Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 118-126

Sergiusz: 118.
Jakież to szczęście, że nie dał się namówić na robotę. Wspominał mi, że chciał im pomóc. I dziś jestem przekonany, że gdyby poszedł, to tylko dla nich. O! Oni by mu zapłacili! Oskarżyliby go o posługiwanie się grupą dla własnych korzyści. Nie przeprowadzono nic podobnego, a już sypali nań. Ot! Świnie. A mieli to być bojownicy. Tak, jak mnie usiłowali wytarzać w bagnie, nie wahali się plugawić i jego. „Czaruś” i „Biały”, mieli się rehabilitować. Polecono im robotę nad „W” i ostateczne załatwienie „B”. Chodzili, chodzili i nic z tego. Blaga i tchórzostwo. Przestałem liczyć na to towarzystwo. Trudno coś przedsięwziąć. Nasunęła mi się myśl, którą podsunąłem „Konradowi”: „Sekcja Specjalna”. Zrobimy grupę, niedużą, lecz sprężystą. Napomykałem o tym kilkakrotnie. Ale czy znajdziemy ludzi? Przypomniał mi się człowiek, który w chwili najazdu Niemców na Sowiety, wyraził się: „Co z tego, jeżeli znów trzeba będzie żyć pod jarzmem”. Odszukałem go i w krótkich słowach wyjaśniłem o co chodzi. Nazywał się „Zeks”. „Konrad” przygotował statut. Przemyślaliśmy każdy punkt. Zgoda, tylko taki statut może obowiązywać grupę. Nawiązałem kontakt ze „Stopą”. Wszedł do grupy, jako kierownik propagandy. Trzech nas, stanowiło Komitet. Wywiad i jego organizację, powierzyliśmy „Zosi”. Pozyskałem jej do pomocy „Niurę”, a punkt informacyjny u p. „Zofii”.
Sergiusz: 119.
„Konrad” zasadniczo miał być łącznikiem z Komendą Okręgu. Do mnie należała strona bojowa. Zawinąłem się koło ludzi. „Stopa” - zgodnie ze statutem - mógł wydobyć bojowców z łona K.D. Powierzył to, jak i sprawę broni, kierownikowi milicji K.D. W ciągu dwóch tygodni grupa: „Samodzielna Sekcja Specjalna” (SSS), została zmontowana. „D.W” zraniono mocnym strzałem. Leżała w szpitalu. „Stopa” wpadł do mnie. Porozumiałem się z nadawcą. Niestety - znowuż doszło do tego - wyszła. Rana lekka, miała więc chodzić na opatrunki. Odgrażała się, jak wściekła: „Teraz to Polacy zawyją”! Informator podał lecznicę i godziny przyjęć. Sam sprawdziłem, widziałem larwę i długo się nie zastanawiałem. Jutro! „Konrad” wypożyczył mi Ufi sowiecki i sztylet. Chciałem na zastawę zaprosić „Zeksa”, ale nie było już na to czasu. Pod ręką był „Jurek”. Czy to nie wszystko jedno? Chodzi mi przecież o robotę, o nic więcej. Wydawał mi się miękki i był miękki. W tłoku potrafi strzelić i dziecko. Miałem wystąpić w dzień, w południe. Nie dałem „Konradowi” czasu do namysłu. Ja organizowałem, ja robiłem. „Konrad” o pół godziny się pośpieszył na miejsce spotkania. „Jurek” dostarczył mi bluzę roboczą, „Konrad” portki. Przebrałem się, ręce i twarz natarłem sadzą.
Sergiusz: 120.
Miałem przed sobą w lustrze hultaja-robotnika. W pogotowiu siedziałem na ławeczce monastyru. Od czasu, do czasu, ukazywała się „Zosia”, kursująca między przychodnią lekarską i Ostrą Bramą. „Konrad” za często zbliżał się i zwracał uwagę. Byłem zdecydowany i nie udzielało się mi zdenerwowanie. Zmieniałem miejsce. Kręciłem się w podwórku parafialnym. Idzie! Dał znać „Konrad”. „Jurek” poszedł na stanowisko. Wszedłem do bramy i w parę minut po mnie, weszła skazana. Wiedziałem, że jest z matką. Bramka otwarta. ”D” robi kilka kroków. Nie ma na co czekać. Trrrach! Trrrach! Rozdzierający krzyk! To Matka, która zatrzymała się chwilę przy bramce i badawczo ogarnęła skupisko ludzkie. Dziewka nie wydała jęku i jak gromem rażona padła na cement bruku. Co by się stało, gdybym się nie zdecydował uciekać? Może by - szalona rozpaczą kobieta - schwytała mnie. Z rewolwerem - gotowym do walki - wybiegłem na Bazyliańską. Tłum rozstępował się przed groźbą śmierci. Na rogu, znieruchomiał żołnierz niemiecki, któremu przebiegając pokazałem rewolwer. Jazda! Uciekać! Uciekać! Za mną krzyk, nawoływania. Przede mną mężczyźni i kobiety. Skromnie przyciśnięty do muru, przepuścił mnie, wystraszony żołnierzyk z karabinem na ramieniu. A to co?! Babisko z rozkrzyżowanymi ramionami, stanęło mi z rozkrzyczaną gębą, na drodze. Won suka! - i zaświeciłem lufą w oczy.
Sergiusz: 121.
Poleciała na bruk z piskiem. Już byłem na zakręcie Bakszty, zbiegłem przez Sofianiki na Zarzecze. Wielkim kręgiem przeszedłem na Antokol. Piękna była pogoda, śmiałem się do słońca, do drzew. Robota była czysta. Miałem się spotkać z „Konradem” u stóp Góry Zamkowej. Po strzałach - zmieszany z tłumem - „Konrad” stracił mnie z oczu. Widział pościg niemiecki, słyszał huk. Spodziewał się usłyszeć przy Ostrej Bramie strzał lub wybuch granatu. Nic. „Jurek” zawiódł. Oto, było, zawiedzione zaufanie. Bezkarnie mógł rzucić zaczepny granat – chodziło o demoralizację. Wahał się, nie spełnił obowiązku. „Konrad” - upojony w powodzenie - udał się z „Zosią” na punkt spotkania. Mieli ze sobą teczki z moim ubraniem. Wierzyłem, że oczekiwanie było ciężkie. Pół godziny rozmawiali spokojnie, ale im dłużej, tym wiara w prawdopodobieństwo powodzenia, słabła. Może zastrzelili, może schwytali. Godzina, co robić? „Po co było to całe szaleństwo? Jeżeli coś się stało”? „Zosia” pocieszała go. Co chwilę wybuchał żalem, a przecież był zimny i opanowany. Winił już siebie, mógł przecież nie dopuścić. Robota bez szans powodzenia. Uległ gorączce czynu. „Zosia” tłumaczyła mu, przekonywała. I ona miała rację. „Diabli go nie wezmą”! Pokazałem się i zawróciłem na pięcie. Zbliżyli się. Po naradzie zdecydowaliśmy, że przebiorę się i pojadę statkiem do Wołokumpii na wypoczynek (... gdzie rodzice „Zosi” posiadali willę, która tego lata nie była wynajęta). Czysty, w świeżej koszuli, stałem w ogonku do kasy.
Sergiusz: 122.
A Ty, co tu robisz? Cześć! Był to kolega z ławy szkolnej. Rozgadaliśmy się. Jak zwykle wyłgałem się w interesie pracy. „A wiesz, co się stało przed godziną? Zabili „D.W.” w Ostrej Bramie. To była wspaniała robota. W biały dzień, na oczach tłumu. Mówią, że Żyd – głupstwo - na pewno nasi. Wspaniała rzecz, itd. ..”. Czy trzeba być zarozumiałym i próżnym, żeby się cieszyć i być dumnym z powodzenia z takiego powodzenia. Radość moja była krótka, kiedy ogrodzeniami, polami i pagórkami, przechodziłem z Zarzecza na Antokol. Był to mój prawdziwy marsz triumfalny. O ile przy „A”, nie potrzebowałem orientacji i sprytu - tylko odrobinę zimnej krwi - to tym razem wszystkie te cechy musiały być wyostrzone. Nie zastanawiałem się nad tym, że na ławeczce w Cielętniku czekają z niepokojem dwie osoby. Teraz już i oni pełni radosnej satysfakcji szli gdzieś - czy siedzieli w domu - rozmyślając, albo słuchając sensacji. „Zosia” uśmiecha się w duchu, bo siostra opowiada jej o piekielnym biegu brudasa z rewolwerem w garści. Któżby poznał sprawcę zamachu w eleganckim, wiosennym stroju. Nawet na chwilę nie osłabła czujność. Rozmawiałem ze znajomymi tak, jak zwykle się rozmawia. Kontrolowałem siebie. Nie czuję się, jak zawsze spokojny, pewny siebie. Miałem zapewnionych kilka dni wypoczynku.
Sergiusz: 123.
Słońce darzyło mnie wdzięcznością za zlikwidowanie zakały społeczeństwa. Po południu przybyli „Konrad” z „Zosią”. Przesyłano mi wyrazy uznania, gratulacje. Czas płynął w doskonałej atmosferze. Szczupła nasza garstka, zżyła się. Nie było tu miejsca na fałszywe sytuacje. Nie było krętactwa i obłudy. Urozmaicaliśmy pobyt na wywczasach literackimi fantazjami. „Konrad” rozruszał się, był swój. Tak spędziłem kilka dni. Sprawa nie rozwinęła się. Śladu nie znaleźli. Jak kamień w wodę. Bezpośrednio po wypadku, ciężarówki biegały i chwytały podejrzanych, tzn. przebranych w robocze kombinezony. Nie osiągnęli wyników. Niebawem wróciłem do miasta i zabrałem się do spraw. Dość już miałem włóczenia się na bezowocne spotkania. Przyszedł wreszcie „Czaruś”. Koledzy chcieli mieć wyjaśnienie. „Czaruś” stanął przed sądem koleżeńskim. Przyniósł kartkę od „Białego”. Kolega „Jurek” nie raczył mi jej odczytać. Co to miało znaczyć? Te marne figury w dalszym ciągu zza miłego uśmiechu, patrzyli na mnie wrogo. Oni siebie informowali, wspólnie obgadywali i wszystko na nic. Przy pierwszym spotkaniu zrobiłem zarzut koledze „Jurkowi”. Tłumaczył się, kręcił, może bał się rzucić, strzelić, za długo się wahał.
Sergiusz: 124.
Fakt, że gonili mnie uzbrojeni. Kwestia nie podlegała rozważaniu, musiał rzucić. Podałem mu przyczynę do niechęci, do jej wzmocnienia. „Czaruś” zobowiązał się zwrócić pieniądze Organizacji i rehabilitować się. Chciał się oczyścić. Nie chciał uchodzić za tchórza i złodzieja. Włóczył się za Rosjaninem „W”, nie mogąc się zdecydować. „Jurek” sprawował obowiązki kierownika grupy „t”. „Konrad” widząc, że otacza go wszelkie niechlujstwo, postanowił się usunąć. Wystąpił z pracy. Raz trzeba powiedzieć: „Dość”. Obrzydliwe było słuchać zdania kolegów z „Kurzawą” na czele. Ten wszędzie starał się wcisnąć, biegał, gadał. Kierował przedtem sabotażem. Czy coś zrobili? Nic. Zupełnie nic. I władze oblepiają Organizację bezwartościowym balastem. Nie mają sił decydować! Krótko mówiąc, nie ma komu kierować! Po tylu próbach nie widziałem potrzeby tkwić, „jako piąte koło u wozu”. Wiecznie narzekali, plotkowali, zasłaniali się brakiem możliwości. „Dlaczego nie weźmiecie broni”? – zapytałem. Nic łatwiejszego, jak rozbroić. Tak właśnie zrobiliśmy z „Zeksem”. Cicho, szybko, zatrzymaliśmy psa z Gestapo, przy boku dziewki. Jest 15-tu strzałowy, belgijski. Już coś znaczy, bo mamy trzy maszyny. „Konrad” ma czwartą.
Sergiusz: 125.
„Jurka” zastałem przed wieczorem. Bez ogródek przystąpiłem do rzeczy. Formalność dla mnie prosta. „Dość zawracania głowy. Jesteście mi wrogami. Zamiast braterstwa, dajecie mi plotki, fałsz i nieufność. A któż bardziej zasługuje na zaufanie? Nic nie robicie!” Zarzuty rozwijałem kolejno. „O niechęci osobistej mówią plotki, których kuźnią jesteście. Nieufności dowodem było wyłączenie mnie z grona świadomych treści listu „Białego”. Idiotyczne posunięcie „T-5”, kiedy zamierzał cuda i chciał mnie się pozbyć. Pomijano mnie. Wszyscy wiecie o tym i wszyscyście tego chcieli. Nie rozumiecie widocznie sensu walki. Walczyć nie chcecie. Targujecie się o broń i o pensje. Weźcie! Ja z przyjaciółmi biorę, nawet wstyd kupować. No i do was – pozbawiliście mnie ochrony, czyli oddaliście pod łapy katów. Może baliście się ofiar w społeczeństwie? Trzeba więc było, mój panie, wcześniej zdecydować. Wtedy już było za późno. Czekaliście przy mnie parę godzin. Był czas. To wszystko wystarczy mi, nie chcę wam przeszkadzać. Znajdę sobie zajęcie”. Następnie pozwoliłem sobie na uwagi. „Kolego, to nie jest robota, co robicie. Wy nie kierujecie. Gadulenie bez końca. Ludzie się rozłażą.
Sergiusz: 126.
Nie ma dyscypliny. Nie ma prężności i siły. Grupa „t”, wymaga ręki stanowczej, a wy jesteście słabi i powolni – kolego. Kazaliście dostarczyć broń swoim czterem ludziom (... i nic). Trzeba się było pofatygować (samemu). W tej pracy, kierownik musi ocierać się o śmierć najbliżej. Przyjaciele wasi wyszukali głupie wykręty (i broni nie przynieśli). Dość, że nie przynieśli, dalej, wleczecie się ze sprawą „Czarusia”. Z takiej pracy nic nie będzie”! Powiedziałem: „Dowidzenia”! Mówiłem spokojnie, nie obrażałem. Zarzuty były tak prawdziwe i silne, że miły ten człowiek mógł tylko jąkać się w sprawie zawodu, który zrobił na stanowisku. Rozstaliśmy się w zgodzie. „Czaruś”, „Biały” i prawdopodobnie „Radom”, zranili ciężko „B”. Weszli do stodoły i zrobili przykrość. Postrach okolicy w służbie niemieckiej, powędrował do szpitala, gdzie dokończył żywota. Robota taka nazywa się brudna. W każdym razie, okazali dobrą wolę. To samo z pieniędzmi. „Czaruś” nawet dalej się posunął, bo w godzinach rannych ukłuł policjanta „P”. (Podabę, na ul. Jakubskiej). Od chwili spotkania z nim wiedziałem, że coś zrobi. Zrobi wszystko, żeby się oczyścić (... i zrehabilitować). Tymczasem SSS wydało ulotkę. Kilkaset napomnień, przed dobrowolnym poddawaniem się woli katów rozrzucono i rozdano. Zrobiliśmy to na własną rękę, bo „Góra” zdecydowała się nie zabierać w tej sprawie głosu. Byłem szczerze oburzony. Jak można pomijać milczeniem zbrodnię odebrania nam najlepszych roczników?

No comments: