Rodzina Sergiusza: żona Weronika, syn Andrzej oraz matka Margarita. Wilno, 1945r.
Wspomnienie o Sergiuszu.
Sergiusz miał z Basią i Igorem wyruszyć 27 czy 28 grudnia 1939 z Warszawy do Wilna. Basia, lat 22, nie miała rodziny w Warszawie, a jej narzeczony znalazł się w Wilnie u swoich rodziców. Ja miałam zostać. Mieszkałam z moją teściową na Wiejskiej, pracowałam w cukierni Ziemiańskiej na I piętrze, jako kelnerka, wraz z zespołem dawnego Qui-Pro-Quo, gdzie kierownikiem cukierni, był mój ojciec, jako dawny dyrektor Qui-Pro-Quo. 26 grudnia, do cukierni przyszła moja teściowa, Basia i Sergiusz. Wróciliśmy do domu na Wiejską razem, Sergiusz miał u nas nocować, Basia przyszła omówić ostatnie przygotowania do podróży. Ja miałam zostać, gdyż wiedziałam już, że mąż mój, Wacław, był w Kownie, w obozie, skontaktował się z Zaleskim i miał wyjechać do Francji. Właściwie, już wtedy w obozie nie był, a w samym Kownie, czekając na samolot do Francji. Naturalnie, pisywaliśmy do siebie szyframi: a więc, pisał mi o tym, że miał szereg krwotoków, że zalecają mu Szwajcarię, dokąd, za pośrednictwem Zeta, pojedzie. Wiedziałam, że jest zdrowy, był młody (32 lata), dobrze zbudowany i byłam zupełnie spokojną, gdyż wyjechał z Warszawy w dobrym zdrowiu. Gdy przechodziliśmy przez bramę, zobaczyłam list w naszej skrzynce. Powiedziałam wszystkim, by szli do mieszkania i że wyjmę list i zaraz przyjdę. List był od mojej koleżanki z pensji, bardzo zawsze zrównoważonej dziewczyny. Był z Kowna. List przeczytałam jeszcze w bramie. Pisała mi, że spotkała Wacława w Kownie, że jest ciężko chory, zupełnie załamany, że boi się o mnie i pisze do mnie, bym nie szła do Kowna, bo zima bardzo ciężka, a ja jestem słabego zdrowia, ale że gdybym go widziała, tobym natychmiast przyjechała. Kończyła, pisząc: „daruj mi ten dziwny list, ale uważałam to za swój obowiązek”. Gdy przyszłam do domu, powiedziałam tylko, że jadę z Basią i Sergiuszem. Z tego powodu odjazd opóźnił się o jeden dzień. Musiałam zawiadomić mego Ojca, który prosił mnie, bym jechała za następnym nawrotem Sergiusza. Nic nie zmieniło mego postanowienia. Matka Wacława dała mi swój pierścionek zaręczynowy, bym go tam, na miejscu sprzedała, by ratować Wacława. Matka Wacława była bardzo ze mną zżyta, kochałyśmy się szczerze, nic nas nie dzieliło, łączyła nas miłość do Wacława. Bardzo rozpaczała, że muszę jechać, ale wiedziała, że zrobiłaby tak samo i pogodziła się z myślą, że chwilowo zostanie sama. (Wacław pisał nam, by nie wybierać się na Litwę, gdyż Zet przyśle nam wizy). 29 grudnia, o zmierzchu, obładowani jak nieboskie stworzenia, wsiedliśmy na dworcu Wileńskim czy Wschodnim w pociąg jadący do Małkini. Sergiusz i Igor mieli mnóstwo żyletek na handel – podobno pod tym pozorem robili swoje podróże tam i spowrotem na trasie Wilno-Warszawa. Basia i ja nie wiozłyśmy nic na handel, miałyśmy jedynie przy sobie trochę ubrań. Ja miałam masę fotografii i listów – dla mnie rzeczy bardzo cenne. Do Małkini dojechaliśmy późnym wieczorem. Już zaczynały się ostre mrozy, którymi ta zima odznaczała się. Sergiusz wziął przewodnictwo naszej wyprawy. Gdy zajechaliśmy do Małkini, kazał nam wysiąść i przejść pod wagonami, na skos stacji, by znaleźć się poza obrębem samej stacji, przy polu. Nigdy nie zapomnę tego strachu przechodząc pod wagonami, by który wagon nie ruszył. Jak we śnie przeszliśmy te drogę i znaleźliśmy się przy polu, śnieg był duży, krzaków mało. Trzeba było przejść jakiś kilometr do majaczących się w dali chałup. Szliśmy szybkim krokiem, nagle usłyszeliśmy za sobą: Halt! i strzały. Padaliśmy, podnosiliśmy się, znowu ruszaliśmy, padaliśmy, powstawali, strzały się rozlegały. Dopadliśmy jakiejś stodoły i po drabinie weszliśmy na górę. Tam siedzieliśmy cicho, tylko utuliliśmy się słomą. Po pewnej chwili jakieś głosy niemieckie, potem wszystko ucichło. Ale jeszcze bardzo długo milczeliśmy w strachu. Nagle w nocy rozległo się ... myczenie owcy czy barana, który był na dole. W pierwszej chwili jakiś głos, więc jakiś strach, ale potem, poprostu zaczęliśmy się śmiać. Gdy się rozwidniło, Sergiusz zeszedł na dół i po chwili przyszedł po nas, gdyż umówił się, że w ciągu dnia będziemy w jakiejś chałupie u gospodarza, który nas przetrzyma i w nocy zaprowadzi nas nad granicę. Chałupa była dwu-izbowa, kuchnia i izba, w której rozgościliśmy się. Były dwa łóżka, na jednym Sergiusz z Igorem położyli się spać, na drugim – ja z Basią. Umyliśmy się najpierw, dano nam herbatę, mieliśmy swoje zapasy, najedliśmy się i myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Nie wychodziliśmy z chałupy, chyba do tak zwanej „sławojki”. Właśnie z Basią tam byłyśmy, gdy gospodarz zaczął nas po cichu wywoływać. Powiedział nam, że w chałupie jest patrol niemiecki, że są w kuchni, gdzie żona ich wódką częstuje, a nas tyłem zaprowadził do izby, gdzie chłopcy już siedzieli milcząc, a myśmy, po schowaniu pieniędzy i drobnych kosztowności w siennik, także położyły się. Po jakiejś godzinie, dość nieprzyjemnej, gospodarz przyszedł i powiedział, że poszli. Zaczęliśmy się przygotowywać do drogi. A więc pakowanie plecaków, szukanie pieniędzy, które schowały się dobrze w sienniku, herbata i w drogę. Może nawet wypiliśmy po kieliszku dla animuszu. Chłop nas prowadził i w pewnej chwili powiedział nam, wskazując drogę: tam pójdziecie, tam jest granica. Dostał należne pieniądze, pożegnaliśmy się i poszliśmy we wskazanym kierunku. Nie uszliśmy daleko – Niemiec. A skąd, dokąd, jakoś nie pamiętam cośmy mówili, kazał nam zdjąć plecaki do rewizji. Wiem tylko, że tak plątaliśmy plecaki, że Sergiusza plecak, gdzie było najwięcej żyletek, nie został zrewidowany. Kazał nam wrócić, nie zatrzymał nas. Musieliśmy iść w kierunku powrotnym, Niemiec puścił jeden czy dwa strzały w powietrze, ale kluczyliśmy i wróciliśmy do granicy. Noc była – niestety – księżycowa, gwiazdy iskrzyły się na niebie, a prowadziła nas Wielka Niedźwiedzica. Naturalnie, wspominaliśmy Piaseckiego, autora Wielkiej Niedźwiedzicy. Mróz był potężny, niemniej było nam gorąco, pić się bardzo chciało, więc łykaliśmy śnieg. Przechodząc lasami, spotykaliśmy cienie, które szły w odwrotnym kierunku. Raz jeden zamieniliśmy parę słów z nieznanymi osobami – naturalnie, szeptem i słyszeliśmy tylko: po co tam idziecie? Tam strasznie. My mogliśmy to samo powiedzieć. Ale, jak zawsze w czasie kataklizmów dziejowych, ludzie idą za swoim przeznaczeniem, sądząc, że dążą do lepszego – może ta ich świadomość pomaga im przetrwać. W każdym razie i my idąc na wschód i tamci idąc na zachód, myśleli, że robią dobrze, że spełniają jakiś obowiązek. Tak nad ranem doszliśmy do pierwszych chat. Stukaliśmy zmęczeni, zmarznięci, spragnieni – nikt nam nie otworzył. Albo milczeli, ale bali się. To już była tamta strona, strach tych ludzi przygranicznych, był wielki. Szliśmy więc dalej, nie wiedząc, czy jakiegokolwiek odpoczynku zaznamy. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach przesiedzieliśmy dzień w jakiejś chacie, a późno wieczorem – był to Sylwester – wynajęliśmy sanie i pojechaliśmy do dalszej wsi. Byliśmy w dobrych humorach, noc była wspaniała, mroźna, księżycowa. I znowu nie pamiętam w jakiej wsi i gdzie przenocowaliśmy. W końcu późnym rankiem udaliśmy się na stację, nie pamiętam, czy Szepietowo, czy Szepietówka, w każdym razie druga, czy trzecia stacja od granicy i czekaliśmy na pociąg do Białegostoku. Do Białegostoku przyjechaliśmy późnym wieczorem, poszłam na pocztę i nadałam telegram do Wacława: czekać, jadę. Sądziłam, że za dzień, dwa, będę w Kownie i połączę się z Wacławem, od którego przed wyjazdem miałam kartę, że czeka na samolot, raczej kolejkę na miejsce w samolocie. Mam rzeczywiście utratę pamięci – dawniej wszystko doskonale pamiętałam – teraz i pamięć zawodzi, i przeżycia dalszych lat zatarły te sprawy, tak bliskie memu sercu, tak wspaniałe w swej grozie, tak młodzieńcze w nas (ja byłam najstarsza z naszego towarzystwa, a miałam 32 lata), tak przyjęte przez nas wszystkich, tak głęboko, czasami z humorem, który nas nie opuszczał i często ratował złe sytuacje. W Białymstoku byliśmy w ciągu dnia. Pamiętam, odwiedziłam siostrę mojej koleżanki z pensji, która jeszcze przedtem uciekła z Warszawy. Przeszła na tamtą stronę z pobudek ideowych – nie bardzo rozumiałyśmy się, gdyż obraz życia w Białymstoku, wydawał mi się okropny, a ona raczej była zachwycona. Wieczorem pojechaliśmy do Lidy, gdzie zatrzymaliśmy się u rodziny Sergiusza, bardzo zacnych ludzi. Tam byliśmy jeden dzień i stamtąd pojechaliśmy do granicy sowiecko-litewskiej, gdzie mieliśmy przejść tę granicę, do Wilna. Sergiusz był zdezorientowany. W Lidzie zasięgnął języka i dowiedział się, że jest zaostrzenie na granicy. Nie wiem dlaczego nie kazał nam wysiąść na przedostatniej stacji, jak zamierzał i jak zapowiadał kiedyś. Może dowiedział się, że tam są czujki. W każdym razie w przedziale byliśmy my i może jeszcze jedna, czy dwie osoby, gdy dojechaliśmy do ostatniej stacji Gudogaje. Tam wysiedliśmy i szliśmy do stacji, gdy nagle ktoś zbliżył się do mnie i zapytał: Kuda? Nie znałam rosyjskiego zupełnie. Wyjaśniliśmy, że idziemy do Wilna (to podobno był błąd, trzeba było powiedzieć, że z Wilna, chociaż w tym czasie to już i tak bylibyśmy zatrzymani). Zabrano nas do chaty, gdzie było miejscowe NKWD. Było już tam parę osób. Było ciepło bardzo, siedzieliśmy na podłodze, pół leżąc, czekając na badanie, no i rewizję. Wiem tylko, że ciągle chodziliśmy do „sławojki” i tam wyrzucaliśmy żyletki. Pamiętam, że funkcjonariusz, który nas zatrzymał, nazywał się Gonczarow. Badał nas po kolei, bardzo grzecznie, bynajmniej nie brutalizował, ani krzyczał. Spisał protokoły, jeszcze jeden dzień byliśmy w tej chacie, potem przewieziono nas do Oszmiany, gdzie osadzono nas w piwnicach NKWD. Tam siedzieliśmy dwa, czy trzy dni. Pamiętam, byłam badana przez oficera w białych walonkach. Był uprzejmy, zapytywał, dlaczego nie przechodziliśmy przez Prusy Wschodnie, a szliśmy przez tereny sowieckie. Nie mógł zrozumieć, że dla nas była to Polska, a Prusy Wschodnie terenem przez który nie przeszlibyśmy, jako zupełnie obcy. Powiedziano nam, że jesteśmy szpiegami. Bardzo mi się zrobiło żal życia, bo sądziłam, że szpiedzy muszą być rozstrzelani. Nie wiedziałam jeszcze, że słowo to tam zdewaluowało się, że było tak potoczne, że ani rozstrzał nie groził, ani jakieś tortury – tylko zwykłe więzienie. Przewieziono nas do więzienia. Ponieważ mieliśmy mało pieniędzy, dano nam kwity na nasze sumy do wykorzystania w sklepiku więziennym. Ludziom, którzy mieli znaczne sumy, zabierano wszystko. Zabrano mi obrączkę, sygnet; pierścionek zaręczynowy Matki Wacława miałam zaszyty w futrze. Zabrano nam wszystkie rzeczy metalowe, jak sprzączki, szpilki do włosów, ręczniki przedarto na pół, żebyśmy się nie powiesili, dano nam rzeczy osobiste do plecaka i do celi. Nie rozdzielono nas z Basią, co kładłyśmy na plus (nie tylko dla nas samych), ale jeżeli chodzi o śledztwo – sądziłyśmy, że groźnych szpiegów rozdziela się. I tak już nie zobaczyłam Sergiusza. Nie będę mówiła o naszych perypetiach więziennych, gdyż piszę te wspomnienia pod kątem widzenia Sergiusza. W każdym razie w celi było nas około 50 kobiet, były okresy, że mimo, iż nary były piętrowe i sienniki na noc rozesłało się na podłodze, a spało się na boku, tak, że jak jedna przewracała się na drugi bok, to wszystkie musiały to zrobić – nie wszystkie mogły się położyć. Dawano nam pół kilo chleba dziennie, czarnego chleba, mniej więcej dwie kostki cukru, na śniadanie wrzątek, dwa razy okropna zupa. Był szalony bród, wszy, kąpiel raz na 10 dni – nie tyle kąpiel, czy łaźnia, ile parodia łaźni. Szliśmy przez podwórze do baraku z łaźnią, tam strażnicy kazali się rozbierać i nagie wpuszczano do pomieszczenia, gdzie była jedna balia z wrzątkiem, druga z zimną wodą i kilka ceberków, do których nabierało się wody i gdzie myły się i prały bieliznę swoją osobistą 3-4 kobiety. Woda była gęsta, nie zawsze zdążano się spłukać, gdy strażnicy wchodzili, wylewali wodę z ceberków i kazali się ubierać. Wchodziło się do celi, gdzie w międzyczasie odbywała się rewizja, a zatem szaro było od kurzu, gdyż wszystkie, tak zwane sienniki (sieczka w rzadkim, papierowym płótnie), były rozruszane. Były to najgorsze chwile, a było się brudniejszym po łaźni, aniżeli przed. Pamiętam jedną, „jasną”, chwilę: miałam świerzbię, więc dawano mi maść dziegciową do smarowania ciała i po 10 dniach tych zabiegów, kazano iść solo do łaźni, gdzie jakieś kobiety prały i nie żałując wody i mnie wyprały tak, że lśniłam i łuna ode mnie biła, gdy wracałam do celi. Każda potem chciała mieć świerzbię, ale to wcale nie tak zaraźliwe, jak o tym mówią. A może w więzieniu ludzie są bardziej odporni. Od czasu, do czasu, idiotyczne śledztwo, nic nie dające ani nam, ani im. W kółko to samo: „Dlaczego nie przez Prusy Wschodnie”. Nie wiem, jak było z mężczyznami, ale nas nikt nie brutalizował, jak słyszałam i mężczyzn nie traktowano źle. Tylko samo siedzenie i w tak potwornych warunkach brudu, smrodu, było okropne. Galerie typów niesłychane. Ale to już nie ma nic wspólnego z celem mego opowiadania. W Oszmianie siedziałyśmy do czerwca 1940r. Pięknego, czerwcowego dnia rano, powiedziano mnie, Basi i czterem innym kobietom, „z wieszczami”. Lekarz nas badał, siostra nawet dała jakieś smarowanie od pokąsania przez wszy, w kancelarii oddano nam nasze rzeczy i na samochód ciężarowy, otwarty, w którym kazano nam usiąść. W czterech rogach byli strażnicy z naganami. Nakryto nas kocami i zawieziono na stację. Jechała wśród nas młoda chłopka, która pierwszy raz jechała pociągiem. Pomyślałam sobie wtedy, że jakże ja jestem szczęśliwsza od niej, tyle się w życiu napodróżowałam, w różne strony świata, a ona biedna, pierwszą podróż robi więziennym pociągiem. W Oszmianie, Sergiusza nie widziałyśmy. Po dwóch dniach zajechałyśmy do więzienia w Słucku. Więzienie mieściło się chyba w dawnym klasztorze, niesłychanej grubości mury; więzienie dwupiętrowe. Siedziałyśmy na pierwszym piętrze. Warunki bytowe dużo lepsze. Po pierwsze, łóżka żelazne z posłaniem z desek i bardzo marny, czarny sienniczek. Dostawało się prześcieradła, wąziutkie, ale były. Każda miała swój kubek gliniany (w Oszmianie był jeden, dla wszystkich). Jedzenie nieco lepsze. Większy asortyment w sklepiku, a więc chleb, cukierki, mydło, itp., ale my i tak z tego nie korzystałyśmy, gdyż nasze pieniądze były tylko przeznaczone na papierosy. Jak słyszałyśmy, poprzedni naczelnik więzienia poszedł do więzienia za złe traktowanie więźniów. Więc było jako, tako. Ubikacja pod dachem w gmachu, dokąd regularnie nas prowadzono, nie tak, jak w Oszmianie, kiedy strażnikowi się podobało. Ponadto, była biblioteka z której można było wypożyczać książki. Dla nas ważne, choć nie znałyśmy rosyjskiego, ale nauczyłyśmy się, czytając. Pracować pod śledztwem, nie można było. Najgorszą wręcz torturą było to, iż nie wiedziałam, czy Wacław jest rzeczywiście chory i czy doszedł go mój telegram wysłany z Białegostoku; bo jeżeli tak, mógł czekać i mogłam narazić go na taki sam los, jak mój. Niestety, było to nierozwiązywalne i męczyło mnie przez cały pobyt w więzieniu. Przywieziono nas 6, powoli nasze grono z Oszmiany zmniejszyło się do 3 (Basia, ja i żona oficera). O Sergiuszu, nic nie wiemy. Zbliża się Boże Narodzenie 1940. Byłyśmy w celi tylko trzy (bo, od czasu, do czasu, dodawano nam jakieś tubylki, przeważnie chłopki, które nie chciały do kołchozu). Żadne wiadomości polityczne do nas nie dochodziły. Nie wiedziałyśmy nic o świecie, o swoich bliskich, czekałyśmy tylko na zaoczny sąd, który skazywał na 5-8 lat obozu i na wyjazd do obozu. Wiedziałyśmy, że kiedyś uciekniemy z tęsknoty za krajem, rodziną, marzyłyśmy o tym, snułyśmy marzenia i domysły, w jaki sposób to się odbędzie. Tysiąc sposobów wymyślałyśmy, nie wiedząc, że życie nam nasunie 1001-szy sposób. Ale to jeszcze daleko. Każda z nas miała poczucie humoru, co ratowało w tych ciężkich opresjach. Przed Bożym Narodzeniem postanowiłyśmy pościć, suszyć nawet, ażeby zaoszczędzić chleb i cukier, ażeby w czasie Świąt najeść się do syta. Miałyśmy woreczki uszyte z kradzionych prześcieradeł, kradzionymi igłami, nitkami wyciągniętymi z tychże prześcieradeł. Tam odkładałyśmy cukier i chleb. Jedna z nas miała anginę i dostała 2-3 razy biały chleb. I ten się schowało, jako opłatek. Zbliżała się pora kolacji w Wigilię; po kolacji już spokój panował na korytarzach – nikogo nie wyprowadzano, nie było już żadnych interesów do więźniów. Właśnie tę porę przeznaczyłyśmy na podzielenie się opłatkiem. W pewnej chwili wydaje nam się , że słyszymy jakieś nawoływanie, jakby z daleka: Irena, Irena! W pierwszej chwili nie zwróciłyśmy na to uwagi – a jednak krzyk zdławiony potęgował się, nie ustawał. Tak, to z sąsiedniej celi! Przyłożyłyśmy wszystkie kubki do ściany, by lepiej było słyszeć – odkrzyknęłyśmy, że to my. Wtedy Sergiusz powiedział nam, wolno skandując, że już od dwóch miesięcy widzą, że są koło nas, ale nie mogli się zdradzić, gdyż u nich w celi był człowiek bardzo niepewny, który o wszystkim donosił. Dziś rano tego człowieka zabrali i czekali do kolacji, żeby się odezwać. Życzyli nam wszystkiego dobrego. Naturalnie, my też swoje życzenia złożyłyśmy. Powiedział nam Sergiusz, byśmy rano szukali w ubikacji, że będzie znak od nich. Byłyśmy niezwykle podniecone, wzruszone, popłakałyśmy się – to była cudowna Wigilia. Rano zapakowałyśmy swoje zapasy cukru i chleby, by dać chłopcom, którzy napewno są głodniejsi od nas. Do ubikacji szłyśmy ostrożnie, by nie widać było naszych paczek. Szukałyśmy znaku od nich – pod jakąś deską było zawiniątko – tak wsadziłyśmy swoje. Gdy rozpakowałyśmy w celi zawiniątko – było tam trochę cukierków, trochę cukru i papierosów. Dałyśmy znać, by również szukali. I tak zaczęła się wymiana różnych rzeczy. Nie miałyśmy ołówka, więc zaczęłyśmy kupować papierosy (droższe) zamiast tytoniu i na mundsztukach igłą wykłuwałyśmy litery i tak korespondowaliśmy. Potem zdobyłyśmy ołówek, który podzieliłyśmy i wówczas zaczęła się korespondencja na całego. Ponadto z koców zaczęłyśmy robić czapki narciarskie (denko wykrawałyśmy szkłem z okładek książek, prułyśmy koce na osnowę, wiązałyśmy końce nitek z mioteł zrobiłyśmy druty i robiłyśmy rękawiczki. Przesyłałyśmy wypróżnione z sieczki sienniki na łaty do spodni. Szyłyśmy chusteczki do nosa z mereżką z prześcieradeł. Żyłyśmy! Miałyśmy cel. Okazało się, że Sergiusz został wcześniej od nas przywieziony z Oszmiany do Słucka. Szczęście, że do tego samego więzienia zostałyśmy przewiezione. Siedział w licznej celi, Polaków było 13, reszta tubylcy. Kiedyś Sergiusz napisał wiersz, który nam przesłał – krótki wiersz o ruinach Warszawy. Ponieważ wszystko trzeba było niszczyć, by w razie rewizji nie znaleziono, nauczyłam się go na pamięć – był to bardzo piękny wiersz. Niestety – ani słowa już nie potrafię powtórzyć. W pewnej chwili skończyły nam się pieniądze – nie było już za co kupować tytoniu. Wówczas prosiłyśmy naczelnika więzienia, by dał nam jakąś robotę i nie płacił pieniędzmi, a tytoniem. Nie wolno. Cerować bieliznę, nie wolno. Wtedy wpadłam na pomysł, by nam dano stare, zniszczone książki do naprawy, tj. Wlepianie stronic, reperacja okładek, itp. Potrzebny do tego papier i klej. Zgodził się. Dawano nam stare książki, klej i pocięty w paski papier gazetowy. Naturalnie, zanim zabrałyśmy się do roboty, składałyśmy te papiery i wówczas dowiedzieliśmy się, że w Anglii jest Wojsko Polskie, że Francja, Belgia, Holandia, upadły. Naturalnie, przekazywałyśmy te wiadomości chłopcom. Idylla taka trwała przeszło dwa miesiące. Pewnego dnia paczka spod deski nie została zabrana, nikt się nie odzywał za ścianą – przenieśli ich, żadnego już porozumienia. Starałyśmy się dowiedzieć przez ubikację, czy są na górnym piętrze – nie. Nie wiedzieliśmy, czy są w Słucku, czy są wywiezieni. Dopiero po jakichś dwóch miesiącach, gdy wyprowadzono nas do ubikacji (były dwie na końcu każdego korytarza) jednocześnie wyprowadzono naszych z tamtej strony, a więc wiedziałyśmy, że są w ostatniej celi na drugim końcu korytarza, po prawej stronie. Ta świadomość nam dużo dała. Naturalnie, o porozumieniu się nie było mowy. Dni ciągnęły się straszne, leniwe, beznadziejne, bez celu, w oczekiwaniu na wyrok zaoczny, tym gorsze, że przez przeszło dwa miesiące żyłyśmy w stałym podnieceniu – gdy robiło się czapkę, robiło się ją nocami, by zdążyć, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy, kogo zabiorą. Wręcz, przez ten okres szczęśliwy, na warunki więzienne, byłyśmy niewyspane, ale szczęśliwe. Teraz był kompletny marazm. Pewnego dnia dostałam znowuż świerzby – po prostu rozrywka. Było nas wtedy sześć, trzy tubylki, stare kobiety. Nie przeszkadzały nam. Dawano mi co wieczór kubeł gorącej wody do zmycia maści i maść. 22 czerwca 1941r. był nalot na więzienie. Obudziłyśmy się nieco przerażone i choć w strachu, szczęśliwe, że coś się dzieje. Szalenie waliło wokół naszego budynku. Przez dłuższy czas. Nagle, szalony wybuch obok nas; okno wysoko umieszczone, było zasłonięte, nie tylko kratą, ale ukośnymi deskami od zewnątrz i na boki, tak, że trzeba było stać pod samym oknem, by zobaczyć kawałek nieba. Niebo było groźne, co chwila błyski od strzałów. Po wybuchu ucichło. Rano zawsze była tzw. „prowierka” – naczelnik przychodził i pytał się, czy są jakieś „woprosy”. Zastanawiałyśmy się, czy zapytać się o wybuchy w nocy, czy też nie. Jeżeli nie – pomyślą, że coś wiemy (skąd, niewiadomo, ale podejrzliwość przecież była straszna), nie mogłyśmy nie słyszeć, więc postanowiłyśmy zapytać, co to było w nocy. Usłyszeliśmy odpowiedź: Manewry. Dobre i to. Naturalnie, wiedziałyśmy, że to wojna – ale kto? czy alianci? czy Niemcy? czy może rozruchy? (na to ostatnie, nie liczyłyśmy). Rano, śniadanie przyniosło dwóch ludzi, nie jeden - jak zwykle, czujność była zaostrzona. Ale i wody mniej było, a mnie już nie przynoszono kubła gorącej wody, bo okazuje się, że bomba trafiła w studnię. 23-06, był spokój. 24-06, były imieniny Jasi (żony oficera WOP). Grałyśmy w brydża z dziadkiem, kartami zrobionymi z mundsztuków. Nagle, po południu, nalot kilkugodzinny na Słuck. Grube mury więzienia, trzęsły się. Bardzo to nieprzyjemne być na pierwszym piętrze w czasie straszliwego nalotu; mając szczelnie zamknięte, okute drzwi; okno, do którego nawet sięgnąć nie można. Zaliczam te parę godzin do najnieprzyjemniejszych w więzieniu. Potem spokój. 25-06, spokój. 26-06 raniutko, budzi nas dziecinny głosik na korytarzu: dyżurnego nietu, dyżurnego nietu! Stukamy, wołamy, podchodzi do judasza mały chłopczyk, który mówi nam, że siedział w celi obok (cela dla nieletnich, okazuje się), że rano obudził się sam w celi, kolegów już nie było i dyżurnego, także nie było. Kazałyśmy mu iść do celi na końcu korytarza, na prawo, żeby powiedział Polakom, że my jesteśmy w celi. W tym momencie całe więzienie pękało od huku – reszotki (zasłony z okien) padały, drzwi były wywalane, my tylko spakowałyśmy się błyskawicznie i deskami próbowałyśmy drzwi wywalić – niestety – drzwi były mocne, okute, a nasze ręce bardzo, bardzo słabe. W pewnej chwili chłopczyk wrócił i powiedział, że Polacy zaraz przyjdą do nas. Po chwili, oderwała się klapa w drzwiach, którą nam jedzenie podawano i ujrzeliśmy Sergiusza pierwszy raz po 19 miesiącach – był blady, chudy, powiedział, że ich grupa 13 osób podzieliła się na dwie – 10 mężczyzn w jednej grupie, trzech w drugiej, dla towarzyszenia nam trzem, wśród nich Sergiusz. Zaczęli starać się drzwi wywalać, niestety, były otwierane na korytarz i nie dali rady. Więc postanowiłyśmy, że wyjdziemy klapą. Pierwsza wyszła tęga babina tamtejsza – jak się ona zmieściła, doprawdy nie wiem, tylko pęd do wolności może takie cuda spełnić. Nam było już łatwiej, bo byłyśmy chude, jak szczapy. Korytarz był pełen więźniów, tubylców. Sergiusz kazał nam poczekać, bo pójdzie do magazynów po żywność, byśmy mieli co jeść w drodze. Na schodach już był tupot, bramy więzienne już były wywalone przez więźniów, my czekamy. W pewnej chwili wpada ze schodów więzień, tubylec i krzyczy, by zaraz się do cel schować. Ogarnęła nas panika. Za Boga, postanowiłyśmy już nie wchodzić do celi. W tej chwili przybiegł Sergiusz i kazał nam iść za sobą. Kierujemy się do schodów. Pierwszy szedł Sergiusz, ja za nim, wyglądałam, jak tubylka, cała wysmadorana dziegciem, ubrana w koszulę męską, więzienną i okręcona prześcieradłem, zamiast spódnicy, za mną Basia, śliczna, jak zawsze, w fokowym futrze – zupełnie nie pasowała wyglądem do sceny. Biegnąc, schodzimy ze schodów, a naprzeciw nas wpadł oficer z naganem i paru żołnierzy z karabinami. Oficer zapytał Sergiusza: czy wy polityczni? Przytomność umysłu Sergiusza, uratowała nam wszystkim życie, gdyż, gdyby się mnie zapytano, nie znalazłabym odpowiedzi, nie mówiąc w ogóle po rosyjsku. Sergiusz, nie przerywając biegu, bez najmniejszego namysłu, błyskawicznie odpowiedział: my za kradzież, polityczni na drugim piętrze (naturalnie, po rosyjsku, ale nie potrafię i tego napisać). Oficer i żołnierze, jak pioruny, potrącając nas (i nie zwracając z pośpiechu uwagi na Basię, Jasię i innych) polecieli na drugie piętro, by rozstrzelać politycznych, a my, jakby skrzydła u ramion nam wyrosły, przelecieliśmy przez bramę więzienną i w lewo, prędzej, prędzej na krańce miasta, w pole, prędzej, prędzej. Chłopcy nieśli nasze węzełki. Ja z przyzwyczajenia, patrzałam na nazwy ulic, zauważyłam, m.in. ulicę Proletariacką. Ma to później znaczenie. Gdy byliśmy już za miastem, położyliśmy się w trawie i zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy wolni, słońce świeci nad nami. Wypoczywaliśmy milcząc, gdyż żadne słowa nie mogą określić naszych wrażeń – co zastaniemy wśród naszych, jak będziemy szli, co z nami będzie? I jakaś wewnętrzna, żywiołowa, szalona, radość: swoboda!! Trzeba było zebrać się. Nasze węzełki były zapakowane w prześcieradła, każdy z chłopców wziął jeden; my szłyśmy wolne. Zaczęliśmy maszerować. Poszliśmy do najbliższego kołchozu, gdyż ja musiałam się umyć. Weszliśmy do chaty, gospodyni dała mi wody (ikona w rogu, ale za firanką) ja się myłam za przepierzeniem, a Sergiusz wziął jakąś gazetę do ręki. Nagle: Irena! natychmiast uciekać, zbieraj się. Niedomyta, ubrałam się i zwieliśmy. Otóż Sergiusz przeczytał w gazecie, że w terenie frontowym, wszelki element niepewny, pod sąd wojenny. Na pewno byliśmy elementem niepewnym. Zrobiliśmy naradę: postanowiliśmy spalić nasze kwity więzienne, nie zbliżać się do chałup i ludzi, kluczyć w stronę granicy. Kierunek, Wilno. Postanowiliśmy nie mówić, ani o przeszłości, ani o przyszłości – nie myśleć, cieszyć się swobodą i starać się utrzymać ją za wszelką cenę. Tak szliśmy dalej. Gdy nastał zmierzch, ułożyliśmy się na ugorze, w dołach. Wokół paliło się kilkanaście kołchozów, Słuck się palił, samoloty przelatywały co chwila. Z Sergiuszem długo rozmawialiśmy o wszystkim, tamci spali snem kamiennym, a od czasu do czasu budziły ich detonacje. Rano szliśmy dalej. Nagle nadjechało dwóch Niemców na motocyklu. Naturalnie, brano chłopców za żołnierzy sowieckich, jako ogolonych. Ja z tego towarzystwa najlepiej mówiłam po niemiecku, a mówiłam okropnie, pożal się Boże. Tłumaczyłam, że jesteśmy uciekinierami z więzienia, że chłopców także w więzieniu golono, że ja jestem urodzona w Berlinie, za co siedziałam, już nie wiem, co plotłam (rzeczywiście, jestem urodzona w Berlinie) – patrzeli z niedowierzaniem. W końcu pokazałam nasze tobołki. W końcu uwierzyli i pozwolili nam iść dalej. Z 27 na 28 nocowaliśmy w lesie. Nie pamiętam podobnie koszmarnej nocy przez ... komary. Było duszno, komary tak cięły, że nie sposób było na chwilę zasnąć, a byliśmy zmęczeni piekielnie, wszystko było obolałe od marszu po 19 miesiącach bezczynności i gnuśności. Nakryliśmy się gałęziami, z komarami nieco lepiej, ale duszno tak, że tchu brakowało. Więc poszliśmy w okoliczne zboże, a jeden z nas, na zmianę czuwał. 28-06 szliśmy dalej. Nagle, o zmierzchu, nie wiedząc jak, znaleźliśmy się w kołchozie przygranicznym. Zaczęto na nas patrzeć nieufnie. Chcieliśmy się oddalić, ale szli za nami. Byliśmy w strachu, bo sytuacja była dziwna – wcześniej spotkaliśmy Niemców, teraz sowieci, ale tak jest w terenie frontowym. A więc, zaczęło się mówić bajeczki: że jesteśmy z Wilna, że zaangażowaliśmy się do roboty w Słucku, że Słuck spalony i że wracamy do naszych rodzin. Padło pytanie: ja znam Słuck. Na jakiej ulicy mieszkaliście? Natychmiast odpowiedziałam, na Proletariackiej. Tak, rzeczywiście, taka ulica jest – idźcie sobie dalej. Nocowaliśmy w polu i o świcie 29-06 stanęliśmy na zabronowanym pasku ziemi, który był granicą między Związkiem Radzieckim i dawną granicą polską. Szalone wzruszenie nas ogarnęło na tym pasku ziemi. Polska. Jedni uklękli – modlili się, A Sergiusz nagle powiedział: On miał rację!!! On miał rację! Okazało się, że Sergiusz siedział z jakimś starym dziadem Białorusem, który mu wróżył i powiedział mu: Na Piotra i Pawła staniesz w Polsce. Sprawdziło się. Niewiadome są słowa ludzi i niewiadomo skąd je czerpią. Już w innych humorach szliśmy dalej. Weszliśmy do zagrody: ona, nauczycielka wiejska, on, furman. Ucałowali nas, kazali się umyć pod studnią i przygotowywali śniadanie. Rozkoszowaliśmy się podwórzem, psami, kurami, krową, słońcem, Polską. Poproszono nas do chaty, do stołu. Zdębieliśmy. Nakryty białym, śnieżno-białym obrusem stół, dla każdego talerzyk, nóż, widelec, na stole masło, wędlina, miód, chleb, i na talerzu góra blin. Łzy nam się w oczach zakręciły, gospodyni zmówiła pacierz i siedliśmy do stołu. Góra blin w jednej chwili znikła, ale przyszła druga i trzecia. Pierwszy raz od 19 miesięcy jedliśmy do syta, swobodnie, radośnie, u dobrych, bardzo dobrych ludzi. Po śniadaniu kazali nam udać się do stodoły, na siano i spać, co też uczyniliśmy skwapliwie. Po przespaniu – obiad. Tak cały dzień przebałaganiliśmy, opowiadając, dowiadując się jak było. Przenocowaliśmy w stodole, a rano, raniutko, pożegnawszy się z gospodarzami, błogosławiąc ich za dobroć, poszliśmy w dalszą drogę na Kleck. Mieliśmy zapas jedzenia od gospodarzy. Szliśmy jak nam się chciało, wypoczywaliśmy często, kąpaliśmy się w napotkanych rzeczkach, opalaliśmy się. W południe, w cieniu drzew wypoczywaliśmy. Do Klecka przybyliśmy późnym popołudniem, pod wieczór. Poszliśmy do kościoła. Był zamknięty. A więc na plebanię. Ksiądz przyjął nas łaskawie. Złożyliśmy nasze rzeczy, poszedł z nami do kościoła, pobłogosławił nas przed ołtarzem i spowrotem na plebanię, na podwieczorek. Potem nastąpiła scena, jak z melodramatu, ale była żywa i prawdziwa. Chłopcy mieli rany od trzymania naszych tobołów na ramionach. Więc usiedliśmy na ganku, przed ślicznym ogródkiem plebanii, takim uroczym ogródkiem z malwami, różami, ostróżkami, całą gamą kolorów kwiatów i kwiatuszków. My kobiety szyłyśmy z prześcieradeł prawdziwe plecaki, żeby chłopcom było lżej nieść, ksiądz z nami siedział, chłopcy patrzyli w nas i w ogród, a Sergiusz czytał Pana Tadeusza. Gdy zaczął: O roku ów! znowu łzy zakręciły się w oczach. I tak do zmierzchu Sergiusz czytał, a my szyłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy jak w domu, bo domem nam był każdy polski dom. Potem kolacja i spać, pierwszy raz w prawdziwym, miękkim łóżku. Nad ranem dalsza wędrówka. Dotarliśmy do Zdzięcioła. Poszliśmy do Księdza Kanonika. Przyjął nas w pięknym salonie na herbatce! Nie przenocował nas, bo się bał Niemców, których było podobno tylko dwóch w mieście. Dał nam nocleg w tancbudzie, w ogrodzie, przy plebanii, gdzie Sowieci urządzili park zabaw. Ponieważ było ciepło, więc jakoś na deskach się przespało. Nad ranem dalsza wędrówka. Doszliśmy do Bielicy, do księdza staruszka, bardzo przychylnego. Kolacja z herbatą, której wypić nie sposób, bo jakieś dziwne zioła. Zapytał, czy może nie smakuje? rzeczywiście, nie. Zawołał gospodynię i szeptem kazał jej coś wykopać. Po chwili nalano świetnej herbaty, która była zakopana w ogródku. Na plebanii przenocowaliśmy: ksiądz nam opowiedział, jak to Bielica była doświadczona. Niemcy się wycofali, potem nacierali. W końcu osiedli w Bielicy, do dalszego marszu, a w lasach okolicznych były partyzantki. Zebrali 30 zakładników, młodych i starych mężczyzn i pytali o partyzantki. Gdy dalej rozlegały się strzały w lasach, rozstrzelali zakładników i spalili pół Bielicy. Nad ranem wychodziliśmy z plebanii. Z okna zapukał ksiądz i mówiąc szeptem, dał nam spory kawał słoniny, pewnie wykopanej w tajemnicy przed gospodynią. Pożegnaliśmy, podziękowaliśmy. A potem z drugiej strony stukanie na nas – gospodyni dała nam znowu spory kawał słoniny, pewno wykopanej w tajemnicy przed księdzem. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy. A potem, po drodze w Bielicy, zobaczyliśmy straszny obraz: kobieta pół-naga, zasłonięta włosami, wyła, trzymając się za głowę, nad zgliszczami. Stanęliśmy i doprawdy nie wiedzieliśmy co począć. Zagadać biedaczkę? i co jej powiedzieć? więc staliśmy dłuższą chwilę i poszliśmy dalej – ona nas wogóle nie widziała – pewnie straciła zmysły. Długo milczeliśmy, idąc dalej naszą wędrówką, zastanawiając się, kogo zastaniemy, jak będzie dalej. Dalszy etap – to u gospodarzy, potem znowuż w jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, u księdza, młodego, bardzo rozumnego, który bardzo wiele z nami rozmawiał o naszym losie, o losie Polski, o jej przyszłości. Rano odprawił mszę na naszą i naszych rodzin intencję, dał nam po medaliku, który mam do dzisiejszego dnia, i znowu w drogę. Tak więc zaszliśmy do Wilna, gdzie dowiedziałam się, że Wacław mojej depeszy nie otrzymał - wyjechał do Francji, gdzie dotychczas przebywa - że stryj Stanisław został z żoną wywieziony. Basia znalazła swojego Bronka, za którego wyszła zamąż i zamieszkała z nim u jego rodziców. Ja byłam krótki czas w Wilnie, pracowałam przy odgruzowaniu domów, potem krótki czas sprzedawałam tamtejszą gadzinówkę, ale prędko przestałam, z powodu tego, że to właśnie gadzinówka. Skomunikowałam się z Ojcem w Warszawie, dokąd pojechałam po dwóch miesiącach, we wrześniu. Okazuje się, że tydzień po moim wyjeździe, przyszły wizy dla Matki Wacława i dla mnie. Matka czekała na wiadomości ode mnie. Gdy już mijał termin wizy, pojechała, sądząc, że jeżeli słowa ode mnie nie ma, to, że już nie żyję, a za moją wizą pojechała z kilkomiesięczną córeczką, Marysia Kościałkowska, żona Wiktora. Z Sergiuszem korespondowałam. Napisał mi, że ożenił się. Potem, że ma syna. Ostatnia karta, jaką od niego otrzymałam, była minorowa. Mówił o niepewnym życiu i prosił, bym zaopiekowała się jego synem. Niestety, poza imieniem, nie podał mi ani nazwiska żony, ani miejscowości w której żyje. Potem przyszło Powstanie, w którym z Hanką Czajkowską prowadziłam szpital. Potem dowiedziałam się, że Sergiusz zginął od kuli. Sergiusz był dziwnym, zdolnym chłopcem, rokującym, że będzie kimś w życiu. Był bezkompromisowy, inteligentny, z dużym poczuciem humoru, dziwak, którego reakcje nie były typowe, zawsze indywidualne. Na pewno, w swojej psychice utrudniał sam sobie życie, ale nie lubił łatwizny, drobiazgowości, oportunizmu, konformizmu, był z urodzenia anarchistą i miał niezwykłą indywidualność. Takim go pamiętam, takim zostanie w mojej pamięci. Może się mylę. Był to rodzaj człowieka, który dla każdego mógł się wydawać kimś innym i jeżeli dla kogoś jest innym, to także prawdziwym. Na tym polegała jego dziwna natura. Zginął od kuli – jeżeli tak musiało się stać, to uspokojeniem dla mnie byłoby to, że kula ta błyskawicznie przerwała życie tak, by sobie z tego sprawy nie zdawał. Może los dał mu tę jedną ulgę, za wszystko, co tak gorąco czuł i czego tak gorąco pragnął. Chciałabym kiedyś poznać jego syna.
Przesyłam Panu, Panie Olgierdzie, dwie karty i jeden list Sergiusza. Ciężko mi się z nimi rozstać, gdyż mówią one o sentymencie, jaki nas łączył – szczerze lubiłam tego chłopca, a wiem, że on także mnie lubił. Co ważniejsze – ceniliśmy sobie tę naszą przyjaźń, rozumieliśmy się – wiedział on, że tam, gdzie inni może go potępiają, ode mnie znajdzie zawsze zrozumienie. Ponieważ wiem, jak Pan ceni sobie każde jego słowo, przesyłam te listy, prosząc jednak koniecznie o zrobienie mi choć odpisu z nich. Może już niedługo mojego życia – chciałabym mieć choć odpisy w moim archiwum.
Napisane dnia 14 i 15 stycznia 1962r, w 21 lat za późno.
Irena Kościałkowska.