Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 101-107

Sergiusz w Tietiańcach. 1943r.
Sergiusz: 101.
Smutny, bez jutra.
Jakiś cichy dom przy wielkomiejskiej ulicy. Proste ściany i okna, jakby oniemiałe. Ganek, schody, wszystko proste, zwyczajne. I życie pospolitych, szarych ludzi zharmonizowane w milczeniu. We wszystkich drzemie nadzieja. Jedni rozpaczają, inni znoszą w skupieniu, bez trwogi. Nikt – pozornie - nie załamuje się. Mężczyźni wychodzą do pracy, kobiety zajmują miejsca w kolejkach. Dzieci wbiegają na najwyższe piętra i zjeżdżają po poręczy. Dzieci bawią się bez przerwy, one są najszczęśliwsze. Huragan wojny, nie trwoży ich. Są to najodważniejsze istoty. One chcą wojny, chcą walki. Tymczasem, bawią się. Matki wymęczone, wracają obładowane prowizjami. Czy zdąży się skoczyć po chleb? Czy mąż nie wróci dziś wcześniej? Nie! Może później. Boże! Tyle kłopotów. Cichy dom, a tyle w nim życia. Tępo spoglądają okna, a tyle w nich czujności. Taka jest powszednia wegetacja. Od niedzieli, do niedzieli. A święto, kiedy, przyjdzie okazja. Wracają mężowie z pracy. Ten i ów, coś przynosi. Dzięki Bogu, głód nam jeszcze nie zagraża. Już późno. Czy wszyscy przezorni mieszkańcy są w domu? Przezorni wszyscy. Ale czy wszystkich musi interesować ten przeklęty spokój? Zgrzytnął klucz i z trzaskiem zamknęły się drzwi ganku. Może kawaler wrócił pijany? Może zawód go spotkał miłosny? Po całodziennych troskach o kawałek chleba, ojcowie i matki rodzin, spali.
Sergiusz: 102.
Dzieci wymęczone baraszkowaniem, przewracały się w gorączkowym śnie. On nie spał. Zastygł. Wrośnięty w ramy okienne, błąkał się. Zatopiony w myślach, nie słuchał. Nie widział uśmiechu wdzierającego się księżyca. Nie odpowiadał mrugającym gwiazdom. Ciężkie myśli wstrząsały nim. Musiał posegregować wydarzenia. Porozdzielał najważniejsze kontakty. Pracowali bez wytchnienia, 24 godziny. Spać nie mógł. Czy wszystko załatwił? Odsunął się od okna. Zasłona uderzyła w twarz księżycową - czego? Zbliżył się do biurka. Tyle lektury tu czeka. Ankiety, sprawozdania – zaściełają stół. Nerwowo przerzuca pisma. Notuje i znów duma. Ze szczupłej twarzy wyglądają dobre, przenikliwe oczy. Szlachetne i zdecydowane. Przesuwa delikatną, białą dłoń po czole. Zmęczony? Nie, gdyby można coś zrobić, jeszcze by dobę, dwie, trzy... . Zza pism, ankiet, sprawozdań, wyłaniają się imiona, nazwiska, pseudonimy, hasła. Twarze, twarze... ciemno, dlaczego?! Z bezdennej ciemni wyłania się jedna, druga, trzecia, dziesiąta... jedenasta, dwunasta.... tyle ofiar... - za darmo. Ocknął się. Równomierny szmer zegara przypomniał mu, że jest u siebie, przypomniał ostatnie nieszczęścia. Aresztowano, bito, łamano kości i strzęp bezwładnego ciała rzucono do ciężarowego auta – na Ponary. Targnęło nim złe przeczucie. Mroźny świt przypomniał o wypoczynku.
Sergiusz: 103.
Spał, mimo wszystko. Snu pozostało mu jeszcze godzina. Przekupka przyniosła mleko. „Oho! Pewnie zahulał w dobrej kompanii” - myślała. Pił i gryzł czerstwy chleb. Różnobarwne płatki, iskierki, promienie, biegały mu przed oczyma. Bez wytchnienia. Miał przed sobą osiem godzin pozornej pracy, lojalnego obywatela. Ulice – te same, zwyczajne, wydawały mu się dziś obce, wytarte, poznaczone wybojami – wrogie. Machinalnie otworzył biurko. Szuflady, szufladki, półki – wrogowie. Machinalnie odpowiadał,
uśmiechał się, podpisywał. Zawsze był uprzejmy. I teraz uścisnął podaną sobie dłoń. Za co mu dziękowano? Ach tak. Dobrze, proszę bardzo, podpisał. Poszli. Co teraz? Zszedł po ciemnych schodach. Ulica ludna, barwna, pozbawiona serca, bezduszna. Chodniki chwiały się, biegły, potykały – stop. Oparty o filar, szepnął kilka słów modlitwy w Ostrej Bramie. Ludzie ukryli przed nim Matkę Jezusową. „Ach ty”! Poszedł bez modlitwy. Nareszcie, wsparty na poduszkach, będzie mógł wypocząć wśród swoich. Co ci jest? Dzień dobry. Przyszedł, bo spodziewał się tu przyjaźni i spokoju. Bardzo blady. Tyle ofiar! Już więcej nie mówił o tym. W małym, panieńskim pokoiku, zapanowało milczenie. Dym unoszący się pod sufit mówił bezszelestnie pod falami oddechów. On, „Zosia” i ja. Powtarzają się błędy.
Ludzie nie umieją siebie kontrolować. Najlepsi giną. Przepada entuzjazm, pozostaje zimne wyrachowanie.
Sergiusz: 104.
Mieszkanko „Zosi” łączyło nas. Mogliśmy tu swobodnie rozmawiać, czytać, rozmyślać. Przeżyliśmy tu chwile triumfu, a teraz – a jutro? Świadomość nieszczęścia, nie zniechęciła go. „Zosia” zaproponowała mu pomoc, przecież nie może zużywać się bez pamięci. Na barkach jego spoczywa za wiele. Materiał propagandowy z W-wy, ankiety, sprawozdania, rozmowy i rozpatrywanie spraw. Moc gadułów i jałowych starców zwala na niego ciężar niebezpieczeństwa. Czyż nie ma ludzi mniej wyrachowanych? Z ostatniego zebrania nie wyniósł nic. Zawsze to samo, wałkowanie i targi o stanowiska w Wolnej Polsce. Rozgrywki pająków, czyhających na okazję zagarnięcia władzy. Najmniejszego wysiłku w celu udoskonalenia machiny organizacyjnej. Muły niech dźwigają, szaleńcy niech się narażają – oni poprzestaną na protekcyjnych kolacyjkach i referatach. Kolega „Zygmunt” dzieli się z nami wrażeniami. Wracamy do ostatnich wypadków. Wszędzie niedopatrzenia, ignorancja. Na każdym kroku ludzie mali, nieodpowiedzialni, podnieceni zazdrością. Praca twórcza, to plotkarstwo. Ale czyż my się nie zdobędziemy na silny odwet, pytam? Czy władze nasze zdecydowane są tolerować zbrodnie? Dlaczego w nierównej walce mamy ginąć nie
pomszczeni? Czy wiecznie będziemy się cieszyć męczeństwem?
Sergiusz: 105.
Dlaczego kierownicy Organizacji hamują każdy odruch słusznego wystąpienia? Wśród najlepszej części społeczeństwa panuje rozgoryczenie. Musi to być bardzo zawiła strategia. Mnie się wydaje, że to zwykłe tchórzostwo. Są jednak rycerscy, inteligentni, mocno ukształtowani ideowo Polacy. Słowa nie są czynnikiem wystarczającym, potrzebna walka orężna. Nas zabijają, masakrują, wywożą, a my bezsilnie opuszczamy ręce. Góra wzrusza ramionami. „Zygmunt” milczy. Palimy dużo. On jest zdania, że: „Wykonawcami powinni być ludzie z nizin społecznych”.
„Szkoda młodej inteligencji”. Zgadza się, że: „Powinno się zająć konfidentami i prowokatorami”, ale to mu się wydaje trudne. „Istniała myśl wynajmowania zbirów”. Co za absurd. Za butelkę wódki chcieli likwidować wrogów. Już drugi raz proponowałem utworzenie grupy bojowej. W 42r. zwróciłem się z tym do „Stopy”: „Dobrze by było doprowadzić do skutku, ale bez kosztów”. Więc na coś pieniądze przeznacza Organizacja? Komenda przy tym ma „swoich ludzi”. Głową muru nie przebijesz. Odnosi się wrażenie, że „Górze” wcale nie zależy na sukcesach. Do Komendy Warszawy płyną sprawozdania o trudnościach, niby nie do przezwyciężenia. „Zygmunt” doskonale wie o tym.
Sergiusz: 106.
Zadziwiająco wytrwale opiera się przeciwnościom. Czytamy warszawskie wydawnictwa niepodległościowe. Mocno miękkie i bezradne są artykuły naszej, tajnej gazetki. Gdyby nie to, że nielegalnie drukowana, zapewne dopuszczono by do ulicznego kolportażu. „Gazeta dla starców” kosztuje nas bardzo drogo. Wpadają co pewien czas łańcuchy kolporterek,
drukarze i moc czytelników. A jednak są ludzie, których nie zadziwia praca W-wy. I u nas można by to samo - nie dają. Ile to razy oblewaliśmy oburzeniem system hołdowania słabości. „W słabości siła” – ta myśl komediancka, znalazła u nas uznanie. Nic łatwiejszego. Ten rozważny bojownik potwierdził, że ludzi brak. To samo słyszałem z ust Kom/z – „Michała”. Odpowiedziałem, jesteśmy. Okazało się, że poza brakiem wykonawców, brak kierownictwa, które by potrafiło coś zdecydować. I pan „Michał” rozłożył bezradnie ręce. I teraz, po świeżych ranach smutniej i pełno goryczy. Oni poszli na koncert – „Zygmunt” i „Zosia” – ja powlokłem się bocznymi ulicami do „chaty”. Nazajutrz byliśmy wszyscy na wieczorze literackim. Złapałem „Zygmunta”, aby mu powiedzieć, co myślę o możliwościach akcji. Już nie był tak przygnębiony. Zacząłem od pytania: „Czy wobec walki, może być mowa o nizinach czy wyżynach społecznych”? Obaliłem też nieszczęsną myśl wynajmowania oprawców. Rozpogodziły się (...).
Sergiusz: 107.
Przyszedł wreszcie do przystani przyjaźni. Otoczył się dymem niezliczonych papierosów. Byle być na koncercie. Towarzyszyła mu „Zosia”. Rozmawiali o muzyce, słuchali w zapomnieniu. Oddalił się gdzieś myślami. Gdzie? „Trzynasty”! „Co to znaczy”? - pytała go przyjaciółka. „Kto trzynasty”? „Ja”. W parę dni później osaczyli go agenci. „Pan pozwoli”! Ona była naszą duszą, ta „Zosia” o subtelnym wyczuciu. Przyszła do mnie i powiedziała: „Zygmunt” wiedział”.

No comments: