondynką”, jest p. Halina Niewiarowska. Wizja lokalna Gestapo w mieszkaniu „platynowej blondynki” (nazywanej też przez Serża „Liali”). „Chińczyk” zachowywał się bardzo brutalnie wobec p. Haliny. Agent Doilida stanął w jej obronie. Obecnym przy wizji był też kat Łukiszek, Genias. Aresztowano znajdującego się w lokalu, przypadkowego mężczyznę. Mąż jej, kulturalny Litwin, nie oskarżał ją, lecz – mimo przykrości ze strony prokuratorów litewskich i dygnitarzy Gestapo – pomagał ją ratować. Odwiedzał ją w więzieniu, przynosił to, co mógł najlepszego. Litwini są solidarni między sobą, jak Żydzi. Po dwóch miesiącach została zwolniona za poręczeniem męża. Współwięźniarki nazywały ją „Matką Boską”. Istniały uzasadnione domniemania, że to kochanka „Wincuka” wydała „platynową blondynkę” oraz inne osoby.<br />Gestapo szukało intensywnie „małą dziewczynkę”, kurierkę Serża. Na szczęście, nikt jej nie znał. Być może była nią 12-letnia Roma, dzielna i roztropna córeczka p. „R”.<br />Więzieni na Łukiszkach: Pani Ola – krawcowa oraz jej przyjaciel „kryzysowy” - p. Fogejczuk, sierżant PAC-u. W zależności od okoliczności życiowych p. „F” zbliżał się, lub oddalał od p. Oli. Stąd przylgnęła doń nazwa „kryzysowy”. Kiedyś mój brat, Julian oraz synowie Marian i Przemysław - mieszkali u p. Oli - stąd znaliśmy się dobrze. Mimo, że p. „F” był Austriakiem - nie współpracował z Niemcami - pozostał wierny Polsce i cierpiał, jak inni. Olę i p.”F” więziono za to, że Ola palnęła kumoszkom w Szyrwintach, iż wie, kto dokonał ostatnio zamachu na Litwina z Gestapo. Siedzieli 5 mies. Nowa więźniarka - śliczna Polka - też 5 mies. spodziewała się odsiedzieć. Panna ta pracowała w Ejszyszkach. Jej przyjaciela wywieziono na prace do Reichu, korespondowali ze sobą. Raz napisała, że o ile Hitler nie uszanuje kobiet polskich, to przegra wojnę. Cenzura szwabska oczywiście wykryła autorkę. Inna uwięziona panna (pracująca w Urzędzie Stanu Cywilnego w Ejszyszkach) – w liście do przyjaciela - nie tylko podała wiadomości rodzinne i miejscowe ploteczki, lecz jeszcze polityczne, że w okolicy pojawiły się liczne partyzantki. Dodatkowo uzupełniła: „Nie wiem dlaczego, ale serce moje raduje się i skacze”. Oczywiste, że cenzura Gestapo musiała zatrzymać tę radość. Spędziła 5 mies. na Łukiszkach. Następnie odtransportowano ją do obozu pracy w Perweniszkach na Litwie. Pannę tę spotkaliśmy później w Warszawie, podczas repatriacji z Wilna do Polski. Pani Ewa Bielawska – kasjerka w kasynie dla Niemców - była po raz 2-gi na Łukiszkach. Było również na nią ostrzeżenie w wileńskiej gazetce podziemnej w której ogłaszane były wyroki śmierci dla kolaborantów. Pani Stefa - piękna kobieta - genialnie wprost sprytna, sekretarko-kochanka szefa Wilno-Land. Fryc musiał wyjechać na dłużej, więc pod jakimś pozorem umieścił ją w ciupie, aby nie zdradzała. Litwinka „Ł”, trafiła tu za usiłowanie zabójstwa kochanka. Potrafiła świetnie symulować. Solidarni Litwini załatwili jej status „obłąkanej” i oddano pod opiekę męża. Wcześniej, za Rosjan, organizowała stołówki w Bristolu, gościła urzędników Narkomu (Rady Komisarzy Ludowych). Za świstek bibuły komunistycznej, zamordowano Białorusinkę. Jej 4-letnia córeczka, została w więzieniu na Łukiszkach. Rej w szpitaliku wodziły: pani Neuman – raichdeutschka - sekretarka gebitskomisarza Hingsta oraz pani „R” – volksdeutchka - żona Polaka, maszynisty, którego nazywała „lokomotivfϋhrer”. Nikt nie znał prawdziwych powodów uwięzienia obu Niemek. Pani Neuman była rozwódką. Mówiono w celi, że wpadła za wystawianie orderów na towary reglamentowane - na fałszywe nazwiska - oraz handel kartami żywnościowymi. Sądzono, że nie uniknie kary śmierci. Syn jej zginął pod Bobrujskiem, wraz z kilkudziesięcioma chłopakami z Hitlerjugend’u. Raz zwróciła uwagę żonie, że tylko Niemki mogą spacerować - gdzie chcą - po podwórku. A „nierasowe” tylko wokół klombu. Natomiast pani „R”, niechcący się wygadała, że ukończyła specjalny kurs policyjny w Sopocie dla osób uzdolnionych niezwykłym słuchem. Szkolono tam obsługę obozów koncentracyjnych. Być może, była tu z tego powodu. Panie te, nie życzyły sobie przebywać w sali z kobietami „nierasowymi”, miały do dyspozycji 2-kę. Pani „R” zachowywała się bardzo despotycznie w szpitalu, lecz nikomu nie zaszkodziła. Przeciwnie, pomagała sama oraz przez córkę, która dostarczała jej obiady z miasta. Pani Rotal pracowała w biurze podań Kątkowskiego. W wolnych chwilach pisała na maszynie zasłyszane plotki oraz wiadomości londyńskie, które później kolportowała wśród znajomych. Ktoś doniósł na Gestapo – niewątpliwie za wynagrodzeniem – siedziała 1 rok na Łukiszkach.<br />Ścigają mnie szpicle. Nocleg u kuzynki, Kupściowej na Chocimskiej. Do naczelnika Leleny udała się Liali (obecnie gdzieś nad Oceanem Lodowatym). Na pomoc mi przybył brat Julian z Litwy. Czynię próby dotarcia do Żemajtisa. Mieszkał przy ul. Wileńskiej 15 (czy Gedymina 19) z żoną u teścia, kupca Nowickiego. Napisałem list, adresując go na jego prywatny adres. Naczelnikiem jego był Babravicius, również po polskich więzieniach. Mówiono, że miał osobiste powody do zemsty na Polakach.<br />Kolejny „kocioł” na mnie w drodze na melinę, na ul. Miłej. Okrężną drogą dotarłem do willi p. Kazimierza Jastrzębskiego. Innym razem zauważyłem szpicla – starszego Polaka - na ul. Żeligowskiego, wychodząc z domu p. komandorowej Jaźwińskiej. Przypuszczam, że wyśledził mnie w tej okolicy, wczoraj. Znałem go już od dawna z widzenia, miał charakterystyczny wygląd. Powłóczył nogą. Dawniej też był łapaczem.<br />Wiele nocy - z rekomendacji przyjaciół - spędziłem na ul. Miłej u pana Mansurowa. Był on Rosjaninem, zajmującym kiedyś wyższe stanowisko w „Kaznaczejstwie”. Można mu było zaufać, chociaż tęsknił za Carem. Organizacja zaopatrzyła mnie w „lewy” dokument.<br />Serż – ucharakteryzowany, dzięki akcesoriom teatralnym dostarczonym przez „Wika” - pojawił się u p. Dauterów. Tam konsternacja, nie poznała go nawet p. Basia, z ktorą siedział 18 mies. w więzieniach sowieckich, w Oszmianie i Słucku.<br />W tym czasie pertraktowałem przez pośredników z agentem Niewiarowskim. Chciał 100 tys. za uwolnienie moich najbliższych. Transakcji jednak nie zrealizowaliśmy. Adwokat, Litwin – po zapoznaniu się z aktami – powiedział, ze sprawa jest zła. Serż oskarżony jest o terroryzm i rozbrojenie oficera Gestapo. „Niech zgłosi się dobrowolnie, to rodzina będzie wolna”. Nie mogłem przyjąć głowy Serża za żonę i synka. Postanowiłem sam zgłosić się na Gestapo. Nie było jednak żadnej pewności, że pójdą na taką wymianę. Intuicyjnie czułem, że dopóki Serż i ja jesteśmy na wolności, nie spadnie im włos z głowy.<br />Pani Halina Lenkowska - żona p. Jerzego – wiedziała, że często ukrywam się na Kolonii Magistrackiej u jej rodziców. Któregoś dnia, oświadczyła, że jej koleżanka, Kwiecińska, ma możliwość uzyskać zwolnienie mojej rodziny. Miało to nastąpić przez męża Kwiecińskiej, pracującego w Gestapo i dobrze znającego oficera Korczyca. Koszt miał być 8 tys. marek. Pieniądze na ten cel były zdeponowane przez Organizację u państwa Medyńskich. Niestety, transakcja nie doszła do skutku, a część pieniędzy z zadatku przywłaszczył któryś z pośredników, lub może sam Korczyc.<br />Lenkowscy mieszkali na ul. Miłej. Wdowa po sędziu z 3-ma synami. Średni, Jerzy był kolegą szkolnym Serża. Ożeniony był z córką p. Jastrzębskich. Posiadali oni w centrum Wilna – przy ul. Grabarskiej – mieszkanie, gdzie kilkakrotnie nocowałem. Pan Jerzy, za 1-szym aneksem Sowietów, był członkiem komsomołu. Obecnie podejrzewano, że kręci z Gestapo. Był aresztowany za spekulację przez Niemców. Wydał kolegów, którzy uczestniczyli w tych transakcjach. Wg p. Jerzego, wywiezieni oni zostali na niewolnicze roboty do Niemiec, wg wersji na mieście, zostali rozstrzelani. Wydał - bo musiał kogoś wskazać u kogo nabył towar – tak się usprawiedliwiał. Nie wyjaśnił, czemu zawdzięcza swoje zwolnienie. Później przyszło wezwanie, aby stawił się w pok.11 w Gestapo. Pan Kosarski z rodziną dyskutowali, co ma robić. Więc, poza pierwszym - nieszczęśliwym wypadkiem - pewnie nikogo nie wydał i nie pracował dla Gestapo. Matka p. Jerzego kiedyś poszła do piekarni na ul. Witoldowej 20 z prośbą o nocleg u swojej znajomej. Pani piekarzowa dotknęła ją boleśnie i stanowczo odmówiła dodając, że dla gestapowców w jej domu miejsca nie ma. Pan Jerzy udał się na Litwę, gdzie przyjął agencję w firmie: „Skup skór surowych – Jakobi i Danielewicz”.<br />Pewnego razu Organizacja skierowała mnie na nocleg na ul. Podgórną, do starszej pani z Podziemia (wiele pań było patriotycznie zaangażowanych). Kontakt z Organizacja miałem przez „Klarę”, która potem poszła z Serżem w teren, jako łączniczka.<br />Poznałem tam pannę „Adę” - znaczniejszą działaczkę AK - w mundurze niemieckim. Z polecenia Organizacji, pracowała w Gestapo. Dała mi 3-dniowe schronienie na ul. Kalwaryjskiej 51 u pani kapitanowej, która również pracowała w urzędzie niemieckim. Czuła się jednak zagrożoną, spodziewała się aresztowania. Prosiłem panią kapitanową, aby skierowano mnie do partyzantki. „Za stary” – przyszła odpowiedź.<br />Któregoś razu p. Miotkowski – kolega Przemyka – pomagał mi dźwigać kosze z żywnością dla uwięzionych. Nadeszła p. Grzebieniewska, która „nagrywała” sprawę dostawy ze znajomą strażniczką, Litwinką. W bramę więzienną weszła razem z p. Miotkowskim, który już tam wcześniej siedział. Po godzinie, tylko on ukazał się w bramie. Panią Grzebieniewską zatrzymano. Okazało się, że przy nazwisku żony i syna była adnotacja, aby paczek dla nich nie przyjmować, a doręczycieli zatrzymywać. Pani Grzebieniewska jednak zdążyła podać kosze znajomej strażniczce, byliśmy więc przekonani, że więźniowie je otrzymali. Odeskortowano ją do siedziby Gestapo. Badano brutalnie, popychano, szturchano. Wreszcie, na interwencję Korczyca – znaczniejszego agenta Gestapo – została zwolniona. Tłumaczyła się, że prowiant dostarczała z własnej inicjatywy, jako znajoma i dawna uczennica jęz. francuskiego madame Margarite. Przepraszałem ją – za doznane z naszego powodu przykrości – tymbardziej, że była Rosjanką, całym sercem zaangażowaną w sprawy polskich więźniów politycznych. Jak się później okazało, paczek więźniom nie przekazano.<br />Kolejna próba dostawy żywności przez siostrę zakonną skończyła się podobnie. Siostrę zatrzymano, paczki skonfiskowano.<br />Droga legalna była zamknięta. Od żony przychodziły grypsy. Znalazła się droga dostawy przez inne więźniarki. Niestety, wkrótce urwała się z powodu epidemii tyfusu na jednym z pawilonów.<br />Piekiełko. Serż wyszedł od dentystki, pani Smólskiej. Wpłacił ostatnią ratę za koronkę. Widział się z Liali, „platynową blondynką”. Skręcił w ul. Jakuba Jasińskiego. Zatrzymany, wylegitymował się Gestapo. W pośpiechu schował legitymację do kieszeni płaszcza, zamiast spodni. Być może, że z tego powodu tyle nieszczęść miało nastąpić. Na zaproszenie do Szarego Gmachu, salwował się ucieczką na Piekiełko. Czy rozpoznała go z grupy agentów ta, która towarzyszyła gestapowcowi w Lasku Zakretowym? Mało prawdopodobne, aby mogła skojarzyć elegancko ubranego, ze „smoluchem” z lasku? Nie. Nawet siostra „Klary”, która widziała zamachowca na „Danutę” z odległości kilku kroków - przebiegającego przed jej domem – nie rozpoznała w nim swego dobrego znajomego, Serża. Fotografia była bardzo mało czytelna. Ktoś - kto rozszyfrował twarz - musiał bardzo dobrze znać Serża i zdradził. Na ul. Jagiellońskiej nie był on meldowany. Fotografie mężczyzn, które były w mieszkaniu, dałem na przechowanie państwu Medyńskim z ul. Mickiewicza.<br />Aresztowano około 30 osób. Przez plotkowanie obywateli, Gestapo dotarło nawet do szwaczki, która reperowała koszulę Serżowi po postrzale na Piekiełku. Spotkania Serża z Liali odbywały się także w poczekalni gabinetu dentystycznego jej ciotki, p. Marii Smólskiej. Niebawem - po „Piekiełku” - czterech agentów Gestapo odwiedziło ją. Pytali o Serża. Pani Smólska nie poinformowała nas o tym fakcie, ani też swej kuzynki, Liali. Serż był zameldowany w tym czasie na ul. Mostowej, natomiast rodzina mieszkała już na ul. Jagiellońskiej. Zdjęcie Serża, którym dysponowało Gestapo, pochodziło sprzed 7-miu lat z okresu walk bokserskich pod przybranym nazwiskiem Bielawski. Prawdziwego nazwiska nie znali.<br />W domu p. Smólskiej mieszkał agent Gestapo, Litwin, Doilida (syn jej koleżanki z Mariampola). Już nazajutrz, gdy Serża postrzelono, Doilida odwiedził p. Smólską. Dopytywał się o Serża. Znał moją żonę, bo mieszkała ona kiedyś u p. Smólskiej, na ul. Ofiarnej. Foto więc, już było zidentyfikowane. Ojciec p. Smólskiej był Polakiem, matka Niemką – Natalia Szwarc. Mąż, Litwin, kier. transportu miejskiego. Pani Genia Tymińska – w obecności p. Haliny Grzebieniewskiej – jawnie (w oczy), oskarżyła p. Smólską: „To konfidentka Gestapo, to z jej powodu ucierpiałam”.<br />Jestem przekonany, że Gestapo operowało na podstawie pewnych danych. Kolejne spotkanie z dziewką z Lasu Zakretowego, „przypadkowe” nie było.<br />Dzięki przyjaciółce p. Haliny Medyńskiej, dotarłem do pewnego dozorcy, Litwina. Zabierał paczki, dzielił je i częściami dostarczał żonie i synkowi. Robił to oczywiście odpłatnie, gdyż w przypadku wpadki, ukarany byłby bardzo surowo. Często udawało się żonie zdobytą żywność przekazać niepostrzeżenie synowi podczas nabożeństw. W kaplicy spotkała Jurka Zachorskiego, chodził o kijach. Znała go wcześniej, Przemyk również. Pan Jurek był studentem prawa na USB (Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie) oraz członkiem korporacji „Polonia”. Z dumą nosił sztandar korporacyjny i obnażoną szpadę, podczas uroczystych obchodów świąt narodowych, lub kościelnych. Z daleka wyglądało, jakby nie miał nosa, ze względu na rozmiar i spłaszczenie. Obecnie - po przebytych cierpieniach w więzieniu – twarz Jurka nosiła wyraz jakiegoś osobliwego uduchowienia, jak twarz Chrystusa. Nie rezygnacji, lecz wysokiej ofiary. Pan Jurek wychował się w silnych zasadach religii i zachował je, nie pozwolił ich w sobie zachwiać. Obecne cierpienia umocniły jego wiarę. W losie swoim upatrywał wolę Boską, a nie karę Bożą i to pomagało mu znieść męki od Gestapo. Stał się ascetą. Jurek wpadł przypadkowo. Agenci Gestapo mieli zamiar dokonać rewizji w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 5. Przez pomyłkę trafili do innego mieszkania, gdzie zastali 4-ech młodych ludzi i nie rozpakowane walizki. Dwaj chłopcy byli emisariuszami z Warszawy. W walizkach agenci ujawnili broń i amunicję. Jeden z chłopców zdołał zbiec. Innego, który chciał się bronić, agenci zastrzelili. Nie wiadomo, co się stało z 3-cim. Może również zbiegł, a Jurka gestapowcy aresztowali. Przesiedział 6 miesięcy w pojedynce, przykuty łańcuchami do ściany. Stan Jurka wskazywał na odniesione tortury. Siostra Jurka, Zosia – niezmiernie miła 17-letnia panienka - robiła starania przez agenta Gestapo, Niewiarowskiego. Ona to podała mi jego adres. Wierzyła, chciała wierzyć, że brat wyjdzie. Jurka rozstrzelano na Ponarach. Było to miejsce, gdzie Gestapo kwitowało się ze swoimi wrogami. Nieszczęściu swemu Zosia długo nie chciała wierzyć. Gdy w więzieniu paczek jej więcej nie przyjmowano, błagała dozorców, aby jej potwierdzono, że Jurka wysłano na pracę do Niemiec. Tak bardzo chciała usłyszeć, że Jurka nie rozstrzelano, że żyje. Akurat, gdy skończyły mi się meliny, spotkałem na ul. Świętojańskiej p. Zosię, siostrę Jurka. Mieszkała tuż obok. Na ul. Uniwersyteckiej, we własnym domu z matką i bratem. Wprosiłem się na szklankę herbaty. Słoninę i chleb miałem ze sobą. Za ścianą pokoju mieszkał lokator, Litwin. Wpada ze spaceru matka p. Zosi. Nie wiedziałem wtedy o tragedii p. Jurka. Za rączkę trzymała 3-letniego chłopczyka. Pani Zachorska - z domu hrabianka Łubieńska - miała mezalians. Zakochała się w nauczycielu domowym. W posagu otrzymała Murowaną Oszmiankę pod Oszmianą oraz czynszową kamienicę w Wilnie. Po latach rozwiodła się, wychodząc zamąż za Tatara - kniazia Kryczyńskiego - prokuratora Sądu Okręgowego. Tym małym chłopcem był kniaź Selim. Nie było „herbatki” – wyrzuciła mnie. Nie spotkałem się z Zosią później, bośmy opuścili Wilno. Mówiono, że Zosia zginęła na Zwierzyńcu od wybuchu bomby, którą niosła.<br />Podobnie było z panną Wojewódzką, której ojciec był właścicielem folwarku Pikieliszki przekazanego w darze - przez wdzięczne społeczeństwo - Marszałkowi Piłsudskiemu. Mieszkała na ul. Tatarskiej. Nocleg na Zwierzyńcu u p. Miotkowskich. Nocleg znów u p. Medyńskich, a nie na ul.Wiłkomirskiej, jak planowałem. Pan P. Zalewski, porządny człowiek, były sierżant WP. Medyńscy, niezwykle patriotyczna rodzina. Panie: Halina i Wanda, aktywnie wspomagające bojowników. Szczególnie p. Halina była bardzo pomocna Sprawie. Pracując w szpitalu niemieckim, zdobywała cenne środki lekarskie. Przekazywała je do lasu. Państwo Medyńscy mieszkali na ul. Mickiewicza 15. Nie mogłem jednak nadużywać ich gościnności. Zdesperowany brakiem melin, poszedłem do swego mieszkania. Na dzwonek, drzwi nie otwierałem. Wychodziłem schodami kuchennymi na podwórze, które było przechodnie, na: ul. Jagiellońską oraz ul. Wileńską. Postanowiłem w końcu wynieść się na wieś, do Medyny. Houwaldów zastałem w domu. Spędziłem tam 3 tygodnie u p. Saturnina, kolegi Serża. Poznałem tam jego brata - Ildefonsa, artystę malarza - oraz siostrę braci, która była małżonką znanego już malarza, Czuryłły. Pan Saturnin - po niedawnej wizycie Szaulisów - nie czuł się dobrze. W Święta Bożego Narodzenia „gościła” tu partyzantka sowiecka, kilkudziesięciu chłopa. Wśród nich kobieta, Burłaczka z sąsiedniej wsi. Porzuciła męża i dzieci, aby przyłączyć się do oddziału. Wielu ruskich – osiadłych od dawna na tych ziemiach – sprzyjało bolszewikom, jak swoim. Los kobiety był tragiczny. Dostała przepustkę od komendanta na kilka godzin, aby odwiedzić krewnych. Wróciła nieco później, więc podejrzane. Zabito ją strzałem w głowę. Oddział ten goszczono, zabito wieprza, a okoliczne browary dostarczyły samogon. Mimo to, w odległości 4 km od Medyny, spalili gospodarstwo, a chłopa z żoną i dziećmi, wrzucili do płonącego domu. Podobno za denuncjację. Oblegali również dworek litewskiego oficera, lecz bez powodzenia. Kapitan bronił się w murowanym domu, zabezpieczonym żelaznymi okiennicami, jak w fortecy. Seriami ognia z karabinu maszynowego, odstrzeliwał się atakującym. Ktoś jednak doniósł na policję. Wkrótce pojawił się 800 osobowy oddział Szaulisów, ale gonić po lesie partyzantów, nie odważyli się. Saturnina sponiewierano i zbito. Byłem tam po 2 tygodniach od tych tragicznych wydarzeń. Spokój już. Saturnin przychodził do siebie. Obawiał się jednak, że teraz Litwini wyrzucą go z majątku. Zwlekał z przeniesieniem się do Wilna, ze względu na dzieci. Najmłodsze nie miało 1-go roku. Postanowił udać się sam do partyzantki. Poszedł z własnej woli tak, jak dwaj bracia Aleksandrowicze z tej okolicy. Jeden z nich był żonaty. Poszli bronić Ojczyzny. Obaj padli jednocześnie, zabici pociskiem artyleryjskim. Spoczywają na Rossie u wezgłowia Serża.<br />Lekarz więzienny - pan Ławcewicz - poinformował żonę, że na ul. Subocz zabito 2-ch policjantów litewskich Są już aresztowania, podejrzewają Serża. Po ostatnich wydarzeniach, Gestapo wydaje zaoczny wyrok śmierci na Serża, jako herszta terrorystycznej bandy. Już nie dochodziły propozycje z Gestapo, że zwolnią zakładników, jak Serż się zgłosi. Ale też agenci nie grozili już, że rozstrzelają więźniów. Agent Niewiarowski – prosił przez p. Medyńską - upomnieć Serża, aby już do agentów nie strzelał. Wraz, ze zmianami na froncie, cień strachu przesunął się na stronę konfidentów. Musieli więcej myśleć o własnej skórze.<br />Zobaczyłem się z synem dopiero trzy mies. później, gdy ciężko ranny kurował się na Karczowisku u „cudownych kobiet”, jak później nazywał to miejsce.<br />Kaci: Bazyliuk – Litwin, lub Białorusin – jako kapo więzienny, był najohydniejszym oprawcą na Łukiszkach. Ojciec jego mówił po polsku. Podczas odwiedzin syna w więzieniu – wstydził się go. Jeszcze kilku podobnych do Bazyliuka było tam, jak np. Genias i Staszis - Litwini oraz Repećko - Białorusin. Podobno, że z wyroku Organizacji zastrzelono Bazyliuka już w wagonie ewakuacyjnym do Niemiec.<br />Konfidenci: Pawłowski Julek – Polak, agent Gestapo, były uczeń gimn. Zygmunta Augusta. Podawał się za Litwina. Aresztował p. Bronisławę Nowicką w mieszkaniu p. Moralewskiego. Po Piekiełku – aresztowano szwaczkę, która cerowała koszulę „Lechowi” – również przez niego. Kwieciński był u „Juranda” w wywiadzie. Jerzy Lenkowski twierdził, że Kwieciński nadal utrzymuje kontakty z Danielewiczem i Jakobi – agenturą wywiadu niemieckiego. Orłowski Mirosław, konfident Gestapo. Wydał 120 uczniów - tworzących jakąś organizację w gimnazjum Mickiewicza oraz innych szkołach - swoich kolegów szkolnych, m.in. Siwca oraz Janka Miotkowskiego i jego 16-letniego brata. Ojciec Siwca prowadził warsztat szewski przy ul. Portowej. Był to jedyny ich syn. Zrozpaczona matka modliła się, by w życiu swym mogła spotkać Orłowskiego. Janek Miotkowski spędził ponad rok na Łukiszkach. Młodszego brata rozstrzelano. Więzienie opuściło sześciu uczniów, resztę wymordowało Gestapo. Krewni jego - ciotka i wuj - wezwali chłopca do siebie, żeby odwieść go od hańbiącej działalności. Orłowski - przed wejściem do mieszkania wujostwa – ukrył swój notesik w szafce ochronnej licznika gazowego na korytarzu. Przypadkowo zauważył to stryjeczny brat i natychmiast zawiadomił ojczyma. Pan Korzeniowski zabrał notesik stwierdzając, że zanotowanych w nim jest około 30 nazwisk. Rodzina kategorycznie zażądała, aby Mirek zaprzestał donosicielstwa do Gestapo. „Toście poto mnie wezwali”? – oburzył się chłopak. W szafce notesika nie odnalazł. Zawrzał gniewem. Poleciał do Gestapo i zameldował, że ciotka, jej mąż oraz wuj, zabronili mu współpracować z Gestapo oraz, że uprzedzą kolegów, których nazwiska były w notesie. Wuja oskarżył dodatkowo o przechowywanie składu granatów. Natychmiast zjawiło się w mieszkaniu Gestapo. Aresztowano ciotkę, wuja i p. Korzeniowskiego w którego kieszeni znaleziono notesik. Wuja – celem wydobycia zeznań dotyczących granatów – skatowano bestialsko. Cała trójkę trzymano w podziemiach budynku Gestapo, następnie 6 mies. na Łukiszkach. Matka Orłowskiego udała się do Gestapo, gdzie oświadczyła, że syn jej jest nienormalny. Oskarżenie jest fałszywe, wniesione przez zemstę osobistą. Gestapowiec – Niemiec - oświadczył, że matka, która w sposób uwłaczający przedstawia godność syna, nie jest godną być matką.<br />„Raus”!<br /><br />Rozpoznałem tę hienę po wojnie w Szczecinie.<br />Był w mundurze polskiego oficera UB (Bezpieki).<br />(...a „Ufi” Serża czeka zakopane w pobliżu Szkoły Morskiej w Gdyni).Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-63299859325320987302008-10-17T02:54:00.000-07:002008-10-17T02:56:28.810-07:00List Jerzego UrbankiewiczaŁódź, 27-02-1991.<br />Szanowny Panie,<br />Bardzo dziękuję za niezmiernie cenne informacje i zdjęcia. Tego, że zajmuję się Historią Okregu Wileńskiego w jej nieznanych obszarach, nie uważam za zasługę. Z grona, w jakim działał Pana śp. Ojciec, chyba ja jeden zostałem przy życiu, a z racji pełnienia funkcji dowódczej – wiem, to i owo. Pan zapełnił w mojej wiedzy dużą i ważną lukę. Chyba pisałem już Panu, że podziwiałem w Ojcu Pana dzielność, a dziś, wiedząc więcej, podziwiam jego postawę bojownika. Przecież On nie poprzestawał na wykonywaniu tego, czego od Niego oczekiwała Egzekutywa Kedywu, ale ciągnęło Go wszędzie tam, gdzie była szansa walki. W egzekutywie tylko On i ja byliśmy ułanami. To miało swoje znaczenie. Niestety, nasze stosunki ograniczały się do kontaktów służbowych i nawet o tym ułańskim rodowodzie nie zgadaliśmy się. (Grudziądz ukończyłem o rok wcześniej niż On, przydział: pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich). Z całą pewnością ubezpieczałem Go, kiedy likwidował Ancerewicza i Wyleżyńską. Ponieważ jednak podobnych działań wykonaliśmy więcej, nie wykluczam, że i On mnie ubezpieczał przy innej okazji, bo strzelanie i ochronę podejmowaliśmy kolejno. Nie pamiętam, czy pisałem Panu w poprzednim liście, że Sergiusz Piasecki napisał zakłamaną książkę pt. „Dla honoru organizacji”. Stworzył klucz, według którego pooznaczał nas wszystkich, siebie uczynił mężem opatrznościowym, który obmyślał plany dla nas. Najtrudniejsze zadania wykonywał sam. Z szacunkiem wyraża się tylko o „Magu” – czyli „Fakirze”. Poza tym mści się na nas wszystkich i Komendzie Okręgu za to, że wyznaczono go naszym (Egzekutywy) dowódcą i po 4 tygodniach zdjęto. Ale zrobiono tak dlatego, że nie zorganizował ani jednego zamachu, a kombinował, jak ograbić intendenta Gestapo, Litwina, zasobnego w pożydowskie złoto. Myśmy tego nie zaakceptowali, Komenda go zwolniła. Nie zaplanował, ani nie wykonał, ani jednej akcji. Dodatkowo mam mu za złe, że fałszywie przedstawił zamach na Wyleżyńską. „Lech”, po wykonaniu zadania, tuż za Ostrą Bramą natknął się na dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Moja relacja: puścili się za nim w pogoń, ja pobiegłem za nimi. Przygotowałem pistolet, ale biegnąc, oceniłem, że lepszy będzie granat. Odbezpieczyłem go. Zauważyłem wtedy, że pierwszy z biegnących Niemców ma przy boku bagnet, drugi trzyma w ręku pistolet. Pierwszy zasłaniał drugiemu cel. Szans nie mieli żadnych, bo byli w saperkach i mundurach, a „Lech” w sandałach i lekkim kombinezonie i już znikał za zakrętem i opadającym brukiem ulicy. Niemcy zatrzymali się, pogadali i wrócili. Piasecki tych szczegółów nie znał, a zmienił tylko jeden szczegół: „Lech” rzekomo natknął się na Litwinów, a „Ryś” (bo tak mnie nazywa) m i a ł rzucić granat i nie rzucił. Maleńka różnica. Gdybym zlikwidował Litwinów, „pies z kulawą nogą”, by się za nimi nie ujął. Gdybym zlikwidował dwóch żołnierzy Wehrmachtu, mieszkańcy tych okolic byliby represjonowani. Oczywiście, gdybym miał do wyboru: bezpieczeństwo „Lecha”, a konsekwencje zabicia Niemców, strzelałbym do nich. Ale to było niepotrzebne. Byłoby głupie! Moim obowiązkiem było zapewnić ucieczkę „Lechowi”. I to zrobiłem. A to, czy bym ewentualnie rzucił granat, strzelał, czy dusił – to już ja musiałem decydować. Dodam, że dwukrotnie byłem w towarzystwie starzejących się akowców i słyszałem opowiadanie o tym, jak to oni... zlikwidowali Wyleżyńską.<br />Jeśli idzie o „Zeksa”, to 16 maja 1944 r. praktycznie we dwóch odbiliśmy z rąk litewskich cichociemnego „Freza”. Opisuje to Bronisław Krzyżanowski w „Mateczniku Wileńskim”.<br />Książka moja ma wyjść w kwietniu. Tytuł „Szabla zardzewiała...”. Oddaję tam należne Pana Ojcu, ale dziś, dzięki Panu, wiem więcej. Opublikuję to na początek w pisemku naszego Okręgu pt. WIANO, może z czasem uda mi się wydać książkę o m. inn. działaniu Egzekutywy. Ale Pan wie, jak to dzisiaj trudne.<br />W kalendarium, jakie mi Pan przysłał, dużo niejasności. Pseudonimy, których w Egzekutywie nie było. W zamachu na Wyleżyńską nikt poza „Lechem” i mną nie brał udziału. To są chyba przeniesione tam wymysły Piaseckiego. Dodam, że to już nie był przemytnik ze stron „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy”, a coś zupełnie nieciekawego.<br />Gdy cokolwiek opublikuję, nie omieszkam przysłać, lub Pana zawiadomić.<br />Jeszcze raz dziękuję, jeśli będzie Pan w Łodzi, prosze wpaść.<br />Łączę serdeczne pozdrowienia.<br />Jerzy Urbankiewicz<br /><br />PS. W ostatniej chwili przypomniałem sobie, że mieszkający w USA opisywacz, niezbyt solidny, wileńskiej AK, niejaki Z. Siemaszko napisał gdzieś: „Wyleżyńską zlikwidował S. Piasecki...”. Ten facet (Piasecki) potrafił zrobić z siebie bohatera narodowego.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-45019690964853737282008-10-17T02:47:00.000-07:002010-11-09T19:15:14.877-08:00Sergiusz: 135-147<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYxGaEn6vCpds3jOtVtdDuDcb6IpNBn90tXyv2aVl-0pPxKPhqQjiwZ_QeLqYIfKtrtuPALTkdH0n2pe_b7r3mdqBv4M7YGcr37q5fj_mols-K7jMcVo6YDiZLf2lXALEMkJ2nIpfYPto/s1600-h/178_%C5%81upaszko_Zygmunt+Szendzielarz.jpg"><img style="TEXT-ALIGN: center; MARGIN: 0px auto 10px; DISPLAY: block; CURSOR: hand" id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258057843366628914" border="0" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYxGaEn6vCpds3jOtVtdDuDcb6IpNBn90tXyv2aVl-0pPxKPhqQjiwZ_QeLqYIfKtrtuPALTkdH0n2pe_b7r3mdqBv4M7YGcr37q5fj_mols-K7jMcVo6YDiZLf2lXALEMkJ2nIpfYPto/s400/178_%C5%81upaszko_Zygmunt+Szendzielarz.jpg" /></a> „Łupaszko”<br /><br /><div><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 135.</span><br />Dziesięć dni.<br />Nie wstydzę się przyznać, że przed odjazdem (z Wilna), odwiedziłem chiromantkę-wróżkę. Staruszka powiedziała mi: „Dookoła was krew. Policja Niemiecka i Litewska was ściga. Jeżeli wpadniecie w łapy – śmierć. I to straszna. Miasto wam nie da schronienia. Uciekajcie”! Ostatni zwrot, była to rada jej osobista. Wiele drobniejszych rzeczy zgodnych z rzeczywistością, dopełniło wróżby. Odjechałem i zamiast trafić do Szczerbca (kom-bryg), trafiłem do Łupaszki. Człowiek ten nie zrobił na mnie dodatniego wrażenia. W ciągu dwóch dni rozejrzałem się w sytuacji. Uderzyło mnie: „pijaństwo, brak dyscypliny i brak tętna organizacyjnego”. Nie było zorganizowanego życia, żadnej formy. A szef ich, jakby tyran nieprzystępny, odrzucał inicjatywę znacznie inteligentniejszych od niego jednostek (np. dow. plut. „Czarny”). Na wstępie spotkałem się z niechęcią. Nic tworzyć nie pozwoli! Nie, to nie. Zobaczymy, jak tu pracują. Niechlujstwo od góry do dołu oparte na przedwojennych aksjomatach służby. Komedia żołnierki. Szczęście, że wrogowie nie mają sił, a wśród nas zawsze kilkunastu odważnych się znajdzie. „Łupaszko” czekał na wskazówki z Wilna. Ani kroku w prawo, ani kroku w lewo. Żadnej indywidualnej myśli organizacyjnej. Niezależnie od duchowych minusów i jak dowódca - niewiele.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 136.</span><br />Jedno musi wystarczyć. Nie było wypadku, żebyśmy przyjęli nieprzyjaciela gotowi do boju. Na stanowiskach. Zawsze zaskoczenie. Pozyskałem osobistą sympatię „Czarnego” i podsuwałem mu myśli. Patrole krążące, wykłady, pogadanki, przemówienia. Nic! Nic! Nie ma o czym mówić. Na odprawie, komendant mówi swoje i koniec. Nie mamy nic do powiedzenia. Kto spróbuje, opr. A to w patriotycznej armii ochotniczej, niemiłe. Włóczyliśmy się z miejsca na miejsce. A to co? Chodzimy na ślepo! Żadnego wywiadu, żadnych informatorów. Dookoła wrogowie. Nic o nich nie wiemy. Organizacje miejscowe? Gówno. Nic. Sytuacja godna podziwu, ale inicjatywa czynu – precz. Wódz - „Wilk” - był tego, co i jego kom. bryg. zdania. Powiedział mi: „Parę dni pan tu jest i już chce się panu reformować”. „Tak! I to gwałtownie, bo może być za późno”. „Trzeba odbyć staż”. Komedii uczyniłem zadość. Kosztowało mnie to drogo. Rana unieruchomiła mnie na trzy miesiące i straciłem przyjaciela „Wincuka” vel „Lonka”. Zabity, a był chłop jakich mało. Świństwo! Cóż zrobić? Coś niecoś, jednak skorzystałem. Dowiedziałem się, że z tymi ludźmi nic się nie zrobi. Przyzwyczaiłem się do towarzystwa bojowców, a nie hultajstwa.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 137.<br /></span>Wzorek pierwszy. Pod Worzianami, bitwa nieszczęsna. (ak: 30 stycznia 1944 roku). Weszli (Niemcy) do wsi, zabili kilkunastu. Potem dopiero dobraliśmy się do nich. Dziewiętnastu zabitych i siedmiu rannych – zgroza. Komendant popłakiwał i odgrażał się Niemcom. Puste to były słowa. Nic nie zrobił. Żołnierzy pochowano na poczekaniu. Lżej rannych - bez wywiadu - wysłał kom. do Świra. Wpadli w łapy litewskich świń i cud to prawdziwy, że uszli z życiem (ze słów siostry miłosierdzia „Bronki”). Posunięcie niemądre. Mnie chciał zawlec do Wilna, ale miałem siły protestować (kula ogniowa przechlastała mi udo). Nim nas odprawiono, miałem doskonałą zabawę. Nauczony doświadczeniem kom. ”Łupaszko” nie uruchomił patroli ochronnych. Cały dzień siedzieliśmy w Niedorośli i w Rokierszanach. Przez cały ten dzień bolszewicy gromadzili swoje siły. W nocy powstał niesamowity huk. Zagrały sowieckie karabiny maszynowe. Na szczęście - jeden z lepszych dowódców plutonu „Kitek” - miał C.K.M. i ochronił brygadę „Śmierci”, przed śmiercią. Byłaby masakra, co się zowie. Ponad dwieście bolszewickich trupów. Zrobił to „Kitek” C.K.M.-em.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 138.<br /></span>Komendant nie wprowadził wywiadowców i patroli. Organizacja wojskowa w terenie – nie stworzyła podstawy, oparcia w formie sieci informacyjnej – nic. „Łupaszko” dalej szedł na oślep. Jeżeli jemu podobni są dobierani na kom-bryg., to i u tamtych pewnie nie lepiej. No tak. „Szczerbca” najechali Litwini w Rudominie, czy też w Turgielach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności „Brona” przybył z odsieczą. Komedia. Czyszczenie broni, bez ubezpieczenia. Kilkunastu zabitych. Zgroza! Nie chcieli zrozumieć, że to nie manewry. Spróbuj powiedzieć, opr. Pojechała brygada na Litwę. Niemcy i Litwini, sześciu samochodami zaskoczyli naszych wojowników. Udało się wycofać bez walki. Ale jadąc w kierunku Podbrzezia nie chciał (kom.) - bo nie myślał - o zbadaniu sytuacji w miasteczku. Jeszcze jeden wypadek miał miejsce. Bolszewicka brygada „Mścicieli” zaatakowała naszych. Komendant nic o niej nie wiedział. Bez rozpoznania nieprzyjaciela zamierzał przyjąć walkę. Na szczęście - inteligentny d-ca plutonu - podoficer „Maks”, odradził mu to samobójstwo. Wszystkie nieszczęścia, których przyczyną jest swój człowiek, idą w niepamięć zatuszowane. „Kmicic” – młody - zdolny organizator, dawał sobie doskonale radę z potężną grupą. Politykował z bolszewikami, bo tego wymagała sytuacja. Gnębił Litwinów i Niemców w miarę konieczności.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 139.</span><br />Jedno - czego nie zrobił - nie zameldował się komendzie, a nawet stawał sztorcem. Wreszcie - obrzucony błotem za odszczepieństwo - przyjął do współpracy panów: mjr „Sulimę” oraz kpt. Borowskiego. Zdaje mi się, że nazwiska, czy przezwiska, nie są przekręcone. Mniejsza o to. Panowie ci rozpoczęli akcję antybolszewicką. Baza „Kmicica” położona była w pobliżu bazy bolszewików, często gościła wysokich krasnoarmiejców. Stosunki towarzyskie - dobre. Nieomal braterstwo. Komenda Wilna, wydelegowała oficerów, celem uzdrowienia stosunków. Jeden i drugi wygłaszali niedwuznaczne opinie. Przyjaźń z bolszewikami jest tymczasowa, mówili. W istocie są wrogami i będą wrogami. Głupota co się zowie. Bolszewicy - albo przez swoich sympatyków - czy wręcz zakonspirowanych komunistów, jak plutonowy „Zapora”, słuchali obietnic. Oficerowie nasi – tępi. Arcytępi. Nie rozumieli, jakie ściągają na siebie i ludzi niebezpieczeństwo. Bolszewicy nie robili ceremonii. Zanim wy nas, my was. Zaprosili świtę z „Kmicicem” i kpt. B. („Sulima” wyjechał) i aresztowali gości. Otoczyli bazę i zagarnęli ludzi, broń i dobytek. Koniec!!!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 140.</span><br />Komenda postawiła na tej części krzyż. Pewnie nie przypuszczali, że bolszewicy zdobędą się na tyle bezczelności. Nic nie umiemy przypuścić, przewidzieć. Tak zgubili „Kmicica”. „Wilk” powiedział, żadnych porozumień. Wojsko, to nie dyplomacja - „tumania”. Przybył „Lupaszko”, zebrał oddziały „Kmicica” i bez bazy, poszedł lasami. Z jakich powodów chciał być samowładnym panem? Nie wiem. „Wicher” - nazwisko Burzyński - podoficer kawalerii w Polsce, chciał zorganizować oddział kawalerii. Wilno nic o tym nie wspominało. „Łupaszko” nie pozwolił. Człowiek - nie wół - poszedł na swoją rękę z żoną przy ramieniu. Organizowali powoli, ale systematycznie. Było już ich kilku, kiedy „Łupaszko” wydał „Bohunowi” rozkaz. Wykończyć „Wichra”! Ja bym zapytał, dlaczego? „Bohun” poszedł. Wykończyli go jednak bolszewicy, sprowadzeni przez bolszewika, któremu udało się umknąć kawalerzyście. Komendant „Łupaszko” wystawił rogi. Fe! Zabijać kogoś, kto pracuje jak on, tylko nie pod jego rozkazami? Drugi zabawny wypadek, to przygotowany napad na „Błyskawicę”. Ten też - z grupą swoją - nie został adoptowany przez Kom. Wilno. Zlikwidować ich! Zdecydował „Łupaszko”. He! He! He! Czupurny szlachetka w nim się odrodził. Jakoś nie doszła do skutku napaść. Cóżby to była za heca. „Łupaszko” napadł na „Błyskawicę”, żeby ten wiedział, co to pan.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 141.</span><br />Ależ to wszystko takie bezmyślne i małe. Oni już dziś walczą o władzę. O godności generałów. Prawdziwy heroizm głupoty. Smutno to pisać. Pamiętać jednak trzeba, że z małych, przyjdą duże błędy. Trzeba czuwać nad sytuacją i naprawiać, co się da. Zabrałem się więc do linii K.W. Czy mi się uda? Musi się udać!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 142.</span><br />Rok 1944.<br />Nieustannie wraca potrzeba pisania. Niszczę papier. Poezja, proza? Zwątpiłem co do powieści. Zniszczyłem „Brzydkich Ludzi”. Makabryczne fantazje. Lepsze jest życie. Pamiętniki? Być może? Jakimś wygodnym stylem, muszę pewne rzeczy zapamiętać. Wszystko się łatwo zapomina, zwłaszcza w natłoku wrażeń i przeżyć. Żyję pełną piersią. Więzienny okres utrwalony i oddany na przechowanie. Praca paru lat. Co robiłem? Gdybym się oddał bez reszty grupie kierującej Sprawą, dziś plułbym sobie w twarz. Szarpał ciało, może łbem walił o mur. Na szczęście - z moim charakterem - do tego nie doszło. Człowiek jest słaby. Dobrze mu w koleinie, pchanej siłą wyższą. Ale cóż za tragedia, kiedy siła obca spowoduje wykolejenie. Otóż moje doskonałe samopoczucie polega na tym, że nie zostałem wykolejony, bo w koleinie nie tkwiłem. Nie chciałem. Szukałem własnych dróg. Pragnąłem wznieść się na wyżyny walki o Niepodległość. Niestety, nie dali. Jak dawniej, brak umiejętności wykorzystania ludzi. Mimo wszystko, zrobiłem parę ostrych numerów, które napełniają mnie satysfakcją.<br />Sprawa Danki była wałkowana. („D.W”- konfidentka Gestapo). Możni z K.O. pragnęli poszczycić się wileńskim aktywem, ale nie mieli sił podać broni. „Róbcie siekierą”! Mówili. Gdzieś w zamaskowanym i zalepionym językami pań i paniątek laboratorium, przygotowywano leki piorunujące. Blaga! Panowie fotele zajęli głębokie... radzili, sądzili. Więzienie roiło się. Trupy ponarskie zgrzytały! Wyłem z rozpaczy. Tyle ofiar przez paru nędznych konfidentów! Nie pozwolono. Cudaczne sądy będą rozstrzygać. Komedia pełną gębą. A prowokacja rozszerza się i rozszerza.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 143.<br /></span>Koledzy - którzy zdążyli już zawiązać intratną klikę - ociągają się, jak na gnojowisku. „Dalej, musimy zrobić” – powiedziałem. Kierownik, czy pod-pod kierownik, tych było moc – zgodził się. Chłodny był wieczór. Spiskowcy zeszli się na czwartym, czy trzecim piętrze. Redaktor, na warsztacie. Popychałem ludzi, popychałem sprawę. Mów! – i „Biały” powiedział o co chodzi. Pytaj – i „Biały” zapytał. Koledzy, których twarze powiedziały mi wszystko, mogli być tylko biernymi pomocnikami. Gdzie w tych ludziach ogień powstania? Ani śladu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 144.<br /></span>Ci, którzy kierują, zapomnieli o najważniejszym elemencie walki. Morale człowieka. Podjąłem się przeprowadzić i zażądałem dwóch do pomocy. Jeden uciekł mi przed robotą. Drugi był dobry, na razie. Stało się. Znów skazany na długą przerwę, otarłem się o intrygi przeciwko mnie. Kogoś bolało, że ja właściwie kieruję pracą. Powiedzmy, szara eminencja „Konrada”. Jemu zadawano najplugawsze uderzenia. Smród psiego narzekiwania, zatruwał atmosferę. Jak to było z Danką? Śmieszni w niedołęstwie szefowie, dali zepsute instrumenty. Ciskało się – nie strzelały. Strzelały – nie przebijały. Co u licha!? Takie traktowanie ludzi ideowych, wysuwających się na czoło walki - każe bić w mordę! A zapewniano, że wszystko w jak najlepszym stanie, wypróbowane. Nic z tego. Chcę robić i będę robił, ale nie w służbie ludzi nieodpowiedzialnych. Etykiety pułkowników, nie hipnotyzowały mnie od wielu lat. „Konrad”, „Stopa” i ja. Samodzielna Sekcja Specjalna – doszła do skutku. Alarm! Ktoś zepsuł Danusię. Leży w szpitalu, jest możliwość. Ścierwo, mocny łeb miała. „Zosia” wlecze się, szuka lecznicy – jest. Nie ma na co czekać. Na ulicy, to na ulicy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 145.</span><br />„Konrad” był jeszcze w K.L. Ha! Ha! Przyprowadził mi nawet „Dąbka” i ten mnie kupił. Wziąłem „Jurka” na robotę i czekaliśmy znaku od „Zosi”. Dziewuszka szwędała się godzinami. Idzie! Kiwa głową. Byłem zimny. Miałem w dzień - pośród pełnej życia ulicy - wykonać swój plan. „Konrad” patronował mi. Rady jego przyjmowałem chętnie. Ufałem mu, bo był mocny. Dłużyło się. Sekundy, czy minuty. U mnie wszystko gotowe. Niepostrzeżenie wszedłem do bramy. Ludzie się modlą. Niech się modlą. Zaraz zobaczymy. Kiedy ona wejdzie? Aha - z matką. Idą wolno, pod rękę! Zgrzyt. Klamka dźwignęła drzwi. Kilka kroków zrobiła niewysoka, gruba sylwetka. Gdzie ta matka, dlaczego nie zamyka drzwi. Pewnie się modli? No trudno, za chwilę będzie zbyt daleka odległość. Wyciągam ramię. Strzał! Krzyk! Wycie! Aha, to matka. No trudno, trzeba poprawić. Drugi strzał. Jak gromem rażona... . I krzyk, i wycie, i szept: „Uciekaj”. Brama otwarta, ale lada sekundę zasłoni ją nieszczęsna matka. Jakie długie ramiona jej. Sięga już mojej twarzy. Nachylam się instynktownie - potykam się o próg - lecę na nos. W dłoni „Ufi”.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 146.</span><br />Wojskowy usuwa się, pod ścianę. Jazda! Na rogu znów mundur. Sunę mu<br />lufę pod nos. Stoi jak wryty. Już mnie nie ma. Uciekać, uciekać! Zdaje mi się Bazyliańską pędzę wściekle. Za mną krzyki: „Halt”! „Stój”! „Trzymać”! Przede mną baba, staruszka plugawa. Rozkłada ramiona, zagrodziła drogę. Jeszcze kilka kroków. Myśl: „strzelać, czy nie”? Nie zdążyłem. Na widok lufy wymierzonej w śmierdzący brzuch - usunęła się - jak wiotka nimfa. Droga wolna. Biec, biec! Wpadam na zakręt w Subocz i w dół, aż na Zarzecze. Dobra trasa. Na Subocz przyszło pytanie. Dlaczego „Jurek” nie rzucił granatu? Może coś mu się stało? Zobaczymy. Tylko, czy ona „gotowa”? „Konrad” z „Zosią” czekali na „Zamku”, umówione miejsce spotkań u podnóża Góry Zamkowej. Podali mi mój strój wiosenny, bo robocze ubranie - użyte do roboty - miałem zostawić. Na poczekaniu ułożyliśmy plan dalszego działania. Pojadę do Wołokumpii, do „Zosi” na urlop. „Konrad” ochłonął. Czekali długo i różne złe myśli snuła podniecona wyobraźnia. Biedak nie mógł sobie darować, że zgodził się przyłożyć ręce do tak ryzykownej roboty. Ileż tam szans na powodzenie?<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 147.</span><br />O „Jurku” nic. Nie widzieli go. Ja wiedziałem jedno, że przestraszył się, czy rozmyślił. Bydlę. Inaczej nie można, jeżeli do ostatniej chwili czekał i wreszcie - w decydującym momencie - wycofał się. Tacy to byli bojowcy. Zrobiłem swoje. Ale należało przystąpić już do organizowania SSS-u. Pierwszym nabytkiem był „Zeks”, a do wywiadu „Niura”. Był to okres gorący dla młodzieży. Ogłoszony został pobór do Niemiec. Do 25 rocznika włącznie... Co na to K.O.? Nic! Trząsłem się ze wściekłości. Zwołaliśmy zebranie. „Konrad”, „Omega” i ja. Postanowiliśmy wydać ulotkę. Mocną, jędrną. „Omega” nie zawiódł. Kilkaset papierków ujrzało światło dzienne. Rozdawałem przygodnym kolporterom, kolportowałem sam. Mało, ale zawsze ślad będzie. Grupa K.L-u (paniątek) biedziła się od długiego czasu nad p. „W”. Rosjanin, prowadził biuro dla Niemców. Miał wyrok. Chodziło to bractwo bez skutku. My go zrobimy. „Zosia” pracowała jeden dzień. Dzień letni, gorący, długi, ale skuteczny. Na drugi dzień o zmroku, zjawiliśmy się. Jest? Jest w cerkwi. Byliśmy z „Zeksem” i „Wincukiem”. Idzie. „Zeksowi” dałem go na ząb. Poszło.</div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-17448627916048122532008-10-17T02:46:00.000-07:002008-10-17T02:47:33.601-07:00"Derwisz": 7Zamach na Woronina - byłego rotmistrza carskiego, który obecnie prowadził biuro werbunkowe dla organizacji Speer’a oraz agitował młodzież do wstępowania do wojsk niemieckich - miał miejsce w godzinach popołudniowych na Zwierzyńcu, na ul. WitoldowejAndrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-88107565828659945672008-10-17T02:43:00.000-07:002008-10-17T02:46:09.955-07:00Sergiusz: 148-153<span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 148.</span><br />Zabawa była czysta, ani śladu. „Wincuk” przybył mi z rąk „Omegi”. Analfabeta o dyrektorskiej głowie. Jakże niesamowite były jego meliny. Wprowadził mnie do nor podmiejskiego gnojowiska. Niewygodnie, ciasno, ciemno. Ale melina własna. Trzy punkty strategiczne. W tym okresie mieliśmy dla grupki kilku nowych. Robota szła. Warsztat wywiadowczy uruchomiła „Niura”. Jestem czasem przesądny. Dźwigałem przy boku „15” belgijską, zabraną Gestapowcowi w Lasku Zakretowym. Maszyna własna. „Zosia” zdobyła „Hiszpana”. „Konrad” dał „Ufi” i „7”. Arsenał własny. Idzie, idzie. Trrrach! Osaczony dostałem w plecy. Grupa przeszła całkowicie pod K.O. Wspomniałem, że sprzedałem się. „Konrad” - chory na lojalność - pośredniczył w rozmowie. Czemu nie zalegalizować się, mówił. Chodzi o luźną łączność: „informacje, wyroki”. Dobra - po burzliwym początku - doszliśmy do porozumienia. SSS miało istnieć, ale pod opiekuńczymi skrzydłami. I oto padło pytanie: „Jak sytuowani ludzie pańscy, pan”? Chcą nas kupić. Zdrowy rozum kazał mi przyjąć propozycję. Wiedziałem, że pieniądze są i wędrują do kieszeni najmniej potrzebujących.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 149.<br /></span>„Niura”, „Zeks”, „Wincuk”, ja. Toż to nędza. Na B.N. miałem „dębową kaszę”, którą w wisielczym humorze gotował „Wincuk”. Dla informacji potomstwa: „mąka żytnia gotowana na wodzie i posypana solą”. Smaczne? Nie powiem! Zdecydowałem więc przyjąć propozycję i w parę dni potem rozdałem i rozesłałem pensję. Rozpoczynając pracę, byłem przygotowany na eksportację. W praktyce, droga ta mogła okazać się śliską. „Konrad” przekonał nas, że ludzie-szakale w K.O. i kategoria „czarnej kawy”, postarają się nas tak pogrążyć w błocie, że się udusimy. Niech więc tak będzie. Na którejś stronie opowiem. Na razie klapa. Październik 1943. Leżałem w barłogu. Pielęgniarką moją był „Wincuk”. K.O. usiłowało dać lekarza, bez skutku. „Zosia” i inni biegali ulicami miasta i nic, i nic. Lekarze nie mieli czasu. Przyszedł „Maciej”, kierownik „koncentracji”. Odwiedził mnie trzy, czy cztery razy. Miesiąc spędziłem w ciszy, na warunkach chorego. Rodzina, tj. Matka i Brat, siedzieli beznadziejnie. Organizacje, ludzie, wykręcali się, jak mogli.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 150.</span><br />Rozmawiałem z p. „Dąbkiem”. Uważałem, że pieniądze na wykupienie ich, muszą być. Nareszcie – częściami - wręczono gotówkę. „Jureczek” z żoną podświnili coś. Plotkarstwo wokół K.O., rzuciło jakieś nowe oszczerstwo. Pieniądze - przeznaczone na wykupienie - miały być niewłaściwie użyte. O ludzie! Z czego mogą utrzymać się przy życiu Matka i Brat, wobec perspektywy Ponar? Ojciec ścigany na każdym zaułku, popadł w podrażnienie nerwowe. Sen i jedzenie stało się mu zbyteczne, bo niemożliwe. A oni - starszyzna, elita gówniana - oczekiwali momentu, kiedy będą mogli wydrzeć pieniądze przeznaczone na pomoc moim. Wyzdrowiałem i znalazłem radę. Pieniądze na utrzymanie ich i opłacenie pośredników dałem. O! Ileż to razy widziało się niedołęstwo, złą wolę, fałsz. To nie są ludzie kierujący walką. Motłoch drapieżny i bezwzględny, chciwy i zawistny. Cokolwiek dotyczy mojej osoby, nic im nie zawdzięczam, kiedy oni mieli moje i moich ludzi wyniki. Kiedy należało natężyć pracę do maksimum w okresie branki młodzieżowej, bezradnie milczeli.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 151.</span><br />Aparaty kretów, kogutów i srok, opuściły ręce. W pobliżu kolei zabito - któregoś dnia - bojowca. Broń, melina itd. Człowiek oddany na śmierć – padł. I odarty z ubrania - leżał kilka dni - jak wściekły pies. Dlaczego Organizacja nie przedsięwzięła uprzątnięcia zwłok? Dlaczego nie zrobiono pogrzebu katolickiego? Dlatego, że postępowanie ich pozbawione jest cech wzniosłych. Zabity, niepotrzebny. Każde zetknięcie się z K.O. i wspomnienie o tym, powoduje niesmak. Ba! Obrzydzenie! Podobna historia oddziałów partyzanckich. Nieufność, upór, tępota, nieuczciwość – znamionowały stosunek K.O. - do leśnych powstańców. Odeszli Niemcy! Nowy cios. Naiwność i krótkowzroczność „elity”, nie miała granic. Oddali się jak niemowlęta, jak kurczaki. Zawisnąłem na moment. O nie! Mnie ujawniać się nie wolno. Droga walki zatrzymała mnie. Nie było wtedy nikogo. Resztki „Dworu” zdrętwiały, ogłupiałe ciosem bolszewickiej polityki. Stoję wobec dawnych wrogów. Musi dojść do walki na śmierć.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 152.<br /></span>Litwini zajmą poprzednie stanowiska. Ci sami Litwini. Wrócą i postarają się odnaleźć mnie. Przychodzą wspomnienia wszystkich dni w chatce. Ciemnia brudu i pcheł. Dym i smród wlecze się, dusi – leżę na ławie. Na piecu pluskwy i brud zalepia oczy. Dość miałem jednej nocy. Od pierwszej chwili, stary Biedka - 80 letni olbrzym - polubił mnie. Długo w nocy gadało się o polityce. On był patriotą! „Przychodźcie”! Mówił. Tu bezpiecznie, ani pies nie zabresze. Tam spotykaliśmy się, czasem organizowaliśmy głodowe uczty z samogonem. Na łące stał browar „Wincuka”. Tu spokój. „Dąbek” rył swoim dostojnym nosem łąkę: „Co za piekielne ciemności i to przeklęte błoto”. Co za pomysł, dać mi czterech ludzi i kazać czekać rozkazu na sabotaż kolejowy. Sekcyjny minerów! Zdurniał dziad. Aha - za mądry jestem - trzeba być zdyscyplinowanym. Więc postanowiono mnie wetknąć. Właśnie przyszły te głodowe święta B.N.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 153.</span><br />Nie wytrzymaliśmy w chacie. Dwie ulice dzieliły nas od znajomych. Zjedliśmy, wypiliśmy i traf chciał jakiejś awantury. Banda litewskich policjantów biegła ulicą. Do kogo? O! Źle! Bydlęta walą się prosto na nas. Jeden sus i jestem za przybudówką. Czekam. Sekunda, naprzód! „Wincuk” przepadł gdzieś. Raz, dwa, trzy trzaski i dwa trupy. Jak na takie tempo - dość. Już mnie nie było. „Wincukowi” zaciął się instrument, wycofał się w ostatniej chwili. Wściekli policjanci w odwecie, zastrzelili spotkanego przechodnia. Śledztwo nie dało wyników. Znów spokój. Siedzę w chacie. Kupiliśmy drzewa i słoniny. Stary może sobie pozwolić. Jesteśmy gotowi do drogi. Zorganizujemy sobie placówkę własną i oddział bojowy w barwach SSS-u. Święto Trzech Króli przyniosło niespodziankę. Walizka „Wincuka” gotowa. Moje rzeczy zmieszczą się w kieszeni. Kto to może być? Rewolwery pod poduszką. Instynkt alarmuje. „Uwaga”! „Jak? Zobacz”! „Wincuk” poszedł. Mignęła „skórzanka”.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-17418371169148976632008-10-17T02:42:00.001-07:002008-10-17T02:43:01.539-07:00"Derwisz": 8Płaszcze skórzane – „skórzanki” – rozpowszechniły się za kontrrewolucji bolszewickiej. Także skórzane teczki, „sumki” – każdy wychodzący na mównicę - musiał mieć pod pachą „sumkę”. Nawet wtedy, gdy słuchacze ściągali go z mównicy za gadulstwo. Sam Lew Trocki paradował w „skórzance”, a teraz policja litewska.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-61098912175229303112008-10-17T02:21:00.001-07:002008-10-17T02:33:45.705-07:00Sergiusz: 154-169<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgiTaQHkcvanRZDM1okEuMYRBgBLb_U_NIaDD-vh5rt2tHM0xtgy2iHpl05FUwnathBwbq3DtqblKViuHXJwRvasY6-14GxadPXeIHwTZ-w4XRxQkiOiQ5M4gVR-LHo6UbeWtaHIn8Ru8A/s1600-h/Jurand.jpg"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258051388647475874" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgiTaQHkcvanRZDM1okEuMYRBgBLb_U_NIaDD-vh5rt2tHM0xtgy2iHpl05FUwnathBwbq3DtqblKViuHXJwRvasY6-14GxadPXeIHwTZ-w4XRxQkiOiQ5M4gVR-LHo6UbeWtaHIn8Ru8A/s400/Jurand.jpg" border="0" /></a> „Jurand”<br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjyGF0oY3NUKjTwhfLNYtJk4o4yrTMmFoYgEfV7zQsFoV3kaVruNJZ4dIiC8eSX9CKFrxr1URpJXJPtjoCV2cv0e2bJ__dRVQMem_2QiUTphVEGHCNsJ9kHL-yIMLzBFXK4dKiLrjxUx1o/s1600-h/z+lewej+-+Fakir.jpg"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258051394399407698" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjyGF0oY3NUKjTwhfLNYtJk4o4yrTMmFoYgEfV7zQsFoV3kaVruNJZ4dIiC8eSX9CKFrxr1URpJXJPtjoCV2cv0e2bJ__dRVQMem_2QiUTphVEGHCNsJ9kHL-yIMLzBFXK4dKiLrjxUx1o/s400/z+lewej+-+Fakir.jpg" border="0" /></a> „Fakir” – z lewej.<br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhf9_f-0bQrLGR5fEst95Q7qi6NLi7jEUVNKgJBz7b16ncvs9zAmk_rzkNcv5HKK3ShXFJF-qACzClrKMplHg_nu1h-6efW0-8OILqrftvBaLzLNfsccgymxB6M2S__JRPAWRMiN-6ZCEs/s1600-h/z+lewj+NN,+Jurand,+Wilczur,+Fakir+poprawia+opask%C4%99+NN.jpg"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258051395259053218" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhf9_f-0bQrLGR5fEst95Q7qi6NLi7jEUVNKgJBz7b16ncvs9zAmk_rzkNcv5HKK3ShXFJF-qACzClrKMplHg_nu1h-6efW0-8OILqrftvBaLzLNfsccgymxB6M2S__JRPAWRMiN-6ZCEs/s400/z+lewj+NN,+Jurand,+Wilczur,+Fakir+poprawia+opask%C4%99+NN.jpg" border="0" /></a> Od lewej: NN, „Jurand”, „Wilczur”, „Fakir” – poprawia opaskę NN.<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhoJ3pRzJRnxGTvzdWuBQbGh38qeUoTRoa8opJtGU1BO8rhHtKXatYvFL4-nHusGgEJ0Otu82QIpPrmf4yhbPmMV8uYFgF1hl_OhNNYbbCoZ4MQy7PdPxC5b6HOIl2VNoWyBSIG7stP0PU/s1600-h/Czarny+i+S%C4%99p.jpg"><img id="BLOGGER_PHOTO_ID_5258051402522820690" style="DISPLAY: block; MARGIN: 0px auto 10px; CURSOR: hand; TEXT-ALIGN: center" alt="" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhoJ3pRzJRnxGTvzdWuBQbGh38qeUoTRoa8opJtGU1BO8rhHtKXatYvFL4-nHusGgEJ0Otu82QIpPrmf4yhbPmMV8uYFgF1hl_OhNNYbbCoZ4MQy7PdPxC5b6HOIl2VNoWyBSIG7stP0PU/s400/Czarny+i+S%C4%99p.jpg" border="0" /></a> W środku - „Czarny”, z prawej - „Sęp”<br /><div><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 154.<br /></span>Bez namysłu wyrwałem „Ufi” spod poduszki. Jeden drab wwalił się do pokoiku, drugi zatrzymał się w drzwiach. „Dokumenty”!? Są tam, trzask w drzwi, trzask w skórzany płaszcz. Ciężka masa zwaliła się na mnie, potoczyliśmy się, ale oto jestem na górze. Ręka z pistoletem unieruchomiona, a typ żyje. „Wincuk” stoi jak wryty. Rzucam rozkaz. Dopiero teraz włazi na piec, wprowadza nabój i patrzy. Biedak. Strzelaj! Naładowani sentymentalnymi skrupułami, jesteśmy wobec wroga śmieszni. Wykonał. Co teraz? Zza przepierzenia wychyliła się postać starca. Uciekajcie! Chłopcy, uciekajcie! Ani słowa lamentu, skargi. Cześć jego pamięci! Zmarł zamęczony w więzieniu. Wyszedłem. O kilkanaście kroków leżał pierwszy trup, zdążył przebiec tyle i koniec. Nie zastanawiałem się, przez rzekę. „Wincuk” udał się do znajomych, ja przez góry zabrnąłem aż na Antokol. Stary Biedka nie stracił głowy. Natychmiast zakopał trupa w sieni.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 155.</span><br />Niestety, nie wiedział o drugim. Psy policyjne odnalazły schowek i starca zabrali. Pozostała na górze (strychu) drukarnia. Nikt się nią nie zainteresował. Przed ostatecznym opuszczeniem miasta postanowiłem i zorganizowałem wyprawę. Drukarnia stała się moją własnością. Szukałem ludzi, którzy by ją wzięli. Nikogo. Oto domyślam się, że jest zbyteczna, nie chcą pracować! Boją się towarzyszy. Jeszcze kilka dni włóczyłem się po mieście. Złocone włosy lśniły w potokach księżycowych. Broda i teatralne wąsy, zapewniały nietykalność, ale Ufi” tkwiło nieustannie w ręku. Okres służby żołnierskiej w oddziale. Od stycznia 1944. Nieliczni uznali odwagę i słuszność. Było dużo ofiar w arbitralnej konstrukcji rtm. Łupaszki. Ja, straciłem masę krwi, a nade wszystko „Wincuka”. Przepadł w nocy zdradzieckiego napadu bolszewików 1 lutego 44. Jaki był? Dobry, oto pewnik. Starał się bezinteresownie nieść pomoc potrzebującym. Dzielił się i to było przyczyną jego ubóstwa, bo nikt mu w potrzebie nie zwracał.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 156.<br /></span>A przecież, możnaby mu zarzucić pijaństwo, życie a-moralne, stosunki ze złodziejami, itd. Tak, ale to wszystko nie przeważyło jego dobrych skłonności. Żył - porównując swoje przestępstwa z przestępstwami innych - tych, od których powinno się więcej wymagać. Przestępstwa – zresztą - nie popełnił żadnego wobec społeczeństwa polskiego. Był czysty, otoczył mnie od pierwszej chwili szacunkiem i opieką. Kiedyś się wyraził, że od pierwszego wejrzenia, uznał we mnie człowieka czynu. Oczywiście, nie potrafił się wyzbyć zdrowego rozsądku, który przestrzega przed fanatycznymi głupstwami. Nie chciał niepotrzebnie się narażać. Ludzie – mawiał - nie ocenią ofiary nigdy, a zdechnąć nie sztuka. Silny fizycznie - stale w dobrym usposobieniu - dawał się chętnie używać. Czujny był i wierny. W chwilach napięcia patriotycznego, np. po udanej akcji, myślał, bo marzył o odznaczeniu. Pragnął zdobyć taką, jak ja kartkę, na Krzyż Walecznych. Zginął. Jak, dokładnie nikt nie wie. Prawdopodobnie zraniony wpadł do rzeki. Nastąpił trzymiesięczny okres leżenia. Idiotyczny adiutant - choć chłopak do rzeczy - odtransportował mnie do ślicznego zakątka.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 157.</span></div><div>Cisza, wygody, opieka. Jedna z kochanych kobiet pielęgnowała mnie, budząc szacunek, uwielbienie i miłość. Uczucie miłości - połączone z szacunkiem - uczyniło ją dla mnie osobą bliską. Kiedy już wiele się zmieniło i<br />ja, jako włóczęga - ujrzałem tę jedyną kobietę - tęskniłem za okresem cierpienia. Dom ten, jakby mi się oddał, a kobieta budziła sny i marzenia szalone. Pani A. należy do niestarzejących się. Znów młoda, znów piękna, mocno pociągająca. Zapach jej włosów odurzał mnie, a zaledwo mogłem się unieść na pościeli. Szaleństwo okresu rekonwalescencji było cudowne. Czekałem chwil samotności, dziki, spragniony. Czasem cierpiałem z braku estetyki w tym wszystkim, ale trudności wypływały z bliskiego zawsze strachu ludzkich oczu i uszu. Ostatnie, ciche pożegnanie i w nowych stoję szeregach. Kobieta chciała, żeby wszystko zostało pogrzebane. Nigdy, nigdy! I tak się stało. Jestem wierny jej pamięci. Wkroczyłem w okres siły. O żadnych czynach nie może być mowy. Ludzie nie znali prawie karabinu. Dowódca posiadał zdrowy rozsądek i inteligencję. Por. „Jurand” – osoba na wszystkie plusy – trochę za wiele odwagi i brawury.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 158.<br /></span>Padł, na głupi rozkaz bić się - ramię w ramię - ze śmiertelnym wrogiem. Ale padł jak żołnierz. Inni, w panice, padali, uciekali, łamali wozy, rzucali broń. Budował swoją brygadę sam, przy pomocy przyjaciół osobistych. Jaki był? Wykształcony oficer, energiczny człowiek. Przy zdolnościach organizacyjnych, umiał sobie jednać ludzi. Nie był typem zakutego regulaminami bezokreślonego robota – pionka. Takiego to człowieka - zmuszono niepoczytalnym rozkazem - podporządkować się mjr „Węgielnemu”, który prócz wzorowego rozkazodawstwa, nie potrafiłby przeprowadzić najprostszej akcji. Tacy, jak „Węgielny”, nie mogli pojąć, że partyzanckie oddziały walczą specyficznie. Całą siłą starał się narzucić rygory i formy wojska regularnego. Poszedł zresztą po linii pragnień wyższego dowództwa. Armia regularna - Armia Krajowa – uderzyła swoją frazą do głowy. Czyż można było dopuszczać się podobnych kawałów? Chłopcy – ochotnicy do włóczęgi - luz, brak oficerów i podoficerów wyszkolonych. Inna rzecz awantura leśna, a inna wojna. Trzeba było w specjalnych oddziałach przygotować żołnierzy, zrobić dopiero żołnierzy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 159.<br /></span>Większości brak odwagi, orientacji. Większości brakło ochoty do krwawienia się. Łatwo wystąpić przeciw litewskiej grupce zastraszonych policjantów, niż trzem niemieckim żołnierzom. Chodzenie, jedzenie, picie. Brak poczucia karności wojskowej cechowała partyzantów, którzy istnieli w celu łatwiejszego przetrwania, uniknięcia wywózki, itd. Władza, starszyzna, przywykła widzieć dyscyplinę w trzaśnięciu obcasami i formułce: „Tak jest panie...”! Moim zdaniem żołnierz musi myśleć, musi na najwyższym szczeblu wykazać inicjatywę i zdolności. Oficer, który odmawia tych cech podkomendnym, przyznaje się do obawy przed zdolniejszymi i dzielniejszymi, którzyby wykazali swoje wartości, przewyższające jego. Padł „Jurand”. Padł „Ojciec” – partyzant - wzór talentów organizacyjnych i bojowych. Mjr Pohorecki zdążył jeszcze przedtem - na rozkaz K.O. - przeprowadzić podstępnie podział brygady. „Wilczur”, chorowity, alkoholik, brutal o czerwonej antypatycznej twarzy, pozostał w terenie Turgiel z częścią brygady. „Juranda” wysłano do dyspozycji „Węgielnego”. To był chwyt wzorowany na praktykach G.P.U. Zmniejszono siły, a tym samym możliwości nasze.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 160.</span><br />Ależ sama forma o którą najwięcej dbają w wymaganiach „władze”, forma była świńska. Mało – skurwysyńska. I wysłano nas czort wie gdzie, do dyspozycji ograniczonego oficera. Mieliśmy mieć jakieś akcje wielkie, niebotyczne, a w rezultacie - nic. Wszystko bezsensowna lipa. Wcielono nas pod rozkazy niedołęgów. Ograniczono inicjatywę, rozparcelowano. Takie gówniane intrygi były treścią wysiłków sztabu. Sztab w tym czasie, lśnił lakierowanymi butami, orderami. Wszystko jak z igły. Rozkazy, patos, upomnienia. Zmotoryzowano donosicielstwo, szczuto. Zastosowano przy pomocy zdegenerowanych żandarmów moralną dywersję. Centralizacja organizacyjna oddziałów dała fatalne skutki. Młodzież samowolnie opuszczała szeregi. Strach dezercji był szopką. Starzy - zasłużeni partyzanci, wytrąceni z pracy przez nowych „oficerów” - zniechęcali się. Ci wygodni oficerowie - nie zjawili się w ciężkich - początkowych dniach. Byli wtedy wrogami ruchu. Potępiali awanturników, półbandytów, czy bandytów. Za napady, rabunki majątków państwowych, itd. Niech tam Niemcy - czy inna kanalia korzysta - byle za wszelką cenę mieć spokój.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 161.</span><br />Władze nie umiały wpaść na treść pracy oddziałów. Jakie może być zadanie garstki młodych? Dywersja, sabotaż i tępienie zdrajców. Samorzutne oddziałki wykonywały wyroki. Samosądy. Nic dziwnego, od konfidentów aż się roiło. Złość ogarniała „siatkę”, że dzieje się to bez jej udziału. Podnoszono alarm. Oskarżano. Poczynania bezwzględnych bojowców-mścicieli, były słuszne. Każde ograniczanie, stawało się zbrodnią przedłużania istnienia prowokatorów. Zaległe rachunki - od „pierwszych bolszewików” - były do załatwienia. Litewsko-niemieckich psów, przybyło bez liku. Niszczyć! Musiało być hasłem! Najmniej zaangażowany pies musiał dostać swoje „5 gramów”. Im dokładniej przeprowadzi się czystkę, tym mniej będzie kanalii w Odrodzonej Ojczyźnie. Nam, którzy szli bez wyrachowania - bez praktycznych obliczeń na przyszłość - przeszkadzanie w likwidacji zbrodniarzy, było niewypowiedzianie bolesne. Na cóż zasługiwał człowiek, który wydał wrażej policji kogoś z naszych? Śmierć!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 162.</span><br />Myśmy tyle ucierpieli, dzięki działalności sprzedawczyków, że nie sposób zrozumieć ospałą politykę „elity”. Sądy! Komedie: akta, cała biurokracja. Społeczeństwo ze strachem wskazywało groźnych szpiegów. Powstałe przepisy kazały czekać, aż bydlę powtórzy jeszcze raz, a może się poprawi? Na szczęście, byli tacy, którzy nie liczyli się z przepisami. Mnie i mnie podobnym, wystarczyło świadectwo kilku prawych obywateli. Nie inaczej odbywała się rzecz formalnie, dochodził tylko podpis sędziego. Dla tej formalności, trzeba było według przepisu odkładać karę i często zaniechać całkowicie sprawy. A wróg nie liczył się, zaludniał więzienia i polityczne cmentarze. Złapaliśmy szpicla, Litwina. Sądzić? Śmiech pusty. „Pancerny” - doskonały kpr., partyzant - nie czekał powtórzenia rozkazu.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 163.<br /></span>Coraz więcej sympatii okazywali nam chłopi, którzy odczuli ulgę po litewskich rabusiach. Na niewygodnym siodle odświeżyłem ranę uda. Jeżeli, ktoś z dumą obnosi ranę, to ja z przekleństwem. Znów krew i ropa. Niewygoda i ból. Co za piekielna zasługa. Aha – po dwakroć ranny – co dalej? Następują wypadki. Muszę wrócić do starych wydarzeń, bo taki był mój zamiar pierwotny. Październik 1943. Zdaje się 25, a może 19?<br />Wstałem na czystej melinie „u kobiet”. Ponura izba, łóżko i stół. „Wincuk”, na powitanie wytłumaczył mi mój sen. Źle! Nie wychodź nigdzie powiedział. Niestety, poszedłem. Załatwiałem sprawy najmniej ważne i to w sposób niezbyt codzienny. Coś było? Około godz. 11 zauważyłem dookoła siebie kilku podejrzanych i rzeczywiście w chwilę po tym, zbliżył się do mnie Gestapowiec no i poprosił ze sobą, do Szarego gmachu. Idę, coś bąkam, a myśl wytężona pracuje nad opanowaniem sytuacji: „strzelać, czy uciekać”? Strzelać, to zaalarmować ulicę, otoczenie ul. Ofiarnej i Mickiewicza. A za tym - uciekać!<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 164.<br /></span>Ciężko było w ciasnym płaszczu poruszać się, ale wykorzystałem jedyną pustą ulicę Gimnazjalną. Bieg wściekły na ulicę Piekiełko. Drabisko strzelało bez przerwy, ale i bez skutku. Dwa, trzy kroki dzieliły już mnie od szczytu pagórka. Pyk ... ciepło, gorąco, ciemno w oczach. Trafił! Zrzucam uciskający płaszcz, strumień ścieka po boku, buciki napełniają się krwią. Uciekać, dopóki można. Oh! Ulica Sierakowskiego. Nie, tam już nie sposób. Trzeba się bronić! Odwracam się, kilku policjantów i agentów, wolno podąża za mną. Są jeszcze szanse. Idę, podbiegam, nogi odmawiają posłuszeństwa. Zbliżam się do Zakretowej. Co robić, tu mieszka pani „Z”. Ależ, nie mogę wejść tymi drzwiami. Zrywam swój zielony kapelusz. 15 metrów do drugich drzwi za rogiem. Wpadłem, przeszedłem podwórko, dzwonię. Matka - starsza już dama - otwiera i przerażona dowiaduje się z czym przychodzę. Biedaczka traci przytomność, a mnie już jej zabrakło. Ciemno - słaniam się - kobieta wpycha mnie pod łóżko. Źle, boli, krew spływa. Wyłażę. „Niechże pani zatamuje czymś krew”. „Nic nie ma panie, nic nie wiem”. Boże! Słaba pomoc.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 165.</span><br />Ostatkiem świadomości ogarniam sytuację. Jasne, że szukają mnie na Zakretowej. Na wszelki wypadek wysyłam staruszkę na zwiady. Z rezygnacją otwiera drzwi, ale natychmiast dochodzi mnie gwałtowny ich trzask. Zaledwo wysunęła wystraszoną - siwą głowę - ujrzała kilku prześladowców. Lament: „Co począć, co będzie”? Byłem na tyle przytomny, że rozzłościłem się i kategorycznie poprosiłem o spokój. „Niech pani wyjdzie i zobaczy”! Nareszcie wyszła. Stwierdziła, że ulica pusta, musieli już być wszyscy na Zakretowej. „Niech pan idzie, niech pan idzie”! Poszedłem. Krwotok jakoś ustał. Ręce we krwi chronię w kieszeni. Olbrzymim kołem (przez Archanielską, Ponarską) zawlokłem się pod dworzec kolejowy. Coraz ciemniej i słabiej. Trzymam się, byle nie upaść. Cel był jedyny. „Zosia”. Jeszcze tylko komisariat, byle do rogu. Nareszcie. Czy „Zosia” jest? He! Proszę zrobić mi opatrunek. Znalazłem opiekę. Tu odwiedził mnie Ojciec i p. „Dąbek”. „Wincuk” rozczulił mnie w wysokim stopniu. To był serdeczny druh. Dzień i dwie noce. Ludzie są przewrażliwieni wojną. Wychodzą i zdaje im się, że ktoś śledzi ich, że policjant odgaduje, że to oni właśnie udzielili mi pomocy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 166.<br /></span>Zdenerwowanie daje się odczuć. Trzeba wiać! „Wincuk” urządził mi melinę. Jedyny lekarz, który zdecydował się tu w schronie(?) mnie odwiedzić, to p. „Maciej”. Wracałem szybko do zdrowia. Szczęście mojej miłości dopomagało mi w tym. Liali - kobieta zła i dobra, piękna i kochana, była moją nagrodą, honorem i satysfakcją. Burzliwy okres namiętnych spotkań. O cudna! Ileż trudu, a potem cierpień poniosła dla mnie ta anielska kobieta. Wspomnienie jej miłości w otoczeniu niewygód i niebezpieczeństwa, są i pozostaną mi święte. Kochała mnie i ja ją kochałem. Jaka będzie nasza przyszłość? Czy ona mnie zdradza? Tak mówić nie mam właściwie prawa - bo był to stosunek wolny i luźny - bez przyrzeczeń. Robi, co chce. Ale też od tego dużo zależy. Ja zresztą, też się zakochałem. Życie najtwardsze jest wtedy piękne, kiedy umie się je przeplatać kwiatami. „Cudna jesteś Liali”! To był niemy, a może wypowiedziany okrzyk, w chwili otrzymania postrzału. O, tak, kochałem ją. Trwało to około trzech miesięcy.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 167.</span><br />Sytuacja się skomplikowała, kiedy padli dwaj policjanci na Subocz i w chatce. Aresztowano ją. Skompromitowała męża, to głupstwo, ale sama biedaczka wycierpiała. Po różnych staraniach i ona trafiła do szpitala więziennego, gdzie przebywała moja Matka. Pamiętniki z tego okresu spłonęły. Cóż wspominać moje uczucia. Ujrzałem się w nieszczęściu, bez pomocy. Jedyny nędzarz - „Wincuk” - był gotów poświęcić się we wspólnych próbach(?). On też ofiarował mi część swoich pieniędzy na pomoc Matce i Bratu. A inni? Gówno! Słowa i to wymijające. Serdecznie pomocną była mi „Zosia”, na niej się nie zawiodłem. Organizacja? O ludzie! Panowie. Jakiż przykry każdy moment rozmowy z wami. Byłem i jestem przekonany, że pomóc mi musieli. Członkowie zwykłej bandy i to, zachowują w takich wypadkach solidarność. Bez obelgi śpieszę zaznaczyć, że bandyci np. posiadają o wiele wyższy stopień poczucia honoru, o wiele wyższy stopień solidarności. Ponieważ wiedziałem - z kim mam do czynienia - nie było miejsca na rozgoryczenie. Nawet wtedy, kiedy p. Dąbek” odwiedził mnie z zamiarem wysłania na placówkę sabotażową. Miała wtedy miejsce niezapomniana scena.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 168.</span><br />Prawie bez ogródek zapytał mnie, czy podporządkuję się rozkazom, bo jeśli nie, wszystko między Organizacją a moją osobą zostanie zerwane. Na to zapytałem, czy i pieniądze przeznaczone dla wykupienia rodziny zostaną cofnięte? Cios był celny. Byłem biedny, więc, jak w swoim czasie za pieniądze pozwoliłem się przykryć szyldem K.O. (grupę SSS), tak i tym razem upewniłem go o swej lojalności. Zaraz wywędrowały z zanadrza pieniążki. Wiedziałem - że tu - o to chodzi. Przyjąłem z tym wewnętrznym śmiechem, który mnie samego przeszywał obelgą. Ja doskonale rozumiałem i nie miałem złudzeń. Ci ludzie nie posiadali sił na stworzenie potężnej, patriotycznej organizacji walki czynnej. Uciekali się po prostu do brania na pensje. Płacili i wymagali. Wynikiem tego była fikcja na każdym kroku. Fałszywe raporty, blaga, blaga i blaga. Jakże jesteśmy mali! Jakże ubogie jest polskie sumienie narodowe na tej nieszczęsnej, ziemi wileńskiej.<br /><span style="color:#ff0000;">Sergiusz: 169.</span><br />Z 31-go stycznia na 1-go lutego 1944 zostałem trafiony pod Worzianami. Kilkunastu kolegów spoczęło w sosnowym lasku. Miałem nieco więcej szczęścia niż „Czarny” i kilku innych, którzy zapędzili się zbyt głęboko w las. Dziesięć dni trwała moja służba w szeregach rtm. Łupaszki. Na każdym kroku, powód do niezadowolenia. Pijaństwo i brak sprężystości zbiorowej. Osobisty powód to, odrzucenie moich usług. Chciałem stworzyć specjalny oddział kawaleryjski, błyskawiczny. Nie potrzeba, odpowiedział mi na wstępie. Zapisuję tu na konto rtm. brak indywidualizmu i szerszego rozmachu organizacyjnego. To człowiek, który postępuje ślepo za rozkazami władzy wyższej. Ani o krok w prawo, naprzód, lub w lewo. Jeżeli chodzi o krok w tył, to zależało od okoliczności. Muszę jednak mu przyznać, że był to chłop osobiście odważny. „Jurand” wyraził się, że to nie on, tylko jego żołnierze wygrywają. Tak - chłopcy tam szli na hura - bez wyszkolenia bojowego, bez obliczeń. Decydowała siła i przypadek. W poczynaniach „Juranda” dawała się zawsze żyć myśl strategiczna. </div>Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2564711381326082757.post-83839200846797471562008-10-17T02:15:00.000-07:002008-10-17T02:20:30.857-07:00Cytaty "Pika" oraz "Maksa".Cytaty z książki Dariusza Fikusa „Pseudonim Lupaszka”.<br />Wspomina „Pik”: „Przyjechaliśmy do tej wioski wieczorem, już po zmroku, bardzo wyczerpani. Zakwaterowano nas na skraju w ostatnich domach. Całą noc trwały kąpiele w paru dostępnych saunach. Z „Fakirem” byliśmy na końcu kolejki. Do łaźni dostaliśmy się dopiero rano i właśnie przebraliśmy się w czystą bieliznę, czyste onuce. Wciągałem bryczesy, gdy zobaczyłem przez okno wjeżdżające do wioski samochody niemieckie. Przodem jechał transporter gąsienicowy Maybach naładowany wojskiem, za nim ciężarówki. Sergiusz krzyknął: „Wywalaj dublety i na ulicę”. Maleńkie chłopskie okienka na zimę dostawały drugie – wewnętrzne okna, których się nie otwierało. Wyrzuciłem na ulicę parę granatów i z moim MG-42 wyskoczyłem do ogródka. Kilkadziesiąt metrów od nas ugrzązł w błocie niemiecki „Opel”, z którego wysypali się Niemcy. Płotek posłużył mi za oparcie dla mojego elkaemu. Ulokowałem całą serię w tej ciężarówce, która zaczęła się palić. Niemcy uciekali do lasku, który ryglował jedyne wyjście z wioski. „Fakir” dał rozkaz do natarcia na ten lasek, skąd szedł już na nas ogień, ale ograniczony przez to, że na otwartym polu byli jeszcze niemieccy żołnierze. Trzeba było dobiec do lasu razem z nimi. Biegłem bez butów. „Fakir” w gaciach i w kożuchu. Dobiegłem bez tchu i upadłem. Gdy się zerwałem na nogi, stał przede mną Szwab i pruł do mnie z empi. Z wrażenia ogłupiałem Pociągnąłem z mojego MG-42 i Szwab dostał... Nie mogę dojść, jak to się stało, że on nie trafił we mnie z 6 metrów...”.<br />Wspomina „Maks”: „Niemcy stawiali na cmentarzu zacięty opór. Ale byli otoczeni. „Akacja” próbował zamknąć im odwrót z lewej strony, ale kilkunastu udało się umknąć, gonił za nimi kawalerzysta „Lech”, który został trafiony z pepeszy”.Andrzej Kościałkowskihttp://www.blogger.com/profile/10415795017382138757noreply@blogger.com0