Total Pageviews

Friday, October 17, 2008

Sergiusz: 154-169

„Jurand”
„Fakir” – z lewej.
Od lewej: NN, „Jurand”, „Wilczur”, „Fakir” – poprawia opaskę NN.

W środku - „Czarny”, z prawej - „Sęp”
Sergiusz: 154.
Bez namysłu wyrwałem „Ufi” spod poduszki. Jeden drab wwalił się do pokoiku, drugi zatrzymał się w drzwiach. „Dokumenty”!? Są tam, trzask w drzwi, trzask w skórzany płaszcz. Ciężka masa zwaliła się na mnie, potoczyliśmy się, ale oto jestem na górze. Ręka z pistoletem unieruchomiona, a typ żyje. „Wincuk” stoi jak wryty. Rzucam rozkaz. Dopiero teraz włazi na piec, wprowadza nabój i patrzy. Biedak. Strzelaj! Naładowani sentymentalnymi skrupułami, jesteśmy wobec wroga śmieszni. Wykonał. Co teraz? Zza przepierzenia wychyliła się postać starca. Uciekajcie! Chłopcy, uciekajcie! Ani słowa lamentu, skargi. Cześć jego pamięci! Zmarł zamęczony w więzieniu. Wyszedłem. O kilkanaście kroków leżał pierwszy trup, zdążył przebiec tyle i koniec. Nie zastanawiałem się, przez rzekę. „Wincuk” udał się do znajomych, ja przez góry zabrnąłem aż na Antokol. Stary Biedka nie stracił głowy. Natychmiast zakopał trupa w sieni.
Sergiusz: 155.
Niestety, nie wiedział o drugim. Psy policyjne odnalazły schowek i starca zabrali. Pozostała na górze (strychu) drukarnia. Nikt się nią nie zainteresował. Przed ostatecznym opuszczeniem miasta postanowiłem i zorganizowałem wyprawę. Drukarnia stała się moją własnością. Szukałem ludzi, którzy by ją wzięli. Nikogo. Oto domyślam się, że jest zbyteczna, nie chcą pracować! Boją się towarzyszy. Jeszcze kilka dni włóczyłem się po mieście. Złocone włosy lśniły w potokach księżycowych. Broda i teatralne wąsy, zapewniały nietykalność, ale Ufi” tkwiło nieustannie w ręku. Okres służby żołnierskiej w oddziale. Od stycznia 1944. Nieliczni uznali odwagę i słuszność. Było dużo ofiar w arbitralnej konstrukcji rtm. Łupaszki. Ja, straciłem masę krwi, a nade wszystko „Wincuka”. Przepadł w nocy zdradzieckiego napadu bolszewików 1 lutego 44. Jaki był? Dobry, oto pewnik. Starał się bezinteresownie nieść pomoc potrzebującym. Dzielił się i to było przyczyną jego ubóstwa, bo nikt mu w potrzebie nie zwracał.
Sergiusz: 156.
A przecież, możnaby mu zarzucić pijaństwo, życie a-moralne, stosunki ze złodziejami, itd. Tak, ale to wszystko nie przeważyło jego dobrych skłonności. Żył - porównując swoje przestępstwa z przestępstwami innych - tych, od których powinno się więcej wymagać. Przestępstwa – zresztą - nie popełnił żadnego wobec społeczeństwa polskiego. Był czysty, otoczył mnie od pierwszej chwili szacunkiem i opieką. Kiedyś się wyraził, że od pierwszego wejrzenia, uznał we mnie człowieka czynu. Oczywiście, nie potrafił się wyzbyć zdrowego rozsądku, który przestrzega przed fanatycznymi głupstwami. Nie chciał niepotrzebnie się narażać. Ludzie – mawiał - nie ocenią ofiary nigdy, a zdechnąć nie sztuka. Silny fizycznie - stale w dobrym usposobieniu - dawał się chętnie używać. Czujny był i wierny. W chwilach napięcia patriotycznego, np. po udanej akcji, myślał, bo marzył o odznaczeniu. Pragnął zdobyć taką, jak ja kartkę, na Krzyż Walecznych. Zginął. Jak, dokładnie nikt nie wie. Prawdopodobnie zraniony wpadł do rzeki. Nastąpił trzymiesięczny okres leżenia. Idiotyczny adiutant - choć chłopak do rzeczy - odtransportował mnie do ślicznego zakątka.
Sergiusz: 157.
Cisza, wygody, opieka. Jedna z kochanych kobiet pielęgnowała mnie, budząc szacunek, uwielbienie i miłość. Uczucie miłości - połączone z szacunkiem - uczyniło ją dla mnie osobą bliską. Kiedy już wiele się zmieniło i
ja, jako włóczęga - ujrzałem tę jedyną kobietę - tęskniłem za okresem cierpienia. Dom ten, jakby mi się oddał, a kobieta budziła sny i marzenia szalone. Pani A. należy do niestarzejących się. Znów młoda, znów piękna, mocno pociągająca. Zapach jej włosów odurzał mnie, a zaledwo mogłem się unieść na pościeli. Szaleństwo okresu rekonwalescencji było cudowne. Czekałem chwil samotności, dziki, spragniony. Czasem cierpiałem z braku estetyki w tym wszystkim, ale trudności wypływały z bliskiego zawsze strachu ludzkich oczu i uszu. Ostatnie, ciche pożegnanie i w nowych stoję szeregach. Kobieta chciała, żeby wszystko zostało pogrzebane. Nigdy, nigdy! I tak się stało. Jestem wierny jej pamięci. Wkroczyłem w okres siły. O żadnych czynach nie może być mowy. Ludzie nie znali prawie karabinu. Dowódca posiadał zdrowy rozsądek i inteligencję. Por. „Jurand” – osoba na wszystkie plusy – trochę za wiele odwagi i brawury.
Sergiusz: 158.
Padł, na głupi rozkaz bić się - ramię w ramię - ze śmiertelnym wrogiem. Ale padł jak żołnierz. Inni, w panice, padali, uciekali, łamali wozy, rzucali broń. Budował swoją brygadę sam, przy pomocy przyjaciół osobistych. Jaki był? Wykształcony oficer, energiczny człowiek. Przy zdolnościach organizacyjnych, umiał sobie jednać ludzi. Nie był typem zakutego regulaminami bezokreślonego robota – pionka. Takiego to człowieka - zmuszono niepoczytalnym rozkazem - podporządkować się mjr „Węgielnemu”, który prócz wzorowego rozkazodawstwa, nie potrafiłby przeprowadzić najprostszej akcji. Tacy, jak „Węgielny”, nie mogli pojąć, że partyzanckie oddziały walczą specyficznie. Całą siłą starał się narzucić rygory i formy wojska regularnego. Poszedł zresztą po linii pragnień wyższego dowództwa. Armia regularna - Armia Krajowa – uderzyła swoją frazą do głowy. Czyż można było dopuszczać się podobnych kawałów? Chłopcy – ochotnicy do włóczęgi - luz, brak oficerów i podoficerów wyszkolonych. Inna rzecz awantura leśna, a inna wojna. Trzeba było w specjalnych oddziałach przygotować żołnierzy, zrobić dopiero żołnierzy.
Sergiusz: 159.
Większości brak odwagi, orientacji. Większości brakło ochoty do krwawienia się. Łatwo wystąpić przeciw litewskiej grupce zastraszonych policjantów, niż trzem niemieckim żołnierzom. Chodzenie, jedzenie, picie. Brak poczucia karności wojskowej cechowała partyzantów, którzy istnieli w celu łatwiejszego przetrwania, uniknięcia wywózki, itd. Władza, starszyzna, przywykła widzieć dyscyplinę w trzaśnięciu obcasami i formułce: „Tak jest panie...”! Moim zdaniem żołnierz musi myśleć, musi na najwyższym szczeblu wykazać inicjatywę i zdolności. Oficer, który odmawia tych cech podkomendnym, przyznaje się do obawy przed zdolniejszymi i dzielniejszymi, którzyby wykazali swoje wartości, przewyższające jego. Padł „Jurand”. Padł „Ojciec” – partyzant - wzór talentów organizacyjnych i bojowych. Mjr Pohorecki zdążył jeszcze przedtem - na rozkaz K.O. - przeprowadzić podstępnie podział brygady. „Wilczur”, chorowity, alkoholik, brutal o czerwonej antypatycznej twarzy, pozostał w terenie Turgiel z częścią brygady. „Juranda” wysłano do dyspozycji „Węgielnego”. To był chwyt wzorowany na praktykach G.P.U. Zmniejszono siły, a tym samym możliwości nasze.
Sergiusz: 160.
Ależ sama forma o którą najwięcej dbają w wymaganiach „władze”, forma była świńska. Mało – skurwysyńska. I wysłano nas czort wie gdzie, do dyspozycji ograniczonego oficera. Mieliśmy mieć jakieś akcje wielkie, niebotyczne, a w rezultacie - nic. Wszystko bezsensowna lipa. Wcielono nas pod rozkazy niedołęgów. Ograniczono inicjatywę, rozparcelowano. Takie gówniane intrygi były treścią wysiłków sztabu. Sztab w tym czasie, lśnił lakierowanymi butami, orderami. Wszystko jak z igły. Rozkazy, patos, upomnienia. Zmotoryzowano donosicielstwo, szczuto. Zastosowano przy pomocy zdegenerowanych żandarmów moralną dywersję. Centralizacja organizacyjna oddziałów dała fatalne skutki. Młodzież samowolnie opuszczała szeregi. Strach dezercji był szopką. Starzy - zasłużeni partyzanci, wytrąceni z pracy przez nowych „oficerów” - zniechęcali się. Ci wygodni oficerowie - nie zjawili się w ciężkich - początkowych dniach. Byli wtedy wrogami ruchu. Potępiali awanturników, półbandytów, czy bandytów. Za napady, rabunki majątków państwowych, itd. Niech tam Niemcy - czy inna kanalia korzysta - byle za wszelką cenę mieć spokój.
Sergiusz: 161.
Władze nie umiały wpaść na treść pracy oddziałów. Jakie może być zadanie garstki młodych? Dywersja, sabotaż i tępienie zdrajców. Samorzutne oddziałki wykonywały wyroki. Samosądy. Nic dziwnego, od konfidentów aż się roiło. Złość ogarniała „siatkę”, że dzieje się to bez jej udziału. Podnoszono alarm. Oskarżano. Poczynania bezwzględnych bojowców-mścicieli, były słuszne. Każde ograniczanie, stawało się zbrodnią przedłużania istnienia prowokatorów. Zaległe rachunki - od „pierwszych bolszewików” - były do załatwienia. Litewsko-niemieckich psów, przybyło bez liku. Niszczyć! Musiało być hasłem! Najmniej zaangażowany pies musiał dostać swoje „5 gramów”. Im dokładniej przeprowadzi się czystkę, tym mniej będzie kanalii w Odrodzonej Ojczyźnie. Nam, którzy szli bez wyrachowania - bez praktycznych obliczeń na przyszłość - przeszkadzanie w likwidacji zbrodniarzy, było niewypowiedzianie bolesne. Na cóż zasługiwał człowiek, który wydał wrażej policji kogoś z naszych? Śmierć!
Sergiusz: 162.
Myśmy tyle ucierpieli, dzięki działalności sprzedawczyków, że nie sposób zrozumieć ospałą politykę „elity”. Sądy! Komedie: akta, cała biurokracja. Społeczeństwo ze strachem wskazywało groźnych szpiegów. Powstałe przepisy kazały czekać, aż bydlę powtórzy jeszcze raz, a może się poprawi? Na szczęście, byli tacy, którzy nie liczyli się z przepisami. Mnie i mnie podobnym, wystarczyło świadectwo kilku prawych obywateli. Nie inaczej odbywała się rzecz formalnie, dochodził tylko podpis sędziego. Dla tej formalności, trzeba było według przepisu odkładać karę i często zaniechać całkowicie sprawy. A wróg nie liczył się, zaludniał więzienia i polityczne cmentarze. Złapaliśmy szpicla, Litwina. Sądzić? Śmiech pusty. „Pancerny” - doskonały kpr., partyzant - nie czekał powtórzenia rozkazu.
Sergiusz: 163.
Coraz więcej sympatii okazywali nam chłopi, którzy odczuli ulgę po litewskich rabusiach. Na niewygodnym siodle odświeżyłem ranę uda. Jeżeli, ktoś z dumą obnosi ranę, to ja z przekleństwem. Znów krew i ropa. Niewygoda i ból. Co za piekielna zasługa. Aha – po dwakroć ranny – co dalej? Następują wypadki. Muszę wrócić do starych wydarzeń, bo taki był mój zamiar pierwotny. Październik 1943. Zdaje się 25, a może 19?
Wstałem na czystej melinie „u kobiet”. Ponura izba, łóżko i stół. „Wincuk”, na powitanie wytłumaczył mi mój sen. Źle! Nie wychodź nigdzie powiedział. Niestety, poszedłem. Załatwiałem sprawy najmniej ważne i to w sposób niezbyt codzienny. Coś było? Około godz. 11 zauważyłem dookoła siebie kilku podejrzanych i rzeczywiście w chwilę po tym, zbliżył się do mnie Gestapowiec no i poprosił ze sobą, do Szarego gmachu. Idę, coś bąkam, a myśl wytężona pracuje nad opanowaniem sytuacji: „strzelać, czy uciekać”? Strzelać, to zaalarmować ulicę, otoczenie ul. Ofiarnej i Mickiewicza. A za tym - uciekać!
Sergiusz: 164.
Ciężko było w ciasnym płaszczu poruszać się, ale wykorzystałem jedyną pustą ulicę Gimnazjalną. Bieg wściekły na ulicę Piekiełko. Drabisko strzelało bez przerwy, ale i bez skutku. Dwa, trzy kroki dzieliły już mnie od szczytu pagórka. Pyk ... ciepło, gorąco, ciemno w oczach. Trafił! Zrzucam uciskający płaszcz, strumień ścieka po boku, buciki napełniają się krwią. Uciekać, dopóki można. Oh! Ulica Sierakowskiego. Nie, tam już nie sposób. Trzeba się bronić! Odwracam się, kilku policjantów i agentów, wolno podąża za mną. Są jeszcze szanse. Idę, podbiegam, nogi odmawiają posłuszeństwa. Zbliżam się do Zakretowej. Co robić, tu mieszka pani „Z”. Ależ, nie mogę wejść tymi drzwiami. Zrywam swój zielony kapelusz. 15 metrów do drugich drzwi za rogiem. Wpadłem, przeszedłem podwórko, dzwonię. Matka - starsza już dama - otwiera i przerażona dowiaduje się z czym przychodzę. Biedaczka traci przytomność, a mnie już jej zabrakło. Ciemno - słaniam się - kobieta wpycha mnie pod łóżko. Źle, boli, krew spływa. Wyłażę. „Niechże pani zatamuje czymś krew”. „Nic nie ma panie, nic nie wiem”. Boże! Słaba pomoc.
Sergiusz: 165.
Ostatkiem świadomości ogarniam sytuację. Jasne, że szukają mnie na Zakretowej. Na wszelki wypadek wysyłam staruszkę na zwiady. Z rezygnacją otwiera drzwi, ale natychmiast dochodzi mnie gwałtowny ich trzask. Zaledwo wysunęła wystraszoną - siwą głowę - ujrzała kilku prześladowców. Lament: „Co począć, co będzie”? Byłem na tyle przytomny, że rozzłościłem się i kategorycznie poprosiłem o spokój. „Niech pani wyjdzie i zobaczy”! Nareszcie wyszła. Stwierdziła, że ulica pusta, musieli już być wszyscy na Zakretowej. „Niech pan idzie, niech pan idzie”! Poszedłem. Krwotok jakoś ustał. Ręce we krwi chronię w kieszeni. Olbrzymim kołem (przez Archanielską, Ponarską) zawlokłem się pod dworzec kolejowy. Coraz ciemniej i słabiej. Trzymam się, byle nie upaść. Cel był jedyny. „Zosia”. Jeszcze tylko komisariat, byle do rogu. Nareszcie. Czy „Zosia” jest? He! Proszę zrobić mi opatrunek. Znalazłem opiekę. Tu odwiedził mnie Ojciec i p. „Dąbek”. „Wincuk” rozczulił mnie w wysokim stopniu. To był serdeczny druh. Dzień i dwie noce. Ludzie są przewrażliwieni wojną. Wychodzą i zdaje im się, że ktoś śledzi ich, że policjant odgaduje, że to oni właśnie udzielili mi pomocy.
Sergiusz: 166.
Zdenerwowanie daje się odczuć. Trzeba wiać! „Wincuk” urządził mi melinę. Jedyny lekarz, który zdecydował się tu w schronie(?) mnie odwiedzić, to p. „Maciej”. Wracałem szybko do zdrowia. Szczęście mojej miłości dopomagało mi w tym. Liali - kobieta zła i dobra, piękna i kochana, była moją nagrodą, honorem i satysfakcją. Burzliwy okres namiętnych spotkań. O cudna! Ileż trudu, a potem cierpień poniosła dla mnie ta anielska kobieta. Wspomnienie jej miłości w otoczeniu niewygód i niebezpieczeństwa, są i pozostaną mi święte. Kochała mnie i ja ją kochałem. Jaka będzie nasza przyszłość? Czy ona mnie zdradza? Tak mówić nie mam właściwie prawa - bo był to stosunek wolny i luźny - bez przyrzeczeń. Robi, co chce. Ale też od tego dużo zależy. Ja zresztą, też się zakochałem. Życie najtwardsze jest wtedy piękne, kiedy umie się je przeplatać kwiatami. „Cudna jesteś Liali”! To był niemy, a może wypowiedziany okrzyk, w chwili otrzymania postrzału. O, tak, kochałem ją. Trwało to około trzech miesięcy.
Sergiusz: 167.
Sytuacja się skomplikowała, kiedy padli dwaj policjanci na Subocz i w chatce. Aresztowano ją. Skompromitowała męża, to głupstwo, ale sama biedaczka wycierpiała. Po różnych staraniach i ona trafiła do szpitala więziennego, gdzie przebywała moja Matka. Pamiętniki z tego okresu spłonęły. Cóż wspominać moje uczucia. Ujrzałem się w nieszczęściu, bez pomocy. Jedyny nędzarz - „Wincuk” - był gotów poświęcić się we wspólnych próbach(?). On też ofiarował mi część swoich pieniędzy na pomoc Matce i Bratu. A inni? Gówno! Słowa i to wymijające. Serdecznie pomocną była mi „Zosia”, na niej się nie zawiodłem. Organizacja? O ludzie! Panowie. Jakiż przykry każdy moment rozmowy z wami. Byłem i jestem przekonany, że pomóc mi musieli. Członkowie zwykłej bandy i to, zachowują w takich wypadkach solidarność. Bez obelgi śpieszę zaznaczyć, że bandyci np. posiadają o wiele wyższy stopień poczucia honoru, o wiele wyższy stopień solidarności. Ponieważ wiedziałem - z kim mam do czynienia - nie było miejsca na rozgoryczenie. Nawet wtedy, kiedy p. Dąbek” odwiedził mnie z zamiarem wysłania na placówkę sabotażową. Miała wtedy miejsce niezapomniana scena.
Sergiusz: 168.
Prawie bez ogródek zapytał mnie, czy podporządkuję się rozkazom, bo jeśli nie, wszystko między Organizacją a moją osobą zostanie zerwane. Na to zapytałem, czy i pieniądze przeznaczone dla wykupienia rodziny zostaną cofnięte? Cios był celny. Byłem biedny, więc, jak w swoim czasie za pieniądze pozwoliłem się przykryć szyldem K.O. (grupę SSS), tak i tym razem upewniłem go o swej lojalności. Zaraz wywędrowały z zanadrza pieniążki. Wiedziałem - że tu - o to chodzi. Przyjąłem z tym wewnętrznym śmiechem, który mnie samego przeszywał obelgą. Ja doskonale rozumiałem i nie miałem złudzeń. Ci ludzie nie posiadali sił na stworzenie potężnej, patriotycznej organizacji walki czynnej. Uciekali się po prostu do brania na pensje. Płacili i wymagali. Wynikiem tego była fikcja na każdym kroku. Fałszywe raporty, blaga, blaga i blaga. Jakże jesteśmy mali! Jakże ubogie jest polskie sumienie narodowe na tej nieszczęsnej, ziemi wileńskiej.
Sergiusz: 169.
Z 31-go stycznia na 1-go lutego 1944 zostałem trafiony pod Worzianami. Kilkunastu kolegów spoczęło w sosnowym lasku. Miałem nieco więcej szczęścia niż „Czarny” i kilku innych, którzy zapędzili się zbyt głęboko w las. Dziesięć dni trwała moja służba w szeregach rtm. Łupaszki. Na każdym kroku, powód do niezadowolenia. Pijaństwo i brak sprężystości zbiorowej. Osobisty powód to, odrzucenie moich usług. Chciałem stworzyć specjalny oddział kawaleryjski, błyskawiczny. Nie potrzeba, odpowiedział mi na wstępie. Zapisuję tu na konto rtm. brak indywidualizmu i szerszego rozmachu organizacyjnego. To człowiek, który postępuje ślepo za rozkazami władzy wyższej. Ani o krok w prawo, naprzód, lub w lewo. Jeżeli chodzi o krok w tył, to zależało od okoliczności. Muszę jednak mu przyznać, że był to chłop osobiście odważny. „Jurand” wyraził się, że to nie on, tylko jego żołnierze wygrywają. Tak - chłopcy tam szli na hura - bez wyszkolenia bojowego, bez obliczeń. Decydowała siła i przypadek. W poczynaniach „Juranda” dawała się zawsze żyć myśl strategiczna.

No comments: