Total Pageviews

Tuesday, November 5, 2024








Sergiusz's family: wife Weronika, son Andrzej and mother Margarita. Vilnius, 1945


Memories of Sergiusz.

Sergiusz was supposed to set off with Basia and Igor from Warsaw to Vilnius on 27 or 28 December 1939. Basia, aged 22, had no family in Warsaw, and her fiancé was in Vilnius with his parents. I was supposed to stay. I lived with my mother-in-law on Wiejska Street, worked in the Ziemiańska confectionery on the first floor, as a waitress, with the team from the former Qui-Pro-Quo, where my father was the manager of the confectionery, as the former director of Qui-Pro-Quo. On 26 December, my mother-in-law, Basia and Sergiusz came to the confectionery. We returned home to Wiejska Street together, Sergiusz was supposed to spend the night with us, Basia came to discuss the final preparations for the trip. I was supposed to stay because I already knew that my husband, Wacław, was in Kaunas, in the camp, had contacted Zaleski and was supposed to leave for France. Actually, he was not in the camp at that time, but in Kaunas itself, waiting for a plane to France. Naturally, we wrote to each other in code: so, he wrote to me that he had had a series of hemorrhages, that they recommended Switzerland, where, through Zeta, he would go. I knew that he was healthy, he was young (32 years old), well-built and I was completely calm, because he had left Warsaw in good health. When we were going through the gate, I saw a letter in our mailbox. I told everyone to go to the apartment and that I would take the letter out and come right away. The letter was from my friend from the boarding school, a very even-tempered girl. He was from Kaunas. I read the letter while I was still at the gate. She wrote to me that she had met Wacław in Kaunas, that he was seriously ill, completely broken, that he was afraid for me and was writing to me not to go to Kaunas, because the winter was very hard and I was in poor health, but that if I saw him, I would come immediately. She finished by writing: "forgive me this strange letter, but I considered it my duty". When I got home, I only said that I was going with Basia and Sergiusz. Because of this, the departure was delayed by one day. I had to inform my father, who asked me to go when Sergiusz next returned. Nothing changed my decision. Wacław's mother gave me her engagement ring, so that I could sell it there, on the spot, to save Wacław. Wacław's mother was very close to me, we loved each other sincerely, nothing divided us, we were united by our love for Wacław. She was very upset that I had to go, but she knew she would do the same and she resigned herself to the thought that she would be alone for a while. (Wacław wrote to us not to go to Lithuania because Zet would send us visas.) On December 29, at dusk, loaded like ungodly creatures, we boarded a train to Małkinia at the Vilnius or Eastern station. Sergiusz and Igor had lots of razor blades to trade – apparently they used this as a pretext for their journeys back and forth on the Vilnius-Warsaw route. Basia and I didn’t carry anything to trade, we only had a few clothes with us. I had lots of photographs and letters – very valuable things for me. We reached Małkinia late in the evening. The severe frosts that were characteristic of this winter were already beginning. Sergiusz took the lead of our expedition. When we arrived at Małkinia, he told us to get off and walk under the carriages, diagonally across the station, to find ourselves outside the station itself, by the field. I will never forget this fear of walking under the wagons, hoping that none of the wagons would move. As if in a dream, we crossed this road and found ourselves by the field, there was a lot of snow, few bushes. We had to walk about a kilometer to the cottages looming in the distance. We were walking quickly, suddenly we heard behind us: Halt! and shots. We fell, got up, started moving again, fell, got up, shots rang out. We reached some barn and climbed up the ladder. There we sat quietly, just wrapped ourselves in straw. After a while, some German voices, then everything fell silent. But for a very long time we were silent in fear. Suddenly in the night we heard... the bleating of a sheep or ram, which was downstairs. At first, some voice, so some fear, but then, we simply started laughing. When it got light, Sergiusz went downstairs and after a while he came for us, because he had arranged that during the day we would be in some cottage with a farmer who would keep us and take us to the border at night. The cottage had two rooms, a kitchen and a room, where we made ourselves comfortable. There were two beds, Sergiusz and Igor went to sleep in one, Basia and I in the other. We washed ourselves first, were given tea, we had our supplies, we ate and thought that the worst was behind us. We did not leave the cottage, probably to the so-called "slavojka". Basia and I were there when the farmer started to call us quietly. He told us that there was a German patrol in the cottage, that they were in the kitchen, where his wife was treating them to vodka, and he led us backwards to the room, where the boys were already sitting in silence, and we, after hiding money and small valuables in a straw mattress, also lay down. After an hour or so, quite unpleasant, the host came and said, 

Sunday, December 17, 2023

Wspomnienia Ireny Koscialkowskiej

Rodzina Sergiusza: żona Weronika, syn Andrzej oraz matka Margarita. Wilno, 1945r.
Wspomnienie o Sergiuszu.
Sergiusz miał z Basią i Igorem wyruszyć 27 czy 28 grudnia 1939 z Warszawy do Wilna. Basia, lat 22, nie miała rodziny w Warszawie, a jej narzeczony znalazł się w Wilnie u swoich rodziców. Ja miałam zostać. Mieszkałam z moją teściową na Wiejskiej, pracowałam w cukierni Ziemiańskiej na I piętrze, jako kelnerka, wraz z zespołem dawnego Qui-Pro-Quo, gdzie kierownikiem cukierni, był mój ojciec, jako dawny dyrektor Qui-Pro-Quo. 26 grudnia, do cukierni przyszła moja teściowa, Basia i Sergiusz. Wróciliśmy do domu na Wiejską razem, Sergiusz miał u nas nocować, Basia przyszła omówić ostatnie przygotowania do podróży. Ja miałam zostać, gdyż wiedziałam już, że mąż mój, Wacław, był w Kownie, w obozie, skontaktował się z Zaleskim i miał wyjechać do Francji. Właściwie, już wtedy w obozie nie był, a w samym Kownie, czekając na samolot do Francji. Naturalnie, pisywaliśmy do siebie szyframi: a więc, pisał mi o tym, że miał szereg krwotoków, że zalecają mu Szwajcarię, dokąd, za pośrednictwem Zeta, pojedzie. Wiedziałam, że jest zdrowy, był młody (32 lata), dobrze zbudowany i byłam zupełnie spokojną, gdyż wyjechał z Warszawy w dobrym zdrowiu. Gdy przechodziliśmy przez bramę, zobaczyłam list w naszej skrzynce. Powiedziałam wszystkim, by szli do mieszkania i że wyjmę list i zaraz przyjdę. List był od mojej koleżanki z pensji, bardzo zawsze zrównoważonej dziewczyny. Był z Kowna. List przeczytałam jeszcze w bramie. Pisała mi, że spotkała Wacława w Kownie, że jest ciężko chory, zupełnie załamany, że boi się o mnie i pisze do mnie, bym nie szła do Kowna, bo zima bardzo ciężka, a ja jestem słabego zdrowia, ale że gdybym go widziała, tobym natychmiast przyjechała. Kończyła, pisząc: „daruj mi ten dziwny list, ale uważałam to za swój obowiązek”. Gdy przyszłam do domu, powiedziałam tylko, że jadę z Basią i Sergiuszem. Z tego powodu odjazd opóźnił się o jeden dzień. Musiałam zawiadomić mego Ojca, który prosił mnie, bym jechała za następnym nawrotem Sergiusza. Nic nie zmieniło mego postanowienia. Matka Wacława dała mi swój pierścionek zaręczynowy, bym go tam, na miejscu sprzedała, by ratować Wacława. Matka Wacława była bardzo ze mną zżyta, kochałyśmy się szczerze, nic nas nie dzieliło, łączyła nas miłość do Wacława. Bardzo rozpaczała, że muszę jechać, ale wiedziała, że zrobiłaby tak samo i pogodziła się z myślą, że chwilowo zostanie sama. (Wacław pisał nam, by nie wybierać się na Litwę, gdyż Zet przyśle nam wizy). 29 grudnia, o zmierzchu, obładowani jak nieboskie stworzenia, wsiedliśmy na dworcu Wileńskim czy Wschodnim w pociąg jadący do Małkini. Sergiusz i Igor mieli mnóstwo żyletek na handel – podobno pod tym pozorem robili swoje podróże tam i spowrotem na trasie Wilno-Warszawa. Basia i ja nie wiozłyśmy nic na handel, miałyśmy jedynie przy sobie trochę ubrań. Ja miałam masę fotografii i listów – dla mnie rzeczy bardzo cenne. Do Małkini dojechaliśmy późnym wieczorem. Już zaczynały się ostre mrozy, którymi ta zima odznaczała się. Sergiusz wziął przewodnictwo naszej wyprawy. Gdy zajechaliśmy do Małkini, kazał nam wysiąść i przejść pod wagonami, na skos stacji, by znaleźć się poza obrębem samej stacji, przy polu. Nigdy nie zapomnę tego strachu przechodząc pod wagonami, by który wagon nie ruszył. Jak we śnie przeszliśmy te drogę i znaleźliśmy się przy polu, śnieg był duży, krzaków mało. Trzeba było przejść jakiś kilometr do majaczących się w dali chałup. Szliśmy szybkim krokiem, nagle usłyszeliśmy za sobą: Halt! i strzały. Padaliśmy, podnosiliśmy się, znowu ruszaliśmy, padaliśmy, powstawali, strzały się rozlegały. Dopadliśmy jakiejś stodoły i po drabinie weszliśmy na górę. Tam siedzieliśmy cicho, tylko utuliliśmy się słomą. Po pewnej chwili jakieś głosy niemieckie, potem wszystko ucichło. Ale jeszcze bardzo długo milczeliśmy w strachu. Nagle w nocy rozległo się ... myczenie owcy czy barana, który był na dole. W pierwszej chwili jakiś głos, więc jakiś strach, ale potem, poprostu zaczęliśmy się śmiać. Gdy się rozwidniło, Sergiusz zeszedł na dół i po chwili przyszedł po nas, gdyż umówił się, że w ciągu dnia będziemy w jakiejś chałupie u gospodarza, który nas przetrzyma i w nocy zaprowadzi nas nad granicę. Chałupa była dwu-izbowa, kuchnia i izba, w której rozgościliśmy się. Były dwa łóżka, na jednym Sergiusz z Igorem położyli się spać, na drugim – ja z Basią. Umyliśmy się najpierw, dano nam herbatę, mieliśmy swoje zapasy, najedliśmy się i myśleliśmy, że najgorsze mamy za sobą. Nie wychodziliśmy z chałupy, chyba do tak zwanej „sławojki”. Właśnie z Basią tam byłyśmy, gdy gospodarz zaczął nas po cichu wywoływać. Powiedział nam, że w chałupie jest patrol niemiecki, że są w kuchni, gdzie żona ich wódką częstuje, a nas tyłem zaprowadził do izby, gdzie chłopcy już siedzieli milcząc, a myśmy, po schowaniu pieniędzy i drobnych kosztowności w siennik, także położyły się. Po jakiejś godzinie, dość nieprzyjemnej, gospodarz przyszedł i powiedział, że poszli. Zaczęliśmy się przygotowywać do drogi. A więc pakowanie plecaków, szukanie pieniędzy, które schowały się dobrze w sienniku, herbata i w drogę. Może nawet wypiliśmy po kieliszku dla animuszu. Chłop nas prowadził i w pewnej chwili powiedział nam, wskazując drogę: tam pójdziecie, tam jest granica. Dostał należne pieniądze, pożegnaliśmy się i poszliśmy we wskazanym kierunku. Nie uszliśmy daleko – Niemiec. A skąd, dokąd, jakoś nie pamiętam cośmy mówili, kazał nam zdjąć plecaki do rewizji. Wiem tylko, że tak plątaliśmy plecaki, że Sergiusza plecak, gdzie było najwięcej żyletek, nie został zrewidowany. Kazał nam wrócić, nie zatrzymał nas. Musieliśmy iść w kierunku powrotnym, Niemiec puścił jeden czy dwa strzały w powietrze, ale kluczyliśmy i wróciliśmy do granicy. Noc była – niestety – księżycowa, gwiazdy iskrzyły się na niebie, a prowadziła nas Wielka Niedźwiedzica. Naturalnie, wspominaliśmy Piaseckiego, autora Wielkiej Niedźwiedzicy. Mróz był potężny, niemniej było nam gorąco, pić się bardzo chciało, więc łykaliśmy śnieg. Przechodząc lasami, spotykaliśmy cienie, które szły w odwrotnym kierunku. Raz jeden zamieniliśmy parę słów z nieznanymi osobami – naturalnie, szeptem i słyszeliśmy tylko: po co tam idziecie? Tam strasznie. My mogliśmy to samo powiedzieć. Ale, jak zawsze w czasie kataklizmów dziejowych, ludzie idą za swoim przeznaczeniem, sądząc, że dążą do lepszego – może ta ich świadomość pomaga im przetrwać. W każdym razie i my idąc na wschód i tamci idąc na zachód, myśleli, że robią dobrze, że spełniają jakiś obowiązek. Tak nad ranem doszliśmy do pierwszych chat. Stukaliśmy zmęczeni, zmarznięci, spragnieni – nikt nam nie otworzył. Albo milczeli, ale bali się. To już była tamta strona, strach tych ludzi przygranicznych, był wielki. Szliśmy więc dalej, nie wiedząc, czy jakiegokolwiek odpoczynku zaznamy. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach przesiedzieliśmy dzień w jakiejś chacie, a późno wieczorem – był to Sylwester – wynajęliśmy sanie i pojechaliśmy do dalszej wsi. Byliśmy w dobrych humorach, noc była wspaniała, mroźna, księżycowa. I znowu nie pamiętam w jakiej wsi i gdzie przenocowaliśmy. W końcu późnym rankiem udaliśmy się na stację, nie pamiętam, czy Szepietowo, czy Szepietówka, w każdym razie druga, czy trzecia stacja od granicy i czekaliśmy na pociąg do Białegostoku. Do Białegostoku przyjechaliśmy późnym wieczorem, poszłam na pocztę i nadałam telegram do Wacława: czekać, jadę. Sądziłam, że za dzień, dwa, będę w Kownie i połączę się z Wacławem, od którego przed wyjazdem miałam kartę, że czeka na samolot, raczej kolejkę na miejsce w samolocie. Mam rzeczywiście utratę pamięci – dawniej wszystko doskonale pamiętałam – teraz i pamięć zawodzi, i przeżycia dalszych lat zatarły te sprawy, tak bliskie memu sercu, tak wspaniałe w swej grozie, tak młodzieńcze w nas (ja byłam najstarsza z naszego towarzystwa, a miałam 32 lata), tak przyjęte przez nas wszystkich, tak głęboko, czasami z humorem, który nas nie opuszczał i często ratował złe sytuacje. W Białymstoku byliśmy w ciągu dnia. Pamiętam, odwiedziłam siostrę mojej koleżanki z pensji, która jeszcze przedtem uciekła z Warszawy. Przeszła na tamtą stronę z pobudek ideowych – nie bardzo rozumiałyśmy się, gdyż obraz życia w Białymstoku, wydawał mi się okropny, a ona raczej była zachwycona. Wieczorem pojechaliśmy do Lidy, gdzie zatrzymaliśmy się u rodziny Sergiusza, bardzo zacnych ludzi. Tam byliśmy jeden dzień i stamtąd pojechaliśmy do granicy sowiecko-litewskiej, gdzie mieliśmy przejść tę granicę, do Wilna. Sergiusz był zdezorientowany. W Lidzie zasięgnął języka i dowiedział się, że jest zaostrzenie na granicy. Nie wiem dlaczego nie kazał nam wysiąść na przedostatniej stacji, jak zamierzał i jak zapowiadał kiedyś. Może dowiedział się, że tam są czujki. W każdym razie w przedziale byliśmy my i może jeszcze jedna, czy dwie osoby, gdy dojechaliśmy do ostatniej stacji Gudogaje. Tam wysiedliśmy i szliśmy do stacji, gdy nagle ktoś zbliżył się do mnie i zapytał: Kuda? Nie znałam rosyjskiego zupełnie. Wyjaśniliśmy, że idziemy do Wilna (to podobno był błąd, trzeba było powiedzieć, że z Wilna, chociaż w tym czasie to już i tak bylibyśmy zatrzymani). Zabrano nas do chaty, gdzie było miejscowe NKWD. Było już tam parę osób. Było ciepło bardzo, siedzieliśmy na podłodze, pół leżąc, czekając na badanie, no i rewizję. Wiem tylko, że ciągle chodziliśmy do „sławojki” i tam wyrzucaliśmy żyletki. Pamiętam, że funkcjonariusz, który nas zatrzymał, nazywał się Gonczarow. Badał nas po kolei, bardzo grzecznie, bynajmniej nie brutalizował, ani krzyczał. Spisał protokoły, jeszcze jeden dzień byliśmy w tej chacie, potem przewieziono nas do Oszmiany, gdzie osadzono nas w piwnicach NKWD. Tam siedzieliśmy dwa, czy trzy dni. Pamiętam, byłam badana przez oficera w białych walonkach. Był uprzejmy, zapytywał, dlaczego nie przechodziliśmy przez Prusy Wschodnie, a szliśmy przez tereny sowieckie. Nie mógł zrozumieć, że dla nas była to Polska, a Prusy Wschodnie terenem przez który nie przeszlibyśmy, jako zupełnie obcy. Powiedziano nam, że jesteśmy szpiegami. Bardzo mi się zrobiło żal życia, bo sądziłam, że szpiedzy muszą być rozstrzelani. Nie wiedziałam jeszcze, że słowo to tam zdewaluowało się, że było tak potoczne, że ani rozstrzał nie groził, ani jakieś tortury – tylko zwykłe więzienie. Przewieziono nas do więzienia. Ponieważ mieliśmy mało pieniędzy, dano nam kwity na nasze sumy do wykorzystania w sklepiku więziennym. Ludziom, którzy mieli znaczne sumy, zabierano wszystko. Zabrano mi obrączkę, sygnet; pierścionek zaręczynowy Matki Wacława miałam zaszyty w futrze. Zabrano nam wszystkie rzeczy metalowe, jak sprzączki, szpilki do włosów, ręczniki przedarto na pół, żebyśmy się nie powiesili, dano nam rzeczy osobiste do plecaka i do celi. Nie rozdzielono nas z Basią, co kładłyśmy na plus (nie tylko dla nas samych), ale jeżeli chodzi o śledztwo – sądziłyśmy, że groźnych szpiegów rozdziela się. I tak już nie zobaczyłam Sergiusza. Nie będę mówiła o naszych perypetiach więziennych, gdyż piszę te wspomnienia pod kątem widzenia Sergiusza. W każdym razie w celi było nas około 50 kobiet, były okresy, że mimo, iż nary były piętrowe i sienniki na noc rozesłało się na podłodze, a spało się na boku, tak, że jak jedna przewracała się na drugi bok, to wszystkie musiały to zrobić – nie wszystkie mogły się położyć. Dawano nam pół kilo chleba dziennie, czarnego chleba, mniej więcej dwie kostki cukru, na śniadanie wrzątek, dwa razy okropna zupa. Był szalony bród, wszy, kąpiel raz na 10 dni – nie tyle kąpiel, czy łaźnia, ile parodia łaźni. Szliśmy przez podwórze do baraku z łaźnią, tam strażnicy kazali się rozbierać i nagie wpuszczano do pomieszczenia, gdzie była jedna balia z wrzątkiem, druga z zimną wodą i kilka ceberków, do których nabierało się wody i gdzie myły się i prały bieliznę swoją osobistą 3-4 kobiety. Woda była gęsta, nie zawsze zdążano się spłukać, gdy strażnicy wchodzili, wylewali wodę z ceberków i kazali się ubierać. Wchodziło się do celi, gdzie w międzyczasie odbywała się rewizja, a zatem szaro było od kurzu, gdyż wszystkie, tak zwane sienniki (sieczka w rzadkim, papierowym płótnie), były rozruszane. Były to najgorsze chwile, a było się brudniejszym po łaźni, aniżeli przed. Pamiętam jedną, „jasną”, chwilę: miałam świerzbię, więc dawano mi maść dziegciową do smarowania ciała i po 10 dniach tych zabiegów, kazano iść solo do łaźni, gdzie jakieś kobiety prały i nie żałując wody i mnie wyprały tak, że lśniłam i łuna ode mnie biła, gdy wracałam do celi. Każda potem chciała mieć świerzbię, ale to wcale nie tak zaraźliwe, jak o tym mówią. A może w więzieniu ludzie są bardziej odporni. Od czasu, do czasu, idiotyczne śledztwo, nic nie dające ani nam, ani im. W kółko to samo: „Dlaczego nie przez Prusy Wschodnie”. Nie wiem, jak było z mężczyznami, ale nas nikt nie brutalizował, jak słyszałam i mężczyzn nie traktowano źle. Tylko samo siedzenie i w tak potwornych warunkach brudu, smrodu, było okropne. Galerie typów niesłychane. Ale to już nie ma nic wspólnego z celem mego opowiadania. W Oszmianie siedziałyśmy do czerwca 1940r. Pięknego, czerwcowego dnia rano, powiedziano mnie, Basi i czterem innym kobietom, „z wieszczami”. Lekarz nas badał, siostra nawet dała jakieś smarowanie od pokąsania przez wszy, w kancelarii oddano nam nasze rzeczy i na samochód ciężarowy, otwarty, w którym kazano nam usiąść. W czterech rogach byli strażnicy z naganami. Nakryto nas kocami i zawieziono na stację. Jechała wśród nas młoda chłopka, która pierwszy raz jechała pociągiem. Pomyślałam sobie wtedy, że jakże ja jestem szczęśliwsza od niej, tyle się w życiu napodróżowałam, w różne strony świata, a ona biedna, pierwszą podróż robi więziennym pociągiem. W Oszmianie, Sergiusza nie widziałyśmy. Po dwóch dniach zajechałyśmy do więzienia w Słucku. Więzienie mieściło się chyba w dawnym klasztorze, niesłychanej grubości mury; więzienie dwupiętrowe. Siedziałyśmy na pierwszym piętrze. Warunki bytowe dużo lepsze. Po pierwsze, łóżka żelazne z posłaniem z desek i bardzo marny, czarny sienniczek. Dostawało się prześcieradła, wąziutkie, ale były. Każda miała swój kubek gliniany (w Oszmianie był jeden, dla wszystkich). Jedzenie nieco lepsze. Większy asortyment w sklepiku, a więc chleb, cukierki, mydło, itp., ale my i tak z tego nie korzystałyśmy, gdyż nasze pieniądze były tylko przeznaczone na papierosy. Jak słyszałyśmy, poprzedni naczelnik więzienia poszedł do więzienia za złe traktowanie więźniów. Więc było jako, tako. Ubikacja pod dachem w gmachu, dokąd regularnie nas prowadzono, nie tak, jak w Oszmianie, kiedy strażnikowi się podobało. Ponadto, była biblioteka z której można było wypożyczać książki. Dla nas ważne, choć nie znałyśmy rosyjskiego, ale nauczyłyśmy się, czytając. Pracować pod śledztwem, nie można było. Najgorszą wręcz torturą było to, iż nie wiedziałam, czy Wacław jest rzeczywiście chory i czy doszedł go mój telegram wysłany z Białegostoku; bo jeżeli tak, mógł czekać i mogłam narazić go na taki sam los, jak mój. Niestety, było to nierozwiązywalne i męczyło mnie przez cały pobyt w więzieniu. Przywieziono nas 6, powoli nasze grono z Oszmiany zmniejszyło się do 3 (Basia, ja i żona oficera). O Sergiuszu, nic nie wiemy. Zbliża się Boże Narodzenie 1940. Byłyśmy w celi tylko trzy (bo, od czasu, do czasu, dodawano nam jakieś tubylki, przeważnie chłopki, które nie chciały do kołchozu). Żadne wiadomości polityczne do nas nie dochodziły. Nie wiedziałyśmy nic o świecie, o swoich bliskich, czekałyśmy tylko na zaoczny sąd, który skazywał na 5-8 lat obozu i na wyjazd do obozu. Wiedziałyśmy, że kiedyś uciekniemy z tęsknoty za krajem, rodziną, marzyłyśmy o tym, snułyśmy marzenia i domysły, w jaki sposób to się odbędzie. Tysiąc sposobów wymyślałyśmy, nie wiedząc, że życie nam nasunie 1001-szy sposób. Ale to jeszcze daleko. Każda z nas miała poczucie humoru, co ratowało w tych ciężkich opresjach. Przed Bożym Narodzeniem postanowiłyśmy pościć, suszyć nawet, ażeby zaoszczędzić chleb i cukier, ażeby w czasie Świąt najeść się do syta. Miałyśmy woreczki uszyte z kradzionych prześcieradeł, kradzionymi igłami, nitkami wyciągniętymi z tychże prześcieradeł. Tam odkładałyśmy cukier i chleb. Jedna z nas miała anginę i dostała 2-3 razy biały chleb. I ten się schowało, jako opłatek. Zbliżała się pora kolacji w Wigilię; po kolacji już spokój panował na korytarzach – nikogo nie wyprowadzano, nie było już żadnych interesów do więźniów. Właśnie tę porę przeznaczyłyśmy na podzielenie się opłatkiem. W pewnej chwili wydaje nam się , że słyszymy jakieś nawoływanie, jakby z daleka: Irena, Irena! W pierwszej chwili nie zwróciłyśmy na to uwagi – a jednak krzyk zdławiony potęgował się, nie ustawał. Tak, to z sąsiedniej celi! Przyłożyłyśmy wszystkie kubki do ściany, by lepiej było słyszeć – odkrzyknęłyśmy, że to my. Wtedy Sergiusz powiedział nam, wolno skandując, że już od dwóch miesięcy widzą, że są koło nas, ale nie mogli się zdradzić, gdyż u nich w celi był człowiek bardzo niepewny, który o wszystkim donosił. Dziś rano tego człowieka zabrali i czekali do kolacji, żeby się odezwać. Życzyli nam wszystkiego dobrego. Naturalnie, my też swoje życzenia złożyłyśmy. Powiedział nam Sergiusz, byśmy rano szukali w ubikacji, że będzie znak od nich. Byłyśmy niezwykle podniecone, wzruszone, popłakałyśmy się – to była cudowna Wigilia. Rano zapakowałyśmy swoje zapasy cukru i chleby, by dać chłopcom, którzy napewno są głodniejsi od nas. Do ubikacji szłyśmy ostrożnie, by nie widać było naszych paczek. Szukałyśmy znaku od nich – pod jakąś deską było zawiniątko – tak wsadziłyśmy swoje. Gdy rozpakowałyśmy w celi zawiniątko – było tam trochę cukierków, trochę cukru i papierosów. Dałyśmy znać, by również szukali. I tak zaczęła się wymiana różnych rzeczy. Nie miałyśmy ołówka, więc zaczęłyśmy kupować papierosy (droższe) zamiast tytoniu i na mundsztukach igłą wykłuwałyśmy litery i tak korespondowaliśmy. Potem zdobyłyśmy ołówek, który podzieliłyśmy i wówczas zaczęła się korespondencja na całego. Ponadto z koców zaczęłyśmy robić czapki narciarskie (denko wykrawałyśmy szkłem z okładek książek, prułyśmy koce na osnowę, wiązałyśmy końce nitek z mioteł zrobiłyśmy druty i robiłyśmy rękawiczki. Przesyłałyśmy wypróżnione z sieczki sienniki na łaty do spodni. Szyłyśmy chusteczki do nosa z mereżką z prześcieradeł. Żyłyśmy! Miałyśmy cel. Okazało się, że Sergiusz został wcześniej od nas przywieziony z Oszmiany do Słucka. Szczęście, że do tego samego więzienia zostałyśmy przewiezione. Siedział w licznej celi, Polaków było 13, reszta tubylcy. Kiedyś Sergiusz napisał wiersz, który nam przesłał – krótki wiersz o ruinach Warszawy. Ponieważ wszystko trzeba było niszczyć, by w razie rewizji nie znaleziono, nauczyłam się go na pamięć – był to bardzo piękny wiersz. Niestety – ani słowa już nie potrafię powtórzyć. W pewnej chwili skończyły nam się pieniądze – nie było już za co kupować tytoniu. Wówczas prosiłyśmy naczelnika więzienia, by dał nam jakąś robotę i nie płacił pieniędzmi, a tytoniem. Nie wolno. Cerować bieliznę, nie wolno. Wtedy wpadłam na pomysł, by nam dano stare, zniszczone książki do naprawy, tj. Wlepianie stronic, reperacja okładek, itp. Potrzebny do tego papier i klej. Zgodził się. Dawano nam stare książki, klej i pocięty w paski papier gazetowy. Naturalnie, zanim zabrałyśmy się do roboty, składałyśmy te papiery i wówczas dowiedzieliśmy się, że w Anglii jest Wojsko Polskie, że Francja, Belgia, Holandia, upadły. Naturalnie, przekazywałyśmy te wiadomości chłopcom. Idylla taka trwała przeszło dwa miesiące. Pewnego dnia paczka spod deski nie została zabrana, nikt się nie odzywał za ścianą – przenieśli ich, żadnego już porozumienia. Starałyśmy się dowiedzieć przez ubikację, czy są na górnym piętrze – nie. Nie wiedzieliśmy, czy są w Słucku, czy są wywiezieni. Dopiero po jakichś dwóch miesiącach, gdy wyprowadzono nas do ubikacji (były dwie na końcu każdego korytarza) jednocześnie wyprowadzono naszych z tamtej strony, a więc wiedziałyśmy, że są w ostatniej celi na drugim końcu korytarza, po prawej stronie. Ta świadomość nam dużo dała. Naturalnie, o porozumieniu się nie było mowy. Dni ciągnęły się straszne, leniwe, beznadziejne, bez celu, w oczekiwaniu na wyrok zaoczny, tym gorsze, że przez przeszło dwa miesiące żyłyśmy w stałym podnieceniu – gdy robiło się czapkę, robiło się ją nocami, by zdążyć, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy, kogo zabiorą. Wręcz, przez ten okres szczęśliwy, na warunki więzienne, byłyśmy niewyspane, ale szczęśliwe. Teraz był kompletny marazm. Pewnego dnia dostałam znowuż świerzby – po prostu rozrywka. Było nas wtedy sześć, trzy tubylki, stare kobiety. Nie przeszkadzały nam. Dawano mi co wieczór kubeł gorącej wody do zmycia maści i maść. 22 czerwca 1941r. był nalot na więzienie. Obudziłyśmy się nieco przerażone i choć w strachu, szczęśliwe, że coś się dzieje. Szalenie waliło wokół naszego budynku. Przez dłuższy czas. Nagle, szalony wybuch obok nas; okno wysoko umieszczone, było zasłonięte, nie tylko kratą, ale ukośnymi deskami od zewnątrz i na boki, tak, że trzeba było stać pod samym oknem, by zobaczyć kawałek nieba. Niebo było groźne, co chwila błyski od strzałów. Po wybuchu ucichło. Rano zawsze była tzw. „prowierka” – naczelnik przychodził i pytał się, czy są jakieś „woprosy”. Zastanawiałyśmy się, czy zapytać się o wybuchy w nocy, czy też nie. Jeżeli nie – pomyślą, że coś wiemy (skąd, niewiadomo, ale podejrzliwość przecież była straszna), nie mogłyśmy nie słyszeć, więc postanowiłyśmy zapytać, co to było w nocy. Usłyszeliśmy odpowiedź: Manewry. Dobre i to. Naturalnie, wiedziałyśmy, że to wojna – ale kto? czy alianci? czy Niemcy? czy może rozruchy? (na to ostatnie, nie liczyłyśmy). Rano, śniadanie przyniosło dwóch ludzi, nie jeden - jak zwykle, czujność była zaostrzona. Ale i wody mniej było, a mnie już nie przynoszono kubła gorącej wody, bo okazuje się, że bomba trafiła w studnię. 23-06, był spokój. 24-06, były imieniny Jasi (żony oficera WOP). Grałyśmy w brydża z dziadkiem, kartami zrobionymi z mundsztuków. Nagle, po południu, nalot kilkugodzinny na Słuck. Grube mury więzienia, trzęsły się. Bardzo to nieprzyjemne być na pierwszym piętrze w czasie straszliwego nalotu; mając szczelnie zamknięte, okute drzwi; okno, do którego nawet sięgnąć nie można. Zaliczam te parę godzin do najnieprzyjemniejszych w więzieniu. Potem spokój. 25-06, spokój. 26-06 raniutko, budzi nas dziecinny głosik na korytarzu: dyżurnego nietu, dyżurnego nietu! Stukamy, wołamy, podchodzi do judasza mały chłopczyk, który mówi nam, że siedział w celi obok (cela dla nieletnich, okazuje się), że rano obudził się sam w celi, kolegów już nie było i dyżurnego, także nie było. Kazałyśmy mu iść do celi na końcu korytarza, na prawo, żeby powiedział Polakom, że my jesteśmy w celi. W tym momencie całe więzienie pękało od huku – reszotki (zasłony z okien) padały, drzwi były wywalane, my tylko spakowałyśmy się błyskawicznie i deskami próbowałyśmy drzwi wywalić – niestety – drzwi były mocne, okute, a nasze ręce bardzo, bardzo słabe. W pewnej chwili chłopczyk wrócił i powiedział, że Polacy zaraz przyjdą do nas. Po chwili, oderwała się klapa w drzwiach, którą nam jedzenie podawano i ujrzeliśmy Sergiusza pierwszy raz po 19 miesiącach – był blady, chudy, powiedział, że ich grupa 13 osób podzieliła się na dwie – 10 mężczyzn w jednej grupie, trzech w drugiej, dla towarzyszenia nam trzem, wśród nich Sergiusz. Zaczęli starać się drzwi wywalać, niestety, były otwierane na korytarz i nie dali rady. Więc postanowiłyśmy, że wyjdziemy klapą. Pierwsza wyszła tęga babina tamtejsza – jak się ona zmieściła, doprawdy nie wiem, tylko pęd do wolności może takie cuda spełnić. Nam było już łatwiej, bo byłyśmy chude, jak szczapy. Korytarz był pełen więźniów, tubylców. Sergiusz kazał nam poczekać, bo pójdzie do magazynów po żywność, byśmy mieli co jeść w drodze. Na schodach już był tupot, bramy więzienne już były wywalone przez więźniów, my czekamy. W pewnej chwili wpada ze schodów więzień, tubylec i krzyczy, by zaraz się do cel schować. Ogarnęła nas panika. Za Boga, postanowiłyśmy już nie wchodzić do celi. W tej chwili przybiegł Sergiusz i kazał nam iść za sobą. Kierujemy się do schodów. Pierwszy szedł Sergiusz, ja za nim, wyglądałam, jak tubylka, cała wysmadorana dziegciem, ubrana w koszulę męską, więzienną i okręcona prześcieradłem, zamiast spódnicy, za mną Basia, śliczna, jak zawsze, w fokowym futrze – zupełnie nie pasowała wyglądem do sceny. Biegnąc, schodzimy ze schodów, a naprzeciw nas wpadł oficer z naganem i paru żołnierzy z karabinami. Oficer zapytał Sergiusza: czy wy polityczni? Przytomność umysłu Sergiusza, uratowała nam wszystkim życie, gdyż, gdyby się mnie zapytano, nie znalazłabym odpowiedzi, nie mówiąc w ogóle po rosyjsku. Sergiusz, nie przerywając biegu, bez najmniejszego namysłu, błyskawicznie odpowiedział: my za kradzież, polityczni na drugim piętrze (naturalnie, po rosyjsku, ale nie potrafię i tego napisać). Oficer i żołnierze, jak pioruny, potrącając nas (i nie zwracając z pośpiechu uwagi na Basię, Jasię i innych) polecieli na drugie piętro, by rozstrzelać politycznych, a my, jakby skrzydła u ramion nam wyrosły, przelecieliśmy przez bramę więzienną i w lewo, prędzej, prędzej na krańce miasta, w pole, prędzej, prędzej. Chłopcy nieśli nasze węzełki. Ja z przyzwyczajenia, patrzałam na nazwy ulic, zauważyłam, m.in. ulicę Proletariacką. Ma to później znaczenie. Gdy byliśmy już za miastem, położyliśmy się w trawie i zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy wolni, słońce świeci nad nami. Wypoczywaliśmy milcząc, gdyż żadne słowa nie mogą określić naszych wrażeń – co zastaniemy wśród naszych, jak będziemy szli, co z nami będzie? I jakaś wewnętrzna, żywiołowa, szalona, radość: swoboda!! Trzeba było zebrać się. Nasze węzełki były zapakowane w prześcieradła, każdy z chłopców wziął jeden; my szłyśmy wolne. Zaczęliśmy maszerować. Poszliśmy do najbliższego kołchozu, gdyż ja musiałam się umyć. Weszliśmy do chaty, gospodyni dała mi wody (ikona w rogu, ale za firanką) ja się myłam za przepierzeniem, a Sergiusz wziął jakąś gazetę do ręki. Nagle: Irena! natychmiast uciekać, zbieraj się. Niedomyta, ubrałam się i zwieliśmy. Otóż Sergiusz przeczytał w gazecie, że w terenie frontowym, wszelki element niepewny, pod sąd wojenny. Na pewno byliśmy elementem niepewnym. Zrobiliśmy naradę: postanowiliśmy spalić nasze kwity więzienne, nie zbliżać się do chałup i ludzi, kluczyć w stronę granicy. Kierunek, Wilno. Postanowiliśmy nie mówić, ani o przeszłości, ani o przyszłości – nie myśleć, cieszyć się swobodą i starać się utrzymać ją za wszelką cenę. Tak szliśmy dalej. Gdy nastał zmierzch, ułożyliśmy się na ugorze, w dołach. Wokół paliło się kilkanaście kołchozów, Słuck się palił, samoloty przelatywały co chwila. Z Sergiuszem długo rozmawialiśmy o wszystkim, tamci spali snem kamiennym, a od czasu do czasu budziły ich detonacje. Rano szliśmy dalej. Nagle nadjechało dwóch Niemców na motocyklu. Naturalnie, brano chłopców za żołnierzy sowieckich, jako ogolonych. Ja z tego towarzystwa najlepiej mówiłam po niemiecku, a mówiłam okropnie, pożal się Boże. Tłumaczyłam, że jesteśmy uciekinierami z więzienia, że chłopców także w więzieniu golono, że ja jestem urodzona w Berlinie, za co siedziałam, już nie wiem, co plotłam (rzeczywiście, jestem urodzona w Berlinie) – patrzeli z niedowierzaniem. W końcu pokazałam nasze tobołki. W końcu uwierzyli i pozwolili nam iść dalej. Z 27 na 28 nocowaliśmy w lesie. Nie pamiętam podobnie koszmarnej nocy przez ... komary. Było duszno, komary tak cięły, że nie sposób było na chwilę zasnąć, a byliśmy zmęczeni piekielnie, wszystko było obolałe od marszu po 19 miesiącach bezczynności i gnuśności. Nakryliśmy się gałęziami, z komarami nieco lepiej, ale duszno tak, że tchu brakowało. Więc poszliśmy w okoliczne zboże, a jeden z nas, na zmianę czuwał. 28-06 szliśmy dalej. Nagle, o zmierzchu, nie wiedząc jak, znaleźliśmy się w kołchozie przygranicznym. Zaczęto na nas patrzeć nieufnie. Chcieliśmy się oddalić, ale szli za nami. Byliśmy w strachu, bo sytuacja była dziwna – wcześniej spotkaliśmy Niemców, teraz sowieci, ale tak jest w terenie frontowym. A więc, zaczęło się mówić bajeczki: że jesteśmy z Wilna, że zaangażowaliśmy się do roboty w Słucku, że Słuck spalony i że wracamy do naszych rodzin. Padło pytanie: ja znam Słuck. Na jakiej ulicy mieszkaliście? Natychmiast odpowiedziałam, na Proletariackiej. Tak, rzeczywiście, taka ulica jest – idźcie sobie dalej. Nocowaliśmy w polu i o świcie 29-06 stanęliśmy na zabronowanym pasku ziemi, który był granicą między Związkiem Radzieckim i dawną granicą polską. Szalone wzruszenie nas ogarnęło na tym pasku ziemi. Polska. Jedni uklękli – modlili się, A Sergiusz nagle powiedział: On miał rację!!! On miał rację! Okazało się, że Sergiusz siedział z jakimś starym dziadem Białorusem, który mu wróżył i powiedział mu: Na Piotra i Pawła staniesz w Polsce. Sprawdziło się. Niewiadome są słowa ludzi i niewiadomo skąd je czerpią. Już w innych humorach szliśmy dalej. Weszliśmy do zagrody: ona, nauczycielka wiejska, on, furman. Ucałowali nas, kazali się umyć pod studnią i przygotowywali śniadanie. Rozkoszowaliśmy się podwórzem, psami, kurami, krową, słońcem, Polską. Poproszono nas do chaty, do stołu. Zdębieliśmy. Nakryty białym, śnieżno-białym obrusem stół, dla każdego talerzyk, nóż, widelec, na stole masło, wędlina, miód, chleb, i na talerzu góra blin. Łzy nam się w oczach zakręciły, gospodyni zmówiła pacierz i siedliśmy do stołu. Góra blin w jednej chwili znikła, ale przyszła druga i trzecia. Pierwszy raz od 19 miesięcy jedliśmy do syta, swobodnie, radośnie, u dobrych, bardzo dobrych ludzi. Po śniadaniu kazali nam udać się do stodoły, na siano i spać, co też uczyniliśmy skwapliwie. Po przespaniu – obiad. Tak cały dzień przebałaganiliśmy, opowiadając, dowiadując się jak było. Przenocowaliśmy w stodole, a rano, raniutko, pożegnawszy się z gospodarzami, błogosławiąc ich za dobroć, poszliśmy w dalszą drogę na Kleck. Mieliśmy zapas jedzenia od gospodarzy. Szliśmy jak nam się chciało, wypoczywaliśmy często, kąpaliśmy się w napotkanych rzeczkach, opalaliśmy się. W południe, w cieniu drzew wypoczywaliśmy. Do Klecka przybyliśmy późnym popołudniem, pod wieczór. Poszliśmy do kościoła. Był zamknięty. A więc na plebanię. Ksiądz przyjął nas łaskawie. Złożyliśmy nasze rzeczy, poszedł z nami do kościoła, pobłogosławił nas przed ołtarzem i spowrotem na plebanię, na podwieczorek. Potem nastąpiła scena, jak z melodramatu, ale była żywa i prawdziwa. Chłopcy mieli rany od trzymania naszych tobołów na ramionach. Więc usiedliśmy na ganku, przed ślicznym ogródkiem plebanii, takim uroczym ogródkiem z malwami, różami, ostróżkami, całą gamą kolorów kwiatów i kwiatuszków. My kobiety szyłyśmy z prześcieradeł prawdziwe plecaki, żeby chłopcom było lżej nieść, ksiądz z nami siedział, chłopcy patrzyli w nas i w ogród, a Sergiusz czytał Pana Tadeusza. Gdy zaczął: O roku ów! znowu łzy zakręciły się w oczach. I tak do zmierzchu Sergiusz czytał, a my szyłyśmy szczęśliwe, że jesteśmy jak w domu, bo domem nam był każdy polski dom. Potem kolacja i spać, pierwszy raz w prawdziwym, miękkim łóżku. Nad ranem dalsza wędrówka. Dotarliśmy do Zdzięcioła. Poszliśmy do Księdza Kanonika. Przyjął nas w pięknym salonie na herbatce! Nie przenocował nas, bo się bał Niemców, których było podobno tylko dwóch w mieście. Dał nam nocleg w tancbudzie, w ogrodzie, przy plebanii, gdzie Sowieci urządzili park zabaw. Ponieważ było ciepło, więc jakoś na deskach się przespało. Nad ranem dalsza wędrówka. Doszliśmy do Bielicy, do księdza staruszka, bardzo przychylnego. Kolacja z herbatą, której wypić nie sposób, bo jakieś dziwne zioła. Zapytał, czy może nie smakuje? rzeczywiście, nie. Zawołał gospodynię i szeptem kazał jej coś wykopać. Po chwili nalano świetnej herbaty, która była zakopana w ogródku. Na plebanii przenocowaliśmy: ksiądz nam opowiedział, jak to Bielica była doświadczona. Niemcy się wycofali, potem nacierali. W końcu osiedli w Bielicy, do dalszego marszu, a w lasach okolicznych były partyzantki. Zebrali 30 zakładników, młodych i starych mężczyzn i pytali o partyzantki. Gdy dalej rozlegały się strzały w lasach, rozstrzelali zakładników i spalili pół Bielicy. Nad ranem wychodziliśmy z plebanii. Z okna zapukał ksiądz i mówiąc szeptem, dał nam spory kawał słoniny, pewnie wykopanej w tajemnicy przed gospodynią. Pożegnaliśmy, podziękowaliśmy. A potem z drugiej strony stukanie na nas – gospodyni dała nam znowu spory kawał słoniny, pewno wykopanej w tajemnicy przed księdzem. Pożegnaliśmy się, podziękowaliśmy. A potem, po drodze w Bielicy, zobaczyliśmy straszny obraz: kobieta pół-naga, zasłonięta włosami, wyła, trzymając się za głowę, nad zgliszczami. Stanęliśmy i doprawdy nie wiedzieliśmy co począć. Zagadać biedaczkę? i co jej powiedzieć? więc staliśmy dłuższą chwilę i poszliśmy dalej – ona nas wogóle nie widziała – pewnie straciła zmysły. Długo milczeliśmy, idąc dalej naszą wędrówką, zastanawiając się, kogo zastaniemy, jak będzie dalej. Dalszy etap – to u gospodarzy, potem znowuż w jakiejś miejscowości, której nazwy nie pamiętam, u księdza, młodego, bardzo rozumnego, który bardzo wiele z nami rozmawiał o naszym losie, o losie Polski, o jej przyszłości. Rano odprawił mszę na naszą i naszych rodzin intencję, dał nam po medaliku, który mam do dzisiejszego dnia, i znowu w drogę. Tak więc zaszliśmy do Wilna, gdzie dowiedziałam się, że Wacław mojej depeszy nie otrzymał - wyjechał do Francji, gdzie dotychczas przebywa - że stryj Stanisław został z żoną wywieziony. Basia znalazła swojego Bronka, za którego wyszła zamąż i zamieszkała z nim u jego rodziców. Ja byłam krótki czas w Wilnie, pracowałam przy odgruzowaniu domów, potem krótki czas sprzedawałam tamtejszą gadzinówkę, ale prędko przestałam, z powodu tego, że to właśnie gadzinówka. Skomunikowałam się z Ojcem w Warszawie, dokąd pojechałam po dwóch miesiącach, we wrześniu. Okazuje się, że tydzień po moim wyjeździe, przyszły wizy dla Matki Wacława i dla mnie. Matka czekała na wiadomości ode mnie. Gdy już mijał termin wizy, pojechała, sądząc, że jeżeli słowa ode mnie nie ma, to, że już nie żyję, a za moją wizą pojechała z kilkomiesięczną córeczką, Marysia Kościałkowska, żona Wiktora. Z Sergiuszem korespondowałam. Napisał mi, że ożenił się. Potem, że ma syna. Ostatnia karta, jaką od niego otrzymałam, była minorowa. Mówił o niepewnym życiu i prosił, bym zaopiekowała się jego synem. Niestety, poza imieniem, nie podał mi ani nazwiska żony, ani miejscowości w której żyje. Potem przyszło Powstanie, w którym z Hanką Czajkowską prowadziłam szpital. Potem dowiedziałam się, że Sergiusz zginął od kuli. Sergiusz był dziwnym, zdolnym chłopcem, rokującym, że będzie kimś w życiu. Był bezkompromisowy, inteligentny, z dużym poczuciem humoru, dziwak, którego reakcje nie były typowe, zawsze indywidualne. Na pewno, w swojej psychice utrudniał sam sobie życie, ale nie lubił łatwizny, drobiazgowości, oportunizmu, konformizmu, był z urodzenia anarchistą i miał niezwykłą indywidualność. Takim go pamiętam, takim zostanie w mojej pamięci. Może się mylę. Był to rodzaj człowieka, który dla każdego mógł się wydawać kimś innym i jeżeli dla kogoś jest innym, to także prawdziwym. Na tym polegała jego dziwna natura. Zginął od kuli – jeżeli tak musiało się stać, to uspokojeniem dla mnie byłoby to, że kula ta błyskawicznie przerwała życie tak, by sobie z tego sprawy nie zdawał. Może los dał mu tę jedną ulgę, za wszystko, co tak gorąco czuł i czego tak gorąco pragnął. Chciałabym kiedyś poznać jego syna.
Przesyłam Panu, Panie Olgierdzie, dwie karty i jeden list Sergiusza. Ciężko mi się z nimi rozstać, gdyż mówią one o sentymencie, jaki nas łączył – szczerze lubiłam tego chłopca, a wiem, że on także mnie lubił. Co ważniejsze – ceniliśmy sobie tę naszą przyjaźń, rozumieliśmy się – wiedział on, że tam, gdzie inni może go potępiają, ode mnie znajdzie zawsze zrozumienie. Ponieważ wiem, jak Pan ceni sobie każde jego słowo, przesyłam te listy, prosząc jednak koniecznie o zrobienie mi choć odpisu z nich. Może już niedługo mojego życia – chciałabym mieć choć odpisy w moim archiwum.
Napisane dnia 14 i 15 stycznia 1962r, w 21 lat za późno.
Irena Kościałkowska.

Friday, October 17, 2008

Spowiedź Sergiusza

SPOWIEDŹ SERGIUSZA.
Autor: Andrzej Kościałkowski 
E-mail: akubattery@gmail.com

„Człowiek w Polsce przypadł do ziemi, kurczy się.
Stał się kundlem.
Wielki duch polski odleciał z przodkami”.
Melchior Wańkowicz.

Przedmowa:
Poniższe teksty zostały przepisane z oryginałów pamiętników, zawartych w 4-ech brulionach - własnoręcznie spisanych relacji/wspomnień - z kolejnych okresów życia/walki zbrojnej Sergiusza. W okresie aktywności polskiej partyzantki miejskiej przeciwko Okupantom w Wilnie, używał On pseudonimy: „Lech” oraz „Mag”.
(„Warta”- p. Henryk Kopczyk – podaje również Jego nieznany pseudonim: „Antek”).
Natomiast w okresie walki o Niepodległość Polski - w partyzantce leśnej na terenie Wileńszczyzny – miał pseudonimy: „Fakir” oraz „Grób”.
Zamieszczone niżej teksty (kursywą), przepisano z notatek autorstwa Olgierda, ojca Sergiusza (18 stron), jako Olgierd: 1-19.
Wkomponowane w teksty Sergiusza uzupełnienia tematyczne, jako „Derwisz”: 1-15, są także autorstwa Olgierda, używającego w Podziemiu pseudonim „Derwisz”. Pochodzą one z jego wielotomowego dzieła-maszynopisu zatytułowanego: „Samotna Mogiła”.
W podobnym stylu wkomponowano listy/wypowiedzi bojowników związanych bezpośrednio z Sergiuszem.

Brulion I-szy, jako Sergiusz: 1-43
- Służba w Wojsku Polskim.
(„Obrona na stanowiskach” - 43 strony).
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 44-100
- Pobyt w więzieniach sowieckich.
(„Spowiedź” - 57 stron).
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 101-107
- Tekst poświęcony „Zygmuntowi”.
(„Samotny bez jutra” - 7 stron).
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 108-134
- Działalność bojowa w partyzantce miejskiej w Wilnie.
(„O każdy krok” - 27 stron).
Brulion II-gi, jako Sergiusz: 135-141
- Służba w partyzantce leśnej, Brygadzie „Łupaszki”.
(„Dziesięć dni” - 7 stron).
Brulion III-ci, jako Sergiusz: 142-203
- Retrospektywne wspomnienia o działalności bojowej w partyzantce
miejskiej w Wilnie oraz bieżące o tworzeniu własnego oddziału partyzantki leśnej.
(„Rok 1944” - 62 strony).
Brulion IV-ty, jako Sergiusz: 204-228
- Dowódca Oddziału Samoobrony Ziem Wschodnich Nr 4.
(„1945-01-07” - 25 stron).


Spis treści:
Przedmowa _ str. 2
Olgierd: 1-4 _ str. 4
Sergiusz: 1-43 _ str. 7
Olgierd: 5-19 _ str. 19
Sergiusz: 44-100 _ str. 30
„Derwisz”: 1 _ str. 54
List Ireny Kościałkowskiej _ str. 55
Wspomnienia Ireny Kościałkowskiej _ str. 57
Sergiusz: 101-107 _ str. 67
„Derwisz”: 2 _ str. 70
Sergiusz: 108-117 _ 71
„Derwisz”: 3 _ str. 75
Sergiusz: 118-126 _ str. 75
„Derwisz”: 4 _ str. 79
Sergiusz: 127-131 _ str. 79
„Derwisz”: 5 _ str. 81
Sergiusz: 132-134 _ str. 81
„Derwisz”: 6 _ str. 83
List Jerzego Urbankiewicza _ str. 91
Sergiusz: 135-147 _ str. 92
„Derwisz”: 7 _ str. 97
Sergiusz: 148-153 _ str. 97
„Derwisz”: 8 _ str. 99
Sergiusz: 154...169 _ str. 99
Cytaty „Pika” oraz „Maksa” _ str. 107
Sergiusz: 170-181 _ str. 107
List Marii Wyrwasowej _ str. 113
„Derwisz”: 9 _ str. 113
Sergiusz: 182-186 _ str. 114
„Derwisz”: 10 _ str. 116
Sergiusz: 187-203 _ str. 116
„Derwisz”: 11 _ str. 121
List Mieczysława Palenko _ str. 124
„Derwisz”: 12 _ str. 125
Sergiusz: 204-220 _ str. 129
„Derwisz”: 13 _ str. 133
Sergiusz: 221-228 _ str. 133
„Derwisz”: 14 _ str. 134
List Wandy Kiałki _ str. 135
„Derwisz”: 15 _ str. 136
Wiersz Juliana Kościałkowskiego _ str. 137

Olgierd: 1-4.

Margarite, Sergiusz, Marian, Przemysław i Olgierd Kościałkowscy.

Sergiusz, Przemysław i Marian Kościałkowscy.



Olgierd: 1.
Sergiusz urodził się dnia 15-08-1915r. w Orle.
1930-07-26. Z matką Margaritą na wakacjach w majątku Sobotniki - pow. Lidzki - u pp. Ciemniewskich. Poluje z rogatką na wróble. Pływa korytem po rzece. Pisze: „Przemyk (młodszy brat) zawsze trzyma się mnie, robi wszystko to, co ja. Jeździ konno i nawet kłusa bez uzdeczki”. Czyta Krzyżaków, Quo Vadis, literaturę podróżniczą i inne. „Marysia, młodsza z córek, jest bardzo skąpa, ale niewiele nam to szkodzi, gdyż idziemy do grochu, marchwi i ogórków”.
1931. Na wakacjach w Kopściowszczyźnie - na pograniczu sowieckim - u pp. Kalinowskich. „Obraziłem się na p. Kalinowską za to, że nie zaprosiła mnie do stołu razem z gośćmi. Utrzymanie mam skromne, wiejskie, lecz niezliczoną ilość owoców”. Trzęsąc gruszki, spadł z drzewa. Z biblioteki państwa Kalinowskich przeczytał wszystkie książki. ”Bardzo mi się chciało otrzymać od Tatusia cośkolwiek przez Staśka, ale trudno! Jak nie ma, nie trzeba. Czuję się tu dobrze”.
1933-12-12. „Od początku roku zbieram na buty narciarskie”.
1934. Pomimo zakazu władz szkolnych, występuje na ringu. Otrzymuje dyplom mistrza pierwszego kroku. Czuje się zdrów i silny. Z Marianem (starszy brat-malarz), stosunki układają się źle z powodu wygórowanych żądań i niestosownego zachowania się brata. Interesuje się sprawami domowymi. Waży 64 kg. Przerwał boks. Na półrocze dwójek nie ma. Bracia zostają sprowokowani przez narodowców z „Błyskawicy”. Miało to miejsce w teatrze. Jako smagli, przyjęci zostali za Żydów. Uczy się w gimnazjum Czackiego. W drugim półroczu przechodzi do Mickiewicza, do kl. 7. Sportami zajmuje się niewiele. Czuje się doskonale. „Obchodzę się bez przyjemności”. W tym czasie przechodzi silną grypę. Nauki idą łatwo, nieco trudniej matematyka. Szkicuje kolegów. Na zaproszenie - w okresie ferii - udaje się na prowincję dekorować salę. Uskarża się, że musi wykonywać niektóre prace w domu, „kiedy inni palcem nie ruszą”. „W szkole sztuk pięknych - przy ul. św. Anny - pozowałem. Zarobiłem 30 zł”. Pieniądze zbiera na wycieczkę w góry. W lecie planuje wyjazd na obóz PW, następnie wędrówkę po Kraju.
1935. Cieszy się z powodu zdania przez Przemyka egzaminów do gimnazjum Mickiewicza. Przebywa na obozie w Grandziczach.
Olgierd: 2.
Jest st. junakiem. Ćwiczenia, gry, „jak zwykle i wszędzie, jest mi dobrze”.
1936-07-10. List żołnierski ze Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. Marźnie. Życie nie smuci, ani też daje zadowolenie. Z kolegami nie zaprzyjaźnia się. „Są płytcy”. Poznaniacy nie są szczerzy. Prosi o przysłanie kawałka sukna do czyszczenia siodła. „Tu bowiem, żołnierz wszystko musi kupić”. Uskarża się na ćwiczenia piesze. Wini kolegów, którzy boją się koni. „Moja jazda jest prawie bez zarzutu”. Z dowódców jest zadowolony. Z racji obchodu 15-lecia szkoły, jest powołany do dekorowania sali na uroczystość święta kawalerii. „Od jutra rana idę pracować do kasyna, gdzie 20-30 żołnierzy Żydów będą wić girlandy (1000 m.). Nadzorcą miał być Polak z 2-go plutonu, ale wobec nieumiejętnego obchodzenia się z ludźmi, wziąłem sprawę w swoje ręce. Chciano tamtego pobić. Ohydnie leniwe żydowstwo, uporczywie nie chce pracować. Spokojnie narzuciłem im swoją wolę”. Z kolegami nie jest na stopie zażyłej. „W izbie mojej atmosfera naprężona. Zresztą, są mi obojętni. Nie przedstawiają materiału wartościowego, jako potrzebna, budownicza młodzież. Mam już pięknie dźwięczące ostrogi, długi płaszcz świąteczny. „Agata”, moja towarzyszka, jest bardzo ostra i złośliwa, ale mnie pozwala nawet na oczyszczenie jej kopyt. Uroczystości odbyły się. Dekoratorzy zostali zaproszeni przez rotmistrza Karneckiego na bal w charakterze służbowych. Jedli doskonałe potrawy. Niestety i ja brałem udział w pijatyce”. Obserwował: „jak to oni bawią się i błyszczą”. „Nie zaimponowało mi to, nie chciałbym być wśród nich”. Po przyjściu do izby spostrzegł brak niektórych rzeczy osobistych. „Na uroczystościach 15 października, szkoła nasza wystąpiła z wielkim powodzeniem. Zaprezentowała się lepiej, niż zawodówka. Przeklęte mrozy, błoto, przyprawiają mnie o zły humor. Powietrze koszar ciężkie jest do zniesienia. Choćby najcięższa droga, ale droga wolności. Chociaż właściwie nie jest tu tak ciężko, o wiele lżej niż np. w elektrowni. Och, ileż to razy z przyjemnością rozbiłbym czaszkę tym paskudnikom, przeklętym paniczom, którzy do ludzi prostych w stajni odnoszą się, jak do bydła. Im bardziej poznaję ludzi, tym więcej, tym dalej, wchodzę w życie. Poznaję niesprawiedliwość, kłamstwo, zbrodnię. Te małe zadraśnięcia są tak wymowne, tyle dają myśleć, tyle cierpieć!”.
1936-07-11. Święto kawalerii Huberta. Bieg myśliwski.
Olgierd: 3.
„Tym razem pocieszę Was, nie piłem. Po powrocie zabrałem się do układania pijanych kolegów. Jeden z kolegów zamierzył się stołkiem na pewnego krakowiaka. Odrzuciłem napastnika. To był niejaki Antosz, zamierzył się więc na mnie. Porwałem go za ramiona i rzuciłem na łóżko. Ani razu nie straciłem tu panowania nad sobą. W listopadzie znów uroczystość, gdzie weźmiemy udział jako kawaleria, na koniach”.
1937-05-15. „Biedrusko. Wyszkolenie bojowe. Życie przyjemniejsze. Nie ma wykładów, które są męczące, jak przerywany sen. Ze słońcem czuję się doskonale, pod każdym względem. Mieszkamy w barakach. Mamy piętrowe łóżka. Ja – oczywiście - na górze. Ostatnio ogarnął mnie zapał do walki z RKM-em. Niczym jest trud noszenia, gdy się ma później silne emocje. Szukam takich wrażeń, aby urozmaicić sobie życie. W dyskusjach występuję stale zaczepnie, bo dużo mi się tu nie podoba. Ludzie - nawet z wykształceniem uniwersyteckim - są ciężcy w rozmowie. Przejęci duchem żołnierki, ograniczają się do rzucania przekleństw”. W odróżnieniu od kolegów, nie nudzi się. Czyta, prosi o książki francuskie. Mówi o swoich zdolnościach wojskowych. Uznaje, że bat jest konieczny. Do służby w wojsku jednak nie skłania się i mówi o szkole handlu zagranicznego we Lwowie. Zapytuje: „Czy nie będzie to jeszcze jedno zmarnowane życie”? „Zimno jest przykre, tak łatwo mnie łamie. Tymczasem trzymamy się w ciężkiej pracy, ja w bezpiecznych koszarach. Ale na mnie przyjdzie czas”. Kolegów - nie interesujących się sprawami społecznymi - uważa za element niższy. Za kilka tygodni ma opuścić koszary. „Będę bogatszy w doświadczenia, będę miał poglądy bardziej skrystalizowane”. Cieszy go, że służba wojskowa jest na ukończeniu. Budzą się zainteresowania społeczne. Ideologicznie czuje się bliższym Związku Młodzieży Polskiej. Ambicją jego jest poruszenie młodzieży do walki ze złem. Myśli o rozpoczęciu pracy w tym kierunku. W biegu lekkoatletycznym nie celuje, natomiast lubi silne emocje. „Atak kawalerii. Od tej zabawy nie mam zamiaru uchylać się. Obowiązki spełniam dobrze, ale sól prawdy, którą otwarcie rzucam w oczy, stwarza mi nieprzyjaciół”. Tęskni do życia wolnego. Zadaje pytanie, jaki jest cel jego życia? Odpowiada z przekonaniem, że życie jego musi mieć jakąś wartość.
1937-06-16. „Jesteśmy w ciągłym ruchu. Zmęczenie fizyczne niejednego zwala z nóg. Ja nie narzekam na słońce, ono mi daje energię. Za parę tygodni wracamy do Grudziądza, jeszcze za parę, do pułków.
Olgierd: 4.
"W tym okresie miałem możliwość przekonać się, że potrafię dowodzić. Zmieniłem postępowanie. Stałem się „pistoletem”. Daję chłopcom w skórę, bo przekonałem się, że z takimi, jakimi są nasi, inaczej nie da się pracować. Bat jest konieczny. Łatwo mi jest przystosować się do najcięższych warunków. O wojsku zdania nie zmieniłem. To praca nie dla mnie. Ludzie patrzą jednostronnie na rzeczy dla siebie niewygodne. Zniechęcają się niesprawiedliwością. Stałem się bardziej pesymistyczny. Przychodzi pytanie: „Jaki jest cel mego życia”? Moje myśli i rozmowy z samym sobą... . Dowódcy drżą w oczekiwaniu gen. Wieniawy-Długoszewskiego. Jest postrachem. W tym tygodniu mamy ostateczne egzaminy w szkole”.
1937-06-24. Interesuje się sprawami domu. Do stryja (Juliana-poety) odnosi się serdecznie. „Czeka nas jeszcze defilada, popisy bojowe w obecności gościa, króla rumuńskiego. Wypadek przypieczętował moją porażkę na polu sportowym. To przekonało głupiego, acz najsympatyczniejszego oficera, że sabotażystą nie jestem”. Zemdlał na bieżni. Cucono go - polewając zgrzanego – zimną wodą, co spowodowało zapalenie gardła.
1937-08-29. „Pasowano nas na żołnierzy Rz.P. Przysięga, defilada, przepustki. I znów minie tydzień, a potem trzy miną, jak sen. Im dalej, tym lepiej jest w szkole. Nie znaczy to, że wojsko spodobało mi się. Odpowiada mi rozmaitość ćwiczeń, zaczynamy pracować jako dowódcy. Jedynie w polu znajduję ciekawsze chwile. Ale samo to nie jest wojskiem. Zawsze ci sami - nieprzyjemni - oficerowie i podoficerowie. Mimo dawnej chęci, nie odczuwam dziś zapału do wojska. Nie mogę zrozumieć w czym tu jest przyjemność. Czasem po prostu stawiam opór”.

Sergiusz: 1-43

Sergiusz – w środku – z kolegami w C.W.K. w Grudziądzu.

Sergiusz w Centrum Wyszkolenia Kawalerii.
Ułan Sergiusz w 23-cim Pułku Kawalerii.

Sergiusz: 1.
1937-08-26. Obrona na stanowiskach. Spieszony pluton zajął stanowiska na wzgórzu. W kierunku na wieś Przewoźniki, skąd spodziewaliśmy się natarcia. Zadaniem naszym była obrona, bez możliwości wycofania się pod naciskiem nepla (nieprzyjaciela). Zorganizowanie obrony - a więc, obranie stanowisk, wskazanie kierunków i przygotowanie stanowisk - odbyło się normalnie. Ogień obrony z KBK był równomierny. Ja, jako prawoskrzydłowy, nadzorowałem dwie sekcje liniowe. W natarciu nepla zaznaczyły się duże braki, spowodowane nierespektowaniem ognia. Zupełny brak krycia się. Duża ilość skoków RKM. Bardzo długie i powolne skoki strzelców. Brak współdziałania ognia z ruchem.
Sergiusz: 2.
1937-07-27. Pluton szpicy. Nasz pluton otrzymał zadanie ubezpieczenia od czoła szwadronu, który był ubezpieczeniem prawobocznym brygady. Kierunek marszu plutonu-szpicy na m. Postawy, skąd o godz. 6:30 był meldowany nieprzyjaciel. Ja, jako d-ca patrolu bojowego 1+2, otrzymałem zadanie rozpoznania drogi marszu. Popełniłem błąd. Chcąc stwierdzić ilość i jakość nepla, zszedłem z drogi marszu plutonu. Poprawki p. porucznika przypomniały mi właściwe działanie patrolu bojowego. W ćwiczeniu zaznaczyła się zaradność ułanów wysyłanych jako szperacze. Po południu musztra piesza. Stwierdziłem rozbieżność w sposobie wykonania chwytów, których uczono nas w Grudziądzu i tu.
Sergiusz: 3.
1937-07-28. Jazda konna. Ćwiczyłem się z innymi w jeździe, skokach i władaniu białą bronią. Po południu, apel mundurowy. Pocieszającym objawem jest czystość ułanów.
1937-07-29. Strzelnica, czyszczenie broni. Strzelnica małokalibrowa.
1937-07-30. Jazda konna i władanie białą bronią. Po południu strzelnica, czyszczenie broni. O godz. 12:30 odebrałem służbę podoficera służbowego szwadronu.
1937-07-31. Spostrzeżenia moje dotyczą przede wszystkim pracy żołnierza i objawiającego się na zewnątrz stosunku do służby.
Sergiusz: 4.
Większość ma już wyrobione poczucie obowiązku. Ci zaś, których cechuje niechęć i upór, albo są źle nastawieni, takich jest bardzo mało, albo moralnie stoją zbyt nisko. Zachodzi więc konieczność kar, a nieodzownym jest podnoszenie głosu i grożenie konsekwencjami. Zajścia - małej wprawdzie wagi - miały miejsce i tym razem, gdy np. kazałem coś oczyścić, czy odnieść naczynia kuchenne. Odpowiadano, że brak czasu, lub jest wiele innego do roboty. Inny jest skutek, gdy rozkaz wydaję z groźbą.
1937-08-02. Woltyżerka, czyszczenie i troczenie. Przygotowania do wyjazdu na manewry. Ja zrobiłem wszystko sobie, a oprócz tego doglądałem plutonu. Ogólny nastrój można uznać zdrowym, a to z powodu bardzo dobrego stanu ubrania i całego oporządzenia ułańskiego, jak i perspektywy zmiany miejsca.
Sergiusz: 5.
Niektórzy - z powodu braku koni - mają udać się jako piechota i to pociągnęło za sobą kłopoty. Te i o wiele ważniejsze sprawy, zostały poruszone przez p. por., d-cę szwadronu, w omówieniu. Głównie, oczywiście, chodziło o zachowanie tajemnicy wojskowej. Dalej, dbałość w drodze o konie i porządek. Apelował p. por. do ułanów, aby też nie pozwalali sobie na dowcipy na koszt piechoty i oczywiście, nie kradli. Po południu - celem przygotowania koni do dłuższego marszu pod stroczonym siodłem - byliśmy na kilkunastokilometrowej przejażdżce, odbytej szerokim stępem.
1937-08-03. Ostatni dzień przygotowań. Zaopatrywałem siebie i swoją sekcję w przedmioty niezbędne na manewrach.
Sergiusz: 6.
Oprócz innych - pierwszorzędną troską - jest niepewność pogody.
1937-08-04. O godz. 7:30 opuściliśmy Postawy. Prowadził p. pułkownik dyplomowany Świerczyński, który po krótkim przemówieniu na tematy aktualne, dał hasło do wymarszu w kierunku Święcian. Droga - mimo dżdżu i błota - przeszła spokojnie. O godz. 11:00 zatrzymaliśmy się na popas w m. Waluciszki, gdzie nie doczekaliśmy się kuchni, bo konie zakaprysiły. Po paru godz. - na głodno - ruszyliśmy dalej. Tym razem spotkała mnie przykrość. Zostałem speszony (opr) przez d-cę szwadronu, za „zamknięte oczy”. Parę km. zrobiło mi dobrze, mimo obficie spływającego potu. Dojechaliśmy wreszcie do wsi Traczuny, miejsca wyznaczonego na postój nocny.
Sergiusz: 7.
Nastąpiły czynności wokół zakwaterowania. Zbyt chaotyczne wprawdzie, ale ostatecznie i konie, i my, byliśmy oczyszczeni i syci, bo tym razem i kuchnia się zjawiła. Noc spędziliśmy w „luksusowych łożach” w stodole.
1937-08-05. Zwykła dla żołnierzy pobudka o godz. 4:00. Czyszczenie, karmienie koni, a następnie nas. Ja - wyznaczony jako kwaterunkowy - robiłem wszystko ze zdwojoną szybkością. O 5:30 - pod dowództwem p. por. Białokura - opuściliśmy wieś Traczuny, kierując się w dalszym ciągu na Święciany. 10 min. na zaopatrzenie się w coś do zjedzenia i dalej w drogę, szosą na Podbrodzie. O godz. 14:30 osiągnęliśmy m. Pochierańce. Nastąpiło rozesłanie kwaterunkowych poszczególnych szwadronów do wyznaczonych rejonów.
Sergiusz: 8.
Ja otrzymałem rozkaz zakwaterowania naszego szwadronu we wsi Piorki. Sama wieś okazała się małą i ubogą, sytuację uratował folwark Szymonowo. Chciałem zakwaterować we wsi 2-gi pluton i jedną sekcję 1-go plutonu, natomiast w folwarku d-cę szwadronu z pocztem i 1-szy pluton. Ludność - tak we wsi, jak i w folwarku - przyjęła wiadomość o ułanach niechętnie. Po przybyciu szwadronu, d-ca wprowadził pewne zmiany. Mianowicie, cały pluton 1-szy kazał zakwaterować w folwarku, jak też i tabory. Moja funkcja skończyła się, wróciłem do sekcji. Czas do kolacji wypełniło oczyszczenie oporządzenia i ułożenie na wyznaczone miejsca. Po obiadokolacji poprowadzono konie do zbyt oddalonego jeziora, ponieważ woda w studniach wyczerpywała się. O zmroku ułożyliśmy się do snu.
Sergiusz: 9.
1937-08-06. Pobudka o 5:00, co się nieczęsto zdarza. Czyszczenie, oto najważniejsze nasze zajęcie do południa. Po obiedzie - z którego wszyscy byli bardzo zadowoleni, bo był i smaczny i obfity - nastąpiło ostateczne przygotowanie do wymarszu na zbiórkę pułku. Trzeci szwadron i niektórzy z innych, mieli stanąć do rozgrywek o buńczuk. Zgromadzony pułk pod dowództwem p. płk. Świerczyńskiego, oczekiwał d-cy brygady, p. płk. Dreszera, kwaterującego obecnie w Podbrodziu. Zajechała limuzyna, prezentowaliśmy broń. Nastąpiło zorganizowanie ćwiczeń, przyczym, z naszego szwadronu powołano jednego kaprala. D-ca szwadronu wyznaczył p. kpr. Frycza, obecnego d-cę 2-go plutonu. Ponieważ sztandar był przywieziony przez trębacza, który miał z innymi przywitać marszem d-cę brygady, przyjąłem zaszczytną funkcję sztandarowego.
Sergiusz: 10.
Opuściliśmy pola - na których zgromadził się pułk - aby udać się do wsi Balule, gdzie mieści się dowództwo pułku. Stamtąd wróciliśmy na kwatery.
1937-08--07. Spokojny, wypoczynkowy dzień. Do 10:00 czyszczenie broni, którą przeglądał d-ca szwadronu. Po przeglądzie, parę minut na przebranie się do pławienia koni. Wszyscy zabierają się z zapałem do czynności nie wymagających prawie wysiłku. Wobec tego mycie szybko się odbyło. Paru ułanów szczęśliwie uniknęło kopyt unoszących się dęba koni. Po nakarmieniu koni, nasze jedzenie. Każdy z ułanów ocenił pozytywnie intencje dowódców, dających przed ćwiczeniami maksimum wypoczynku i wygody.
Sergiusz: 11.
Zakrada się jednak pewnego rodzaju rozluźnienie dyscypliny. Niezadowolenie z tego, lub owego, wyrażają grubiańskimi docinkami. Z chwilą jednak, gdy rozpoczną się ćwiczenia, ten okres wakacyjny nie zostawi śladów. Po obiedzie, zawsze upragniony odpoczynek. Odpoczynek przeciągnął się do końca dnia. Przerywany był czyszczeniem derek i kąpielą, a raczej projektem kąpieli, bo powietrze oziębiło się. Do kolacji zażywaliśmy więc odpoczynku. Po kolacji - pod dyrekcją p. por. Białokura - zgromadzony szwadron śpiewał soczyste, wojskowe piosenki. O 20:30 apel. Odczytano mnie, jako podoficera służbowego na dzień 8-08.
Sergiusz: 12.
1937-08-08. Od pobudki przygotowania do wymarszu, który nastąpił o godz. 11:15. Nasz pluton wyznaczony był na patrol - mający rozpocząć marsz - ubezpieczony od wsi Balule. Spotkany w drodze goniec - z meldunkiem do d-cy szwadronu - poinformował nas mylnie i zamiast skierować na Zułów, wskazał Powiewiórki. Mieliśmy już 1,5 godz. spóźnienia. Mimo to, rozpoczęliśmy działania. 1.5 km. za Zułowem - przy przejściu przez mostek - powstrzymał nas ogień KM i zmusił do okrążenia błot wielkim łukiem. Posuwaliśmy się z szybkością do 10 km./godz. Na krótkich przystankach były pojone konie. Ludzie zachowali się doskonale. Ani pragnienie, ani zmęczenie, nie odbierało im odwagi i zaciętości.
Sergiusz: 13.
Prawie cały czas byłem w patrolu łącznikowym, co mi dobrze szło. (Mimo szybkości marszu i trudnego terenu, bo posuwaliśmy się przeważnie drogami gospodarczymi i leśnymi). O godz. 18:30 osiągnęliśmy m. Stare Święciany, gdzie karmiliśmy i poiliśmy konie. Trąbka zagrała, już odtrąbione. Więc, już stępem, dojechaliśmy do wsi Maśliszki, miejsca zakwaterowania na noc. Służba moja - podoficera służbowego - minęła szybko, bo o godz. 21:00 przyjechaliśmy. Kolacja, a potem oczywiście konie, zajęło parę tych godzin.
1937-08-09. Pobudkę zrobiłem o 4:00. Wszystko doskonale wypoczęte, jak na manewry. Rozpoczęto pracę od koni. Parę koni odbitych - po nocnych kompresach - trochę się poprawiło. Wymarsz z kwatery w Maśliszkach o godz. 11:00, szosą na Wilno.
Sergiusz: 14.
Po przejechaniu paru km. spotkaliśmy inne szwadrony - jak my - strony czerwonej. Marszem podróżnym dojechaliśmy do wsi Kościszyno, gdzie zajęliśmy stanowiska obronne, aby wykonać zadanie opóźnienia marszu nepla, mającego nadejść od strony Święcian. Dwa CKM-y z kierunkiem ostrzału na daleko widoczną szosę i dwa RKM-y z zadaniem nie puszczenia nepla przez most u wejścia do wsi. Trzy sekcje liniowe zajęły stanowiska na skraju wsi. Koniowodni i kuchnia znajdowali się za wsią, za zakrętem drogi. Ubezpieczenie i obserwacja zostały zorganizowane. Patrol pod p. por. Białokurem ubezpieczał po drodze marszu. Na skraj lasu wysłano patrol 1+3 podch. Zimnego. Od godz. 8-ej wyłapywaliśmy patrole, aż padło hasło: „Na koń”! Wycofaliśmy się szosą. Nepel nawiązuje z nami łączność ogniową i zwalcza na wzgórzu słomiańskim, skąd ja zostałem wysłany - jako goniec - do p. majora Bełdeckiego z ustną wiadomością o zajęciu obranych stanowisk.
Sergiusz: 15.
Spotkałem patrol rozpoznawczy w sile 1-ej sekcji, który wpędził mnie w błota. Za późno było na schwytanie mnie, szwadron przybył w porę. Dwaj z patrolu nepla dostali się do niewoli. Prawie w tym czasie nadjechał p. mjr. Bełdecki. Stoczyliśmy walkę, poczem wycofaliśmy się na Mugulany, gdzie po nakarmieniu koni zrobiliśmy wypad i nieprawdopodobną - ale w kawalerii możliwą - szarżę na stanowiska nepla, która zmusiła go do wycofania się. Działanie nasze było błyskawiczne i to sprawiło wiele kłopotu rozjemcom. Wreszcie - nie przepuściwszy nepla - odeszliśmy marszem podróżnym na kwatery do wsi Dworyszcze, gdzie stanęliśmy o godz. 8:30. Kłopotów z zakwaterowaniem nie miałem, szczęśliwie trafiliśmy do kulturalnych Litwinów, którzy przyjęli zmęczonych żołnierzy z otwartymi ramionami.
Sergiusz: 16.
1937-08-10. Cały dzień i noc wypoczynku. Ja - po nocnych ćwiczeniach - miałem kulawego konia. Gonitwa przez błota pozostawiła ślady. Skwapliwie przykładane kompresy, niewiele pomogły. Skutek był ten, że w południe - dnia 11-08 - otrzymałem rozkaz maszerowania z taborami. Głodny - pełen goryczy i zaciętości - maszerowałem. Pułk miał mieć znów ćwiczenia nocne. Ja wprawdzie wyspałem się, ale po kilkunastokilometrowym marszu obtarta noga podwoiła zły - od wczorajszego dnia - humor. Dodatkowo, niepowodzenia dnia 12-08 - których koroną była ostra wymówka d-cy szwadronu - nie polepszyły stanu mojej duszy. Brak zainteresowania sekcją, które mi p. szef zarzucił, jest skutkiem niechęci do ciągłego naganiania.
Sergiusz: 17.
Zresztą, moja sekcja niewiele ma braków. Ja natomiast, wszystko obserwuję i w potrzebie kieruję sekcją. Muszę znów, sam przechodzić tu okres wyszkolenia ułańskiego. Udaje mi się prowadzić ułanów, którzy w służbie nie są oporni, lenistwo swoje okazują tylko na postojach. Działa tu zresztą zmęczenie, no i brak dyscypliny. Po przybyciu szwadronu, objąłem służbę podoficera służbowego szwadronu. Wieś dzisiejsza udała się nienajgorzej. Mieszkańcy wsi Traczuny okazali o wiele więcej sympatii niż ci, z okolic Podbrodzia i Święcian. Po wcześniejszej kolacji, wszyscy poszli spać, a ja czuwałem. Z wielkim trudem zorganizowana służba nocna starała się odespać czas, który jej zabrano.
Sergiusz: 18.
O 22:15 przybył goniec od dowódcy pułku. Poza specjalnymi wskazówkami, odwoływano wymarsz kwaterunkowych. Pobudkę miałem zrobić o 1:30. Noc przeszła spokojnie. Oczywiście, z budzeniem ułanów, kłopot. Wyjazd szwadronu o 4-tej, ja jednak znów prowadziłem kulawego Cwaniaka. Pół dnia tego - 13-08 - spełzło mi na wędrówce, reszta na doprowadzeniu wyglądu zewnętrznego do stanu normalnego. Pod wieloma względami wieś Pietruniszki jest na kwatery niewygodna. Najważniejsze, to brak dachu dla koni, ale ułani umieją sobie zaradzić. Zamieszkałem w ruderze o wywalonych ścianach, ale ocalałym dachu. Zmęczony całonocnym czuwaniem i tylukilometrowym marszem, byłem z tego locum zadowolony.
Sergiusz: 19.
1937-08-14. Cały dzień był poświęcony czyszczeniu. Ogólne przygotowania do defilady w Dniu Święta Żołnierza. Uprzedzono mnie już rano, że o 14-tej mam stanąć do durnego raportu. Miałem ponieść konsekwencje za winy, spowodowane pechem. Nie byłem - jako podoficer służbowy - na właściwym miejscu. Okulawiłem konia w nocnej gonitwie i koń mój skaleczył taborowego (pośrednio też moja wina), i brak żołnierskości w rządzeniu sekcją. Dostałem upomnienie. Dość surowy dla mnie wymiar kary, bo prawie każde z tych wykroczeń ma podłoże głębsze. Największą wagę przykładam do sekcji i mego stosunku do tych ludzi.
Sergiusz: 20.
Nie mogę się z nimi zżyć, bo przekładają grubiaństwo, nad grzeczność. Ja chciałem mieć w nich żołnierzy-obywateli, a nie bandę, którą da się prowadzić jedynie batem. Eksperyment nie udał mi się. Ludzie w sekcji może by się poddali, ale namowy starszych wpłynęły na nich i zdecydowały o ich stosunku do mnie. Bez powodu – zresztą - sekcyjni ustosunkowali się do mnie wrogo. Może dlatego, że nie zbliżyłem się do nich. Zbliżyć się do nich nie chcę. Bo oni, jako bezpośredni przełożeni, zamiast kształcić żołnierzy, deprawują ich do reszty. Zresztą sami sobie usiłują ciągle szkodzić. Solidarność żołnierzy pozostaje tylko słowem.
Sergiusz: 21.
1937-08-16. Z przykrością oczekiwaliśmy wymarszu, bo drogi po niedzielnej ulewie nie były zachęcające. Ja szczególnie nastroiłem się, bo miałem znów prowadzić Cwaniaka. O 14:00 wyruszyły tabory, a więc i ja. Wypoczęty, maszerowałem raźnie. Bez przygód doszliśmy do jeziora Dryświaty, tu jednak zaczęła się ulewa. Przemoczeni, maszerowaliśmy w trudzie (w butach) przez kałuże miasta Brasławia. Kwatery wyznaczono nam we wsi Zatorze. Gumna (budynki gospodarskie do przechowywania siana, słomy, etc...) okazały się nie do przyjęcia. Konni pojechali sobie, wozy też o wiele mnie wyprzedziły. Tak, że zostałem sam, a noc zapadała. Na chybił trafił doszedłem do jakiejś nieźle rozbudowanej wsi i poprosiłem gospodarza o nocleg. Rano okazało się, że kwaterunkowi nasi przywędrowali również do tej wsi, zwanej Szakury.
Sergiusz: 22.
1937-08-17. D-ca taborów i ja, oczekiwaliśmy przybycia naszych. Po południu zaczęły się początkowo pokazywać małe grupki na trakcie. Około 5-tej oddziały ubezpieczające przesunęły się na linię wzgórz otaczających wieś. Ludzie – oczywiście - pomęczeni, konie niemniej. Od godz. 3:00 trwało posuwanie się i ciągłe utarczki z neplem. Na czyszczeniu wszystkiego, czas przeszedł do wieczora. Wszystko - zarówno broń, jak i konie - było brudne po długiej drodze.
1937-08-18. Normalna pobudka o 5:00. Cały dzień odpoczynku. W godz. rannych - ok. 9-tej - odszukał nas samolot i zażądał od d-cy szwadronu wiadomości o stanie zajmowanych kwater.
Sergiusz: 23.
Reszta dnia przeszła bez wrażeń. Po kolacji, zostaliśmy wezwani na odprawę do d-cy szwadronu. Pan Porucznik, poruszył przede wszystkim kwestię końską, a następnie porządków w plutonach i sekcjach. Zalecił więcej pracy, a mniej krzyków i wyzwisk, bo ten sposób nie da wyników. Ja – dotąd - spotykałem się z przeciwnym zdaniem u podoficerów, którzy w większości wypadków stosują szkodliwą, deprawującą brutalność.
1937-08-19. Wymarsz na dwudniowe ćwiczenia. Tym razem i ja stanąłem na czele swojej sekcji. Pułk ruszył drogą na Szarkowszczyznę.
Sergiusz: 24.
Po paru godz. marszu zatrzymaliśmy się o godz. 9:30 w lasku, w rejonie Adamowa. Po obiedzie koni i ludzi, ruszono. Olbrzymi wąż posuwał się. Drogą szła cała brygada. Zapadał zmrok. Niedaleko znajdował się cel naszej wędrówki, m. Miory. W miasteczku tym, mieliśmy rozpocząć działania o 3:00 rano. Kolacja więc i marsz na Miory, którą to miejscowość opanowaliśmy. Nasz szwadron wszedł do miasteczka wolnego i starł się z neplem o oznaczonej porze. Ja dowodziłem swoją sekcją. Jako patrol bojowy 1+2 miałem dowiedzieć się, czy jest i co robi nepl, odparty poza budynki okalające wejście do miasteczka. Ujrzałem tyralierę całego batalionu o czym zameldowałem przez gońca, poczym wycofałem się. Następnie - razem z innymi - brałem udział w chaotycznej walce.
Sergiusz: 25.
Piechota nepla zachowała się zbyt lekceważąco. Powolne zbieranie się do szturmu, stałoby się dla niej zgubne. O 4:00 zagrano sygnał, odtrąbiono. Znów marszem - gęsto przerywanym zsiadaniem z koni i prowadzeniu ich na wodzach - powędrowaliśmy tym razem prosto na wieś Trybuchowszczyznę, gdzie mieliśmy wyznaczone kwatery. Reszta dnia 20-08 przeszła na czyszczeniu i zasłużonym odpoczynku.
1937-08-21. Po alarmowym i zbyt wczesnym obiedzie, udaliśmy się marszem podróżnym do m. Nowgorody, gdzie dołączyliśmy do pułku. Nastąpiła zmiana tempa marszu, wyczerpującego tak konie, jak i ludzi. Kłus drogą na Szarkowszczyznę.
Sergiusz: 26.
Dość późno osiągnęliśmy tę miejscowość, której północna część - od dzisiaj - okazała się wolna od nepla. Za mostem, miasto było w ręku piechoty czerwonej. Nasz szwadron - jako ubezpieczenie czołowe brygady - zajął stanowiska przy moście, który kolejno przechodził - dzięki interwencji rozjemców - to w nasze, to w nepla ręce. Cała noc zeszła na walce o to ważne przejście. Ja działałem ze szwadronem, dozorując rozpraszających się w chaosie ułanów. Znów powtórzyły się sceny manewrowe. Bohaterscy ułani rzucali się w bałaganie, nie słysząc komend i nie uznając ognia CKM nepla.
1937-08-22. Broń maszynowa pozostała na stanowiskach. Ludzie udali się do koni. No i do kuchni, której nie widzieliśmy od wczorajszego obiadu.
Sergiusz: 27.
Konsumpcję i odpoczynek, raz tylko przerwał wypad pieszych na most. Wczesny obiad i w drogę. W m. Małona zgromadziły się wszystkie oddziały, tworzące stronę niebieską. Czekaliśmy na wymarsz, wykorzystując czas na odpoczynek. I znów pomaszerowała olbrzymia kolumna. Spodziewaliśmy się spotkać z neplem, lecz nie tak prędko, jak to się stało. Szwadrony zawróciły pod ogniem i skupiły się w wygodnym miejscu. Czerwona piechota posuwała się, szturmowała. Przejściu przez naszą linię przeszkodził bagnisty rów. Znów nieporozumienia, docinki. Kazano nam się jednak wycofać, a rozgorączkowana piechota wyjąc, parła za końmi.
Sergiusz: 28.
Szwadron nasz skierowano traktem na Głębokie. Około 11-tej stanęliśmy we wsi Robertowo, gdzie - ubezpieczeni placówkami i z mniej niebezpiecznych stron, podwodami - czekaliśmy nepla lub rozkazu. Przyszedł rozkaz. Szybko przesunięto nasz szwadron lasami i dróżkami na szczyt nepla. Piechota została zaskoczona i to tylko dzięki szybkości naszego działania. Odtrąbiono i odmarsz na kwatery do wsi Nowosiółki zajęło część dnia 23-08. Resztę tego dnia, zeszło na czyszczeniu.
1937-08-24. Dzień wypoczynku i czyszczenia. Paskudne kwatery. Od dłuższego czasu ściskamy się w bardzo nędznych obórkach.
Przy rozmieszczaniu koni, zawsze powstają kwestie sporne, dające pole do popisu żołnierskim humorom.
Sergiusz: 29.
W podobnych wypadkach objawiają się olbrzymie braki. Moralność - o tej - nie ma mowy, brak im okrzesania. Mówią przekleństwami, albo jąkają się. Drugie zło, to ciągłe kradzieże o których ludność cywilna z pewnością będzie pamiętała na przyszłość. Kradną owoce i siano, a na pretensje odpowiadają obelgami. Taka zatruta atmosfera wchłania w siebie - istniejące w niektórych - lepsze zadatki. I tak - w człowieku po wojsku - naród nie zyscze obywatela, lecz jednostkę lichą. Dało się natomiast wyrobić w nich staranność w pielęgnowaniu broni i siodeł, które czyszczą bardzo dobrze. Jako żołnierzom – zresztą - można im tylko zarzucić brak dyscypliny. Jako ludziom, bardzo dużo. Znów stanęliśmy przed p. Porucznikiem za nieporządek w sekcjach.
Sergiusz: 30.
Raport tym razem skończył się pięciodniowym aresztem dla wielu. Broń okazała się brudna, siodła niemniej. Karanie za to sekcyjnych, uważam dlatego za niewłaściwe, że ułani nie boją się odpowiedzialności. I tak nieposłuszni, przestaną wogóle zwracać uwagę na gadanie swoich bezpośrednich przełożonych.
1937-08-25. Po śniadanio-obiedzie - o 6:00 - szwadron opuścił Nowosiółki, kierując się na Postawy. Osiągnęliśmy m. Woropajewo, działając jako straż przednia. O 10:00 przeszliśmy most na Kołbieży, którego bronił RKM nepla. Szwadron - ubezpieczony patrolami i szperaczami - posuwał się przez Lipińce, Dzimiesze do Starego Dworu, gdzie zostawiliśmy konie.
Sergiusz: 31.
Przez dłuższy czas byłem d-cą patrolu czołowego 1+2. Większe spotkanie z neplem nastąpiło w okolicy wsi Żuki. Tam spotkaliśmy się z dużą siłą nepla na stanowiskach. Kilkukrotne zwalczanie i wyrzucanie nieprzyjaciela z jego stanowisk było wyczerpujące, ale mimo to, szło bez zacięcia. Broń maszynowa, a szczególnie RKM, zawsze na czas znajdowała się na stanowiskach i ostrzeliwała nepla, umożliwiając nam poruszanie się. Nie znam wyniku walki tego dnia, ale może z powodu powrotu do koszar, tym razem ćwiczenie szło lepiej, niż przeciętnie. Około 19:00 odtrąbiono, wróciliśmy do koszar.
1937-08-26. Czyszczenie wszystkiego i wypoczynek przed następnym wymarszem.
1937-08-27. Tego dnia - z rozkazu d-cy szwadronu - zostałem przeniesiony z pierwszego plutonu do drugiego.
Sergiusz: 32.
Cały dzień przeszedł na przygotowaniu do jutrzejszych ćwiczeń.
1937-08-28. Pobudka o 1:00. Bardzo wczesne śniadanie i wymarsz na ćwiczenia. Program przewidywał ostre natarcie w m. Koziany. Mój pluton - pod dowództwem p. por. Ogońka - jako pluton szpicy, posuwał się zachowując wszelkie warunki bezpieczeństwa, a więc był ubezpieczony. Ja - ponieważ pluton nie był jeszcze zorganizowany - jechałem bez funkcji. Wysunęliśmy się na płn. skraj m. Koziany, dokąd nasz szwadron się śpieszył. Po krótkim oczekiwaniu, spieszeni, pomaszerowaliśmy ku podstawie wyjściowej do natarcia.
Sergiusz: 33.
Samo natarcie odbyło się normalnie. Przypuszczam, że skuteczność ognia z KBK była minimalna. Natomiast broń maszynowa - znajdująca się na dobrych stanowiskach - zasypywała markowanego nepla gradem pocisków. Nadspodziewanie szybko odtrąbiono i powrót do koszar, a przedtem obiad polowy.
1937-08-29. Niedziela. Do obiadu czyszczenie. Po obiedzie objąłem służbę podoficera służbowego szwadronu, która przeszła bez ważniejszych wydarzeń.
1937-08-30. Przegląd koni całego pułku, przez d-cę pułku. Do przeglądu przedstawiono wszystkie konie.
Sergiusz: 34.
Ponieważ z każdego szwadronu ma być wybrany pluton etatowy, konie zostały dokładnie przejrzane i wybrano tylko najzdrowsze.
1937-08-31. Przygotowania do ćwiczeń mających rozpocząć się dnia 1-go września. Na dowódcę naszego plutonu został wyznaczony p. por. Białokur. Zastępcą prawoskrzydłowego - p. kpr. Frycza - został kpr. służby czynnej Socha. Sekcyjnym 1-szej sekcji, podch. Zimny, 3-ciej ja. Sekcja moja składa się tym razem z żołnierzy o większej wartości, niż poprzednio.
1937-09-01. O godz. 7:00 opuściliśmy koszary i przez m. Postawy skierowaliśmy się na m. Kobylnik. Dwugodzinny postój obiadowy urządzono we wsi.
Sergiusz: 35.
Po nakarmieniu koni i ludzi, ruszono dalej marszem podróżnym. Zatrzymaliśmy się na kwaterze we wsi Czerewki, parę km. od Kobylnika. Kwatera uboga, ale do przyjęcia dla wypoczętych koni i ludzi.
1937-09-02. Dzień wypoczynku i przygotowania się do mających nastąpić dłuższych ćwiczeń.
1937-09-03. Wymarsz nadspodziewanie szybki i obiad w tempie. Dalej marsz podróżny, potem ubezpieczeniowy na Miadzioł. Nie spędziliśmy we wsi wiele czasu. Najprzykrzejsze było zimno, przed którym ubezpieczano się roztroczonymi płaszczami. Przed świtem - dnia 4-09 - pobudka, siodłanie i szybki wymarsz.
Sergiusz: 36.
Już objawia się zdenerwowanie. Ludzie okazują słabość pod wpływem przemęczenia. Fakt, że jedzenie nie zawsze dochodzi na czas i brak czasu do spożycia, pobudza również ich niechęć. Swoja drogą humor odbierają męczące marsze, bez zetknięcia się z neplem. Po dość forsownym - parogodzinnym marszu - zatrzymaliśmy się popasem w Lesie Blechnociskim. Mieliśmy kłopot z wodą, bo - ku rozpaczy włościan - studnie w osiedlu Borodinko wyczerpały się. Stępem przebyliśmy następny etap i zatrzymaliśmy się na kwaterach we wsi Koniuszniki.
1937-09-05. Pobudka o 5:00 i wymarsz w kierunku na Michaliszki. Zwykły marsz podróżny. Znów więc zawiedzione nadzieje. Nepla nie ma, walki nie ma.
Sergiusz: 37.
Przemarsz jednak był wygodny z tego względu, że po dżdżystej nocy uniknęliśmy kurzu, który w takich wypadkach jest najbardziej znienawidzonym wrogiem. Przed 13:00 stanęliśmy we wsi Siemki. Wieś wymarzona na kwatery. Tak dla koni, jaki i dla ludzi.
1937-09-06. O 1:00 pobudka i wymarsz szosą od Konstantynowa na m. Szwarkszty. Postój ze śniadaniem w m. Głęboki Ruczaj, skąd zostałem wysłany - o godz. 4:15, jako d-ca patrolu 1+2 - w celu rozpoznania m. Polce, oddalonego o parę km. od miejsca postoju. O godz. 5:00 wysłałem meldunek, że m. Polce jest wolna od nepla. Sam, miałem dołączyć na szosie, na skraju lasu oddalonego 1 km. od szwadronu.
Sergiusz: 38.
W czasie przejścia przez las i bagna, zauważyłem kawalerię nepla: kolumnę 2-ch szwadronów + liniowych + 2 CKM na taczankach i 2 na jukach, posuwającą się szosą od Szwarkszt o czym zameldowałem rtm. Linhertowi. Jako d-ca patrolu 1+ 2 - wysłany ponownie - stwierdziłem, że kolumna nepla - po nieudanej próbie przejścia dalej szosą - zboczyła na płd. i posunęła się dalej lasem o czym zameldowałem d-cy. Skierowano się na płn., szosą Kobylnik-Koduciszki, lecz po osiągnięciu folwarku Rudoszany, wycofano się. Najkrótszą drogą podążaliśmy na płd., przez Sianki do wsi Woroszyłki, gdzie spieszeni zaskoczyliśmy piechotę nepla i zajęliśmy stanowiska na zach. skraju wsi. Wobec dużej ilości piechoty - koniowodni a potem my - wycofaliśmy się szosą na Świr, a następnie na Michaliszki. O zmroku już, zajmowaliśmy się biwakiem w lesie, w m. Strecze.
Sergiusz: 39.
Fragment walki o Woroszyłki, zawierał dużo komizmu. Piechota nepla leżała na zboczu fałdy w odległości ok 100 m. od nas. Po naszym wycofaniu się, nacierała, nie zważając na ogień 4-ech CKM i 2-ch strzelców na stanowiskach.
1937-09-07. O godz. 6:00 odtrąbiono. Przemarsz ok. 20 km. do wsi Spiahlica(?), dokąd przybyliśmy o zmroku.
1937-09-08. Wczesny wymarsz. Przemarsz do wsi Kuźnicze, a reszta dnia, odpoczynek. Przemarsze są tam uciążliwe – tak - że często prowadzi się konia ręką. W takich właśnie sytuacjach, poznaje się brak hartu ducha naszych ludzi. Stanowczo niezdyscyplinowanych. Warunki przemarszu charakteryzuje zresztą bałagan.
Sergiusz: 40.
Sekcyjni starego rocznika - zamiast zwracać uwagę ułanom - sami wprowadzają zamęt, przez odciąganie, a potem dokłusowywanie i przez dążenie do wygodnego marszu dróżkami.
1937-09-09. Przemarsz w dalszym ciągu na południe. We wsi Mickiewicze spotkaliśmy nieprzyjacielską piechotę, którą w prawdziwie kawaleryjski sposób udało nam się odrzucić. Nasz szwadron - pod dowództwem p. rtm. Linherta - wpadł w ulicę i gonił uciekającą w popłochu piechotę nepla, biorąc opieszałych do niewoli. W pewnej chwili rozległ się łoskot, to jeden z uciekających plutonów szarżował. Z brawurą zajechały dalej dwie taczanki p. por. Nizińskiego, zajmując stanowiska, w celu otwarcia ognia pościgowego. Było to bezwzględnie piękne zwycięstwo, po którym udaliśmy się na kwatery.
Sergiusz: 41.
1937-09-10. Znów wyjazd ranny, mieliśmy przed sobą przeprawę przez Wilję. Początkowo, powolny domarsz z przerwą obiadową dla koni, a potem - w lesie - dla ludzi. Do przeprawy nie doszło. Na wieczór dojechaliśmy do wsi, gdzie nocowaliśmy. Ja zostałem podoficerem służbowym, a raczej zastępcą. Tak, że o godz. 3:00 - po godzinnym pełnieniu służby - zrobiłem pobudkę, a w godzinę potem - 11-09 – wymaszerowaliśmy, celem sforsowania brodu. Przejście udało się doskonale. Dojeżdżaliśmy do Smorgoń, gdy doszła nas wieść o odtrąbieniu.
1937-09-12. Siedemnastokilometrowy marsz podróżny - na kwatery - do m. Wiszniew.
Sergiusz: 42.
1937-09-13. Przemarsz do Kobylnika. Przemarsze nie nasuwają prawie uwag, poza tym, o czym pisałem, a co powtarza się ciągle. Mam natomiast parę uwag, które już umieściłem, dotyczących ćwiczeń bojowych. Głównie chodzi mi o organizowanie ćwiczenia, a raczej wykonania w zakresie plutonu. Jestem zdania, że przed wykonaniem zadania żołnierze powinni być zorientowani, a sekcyjni i funkcyjni dokładnie objaśnieni. Tego właśnie nie stosuje się u nas. Myślę, że żołnierze - świadomi celu - lepiej wykonaliby swoje zadania, niż - gdy zniechęceni i znużeni marszem – idą, nie wiedząc po co. Idą, bo „pędzą ich”.
Sergiusz: 43.
Druga sprawa - to ta - która źle usposabia do całej pracy. To grubiaństwo i zniewagi, które spotykają nie tylko żołnierzy, lecz i nas, podchorążych. Podoficerowie muszą być z góry poinformowani o stosunku, jaki ma istnieć między nimi a nami. Ten rok w naszym pułku - a szczególnie w trzecim i czwartym szwadronie - obfitował w scysje, które czynią pracę podchorążych o wiele mniej wydajną.

Olgierd: 5-19

Warszawa-Praga, 1938r.

Sergiusz przemawia w dniu 1-go maja z ramienia NPS (Narodowej Partii Społecznej).
Sergiusz z delegatkami na Kongresu Legionu Młodych. Kraków 1938r.

Sergiusz, jako student dziennikarstwa w Wa-wie.

Olgierd: 5.
1937-09.Po zwolnieniu się z pułku, udaje się do Warszawy. Zapisuje się na studia do SGH (wyższej szkoły handlowej). Korzysta z gościny p. Wścieklicy, dziennikarza, wielbiciela talentu malarskiego Mariana (brata S.). Odwiedza pp. Buczowskich. Ludzie ci, wydają się mu sympatyczni, są mu pomocni.
1937-10-05. Przy poparciu ministra, Mariana Zyndram-Kościałkowskiego, otrzymuje pracę w US (Urzędzie Skarbowym). Będzie studiował i jednocześnie pracował. Znajomi przychodzą mu z pomocą. Konkluzja: „Życie, ostatecznie, nie jest tak ponure”.
1937-10-13. Jest urzędnikiem państwowym X klasy. Z przesłanych mu pieniędzy, udziela bratu, na farby. Trwa okres wystąpień przeciwżydowskich. „Mnie, młodzi od pałek, nie odpowiadają”.
Olgierd: 6.
Pracuje i uczy się, ale pisze: „Jest w mózgu komórka, która nie jest zadowolona. Zaczęła żyć i rozwijać się w wojsku, teraz dojrzewa”.
1937-10-28. „Mieszkanie prawie mam w Domu Akademickim”. Na skutek starań, przeniesiony jest do US na Nalewkach, a więc, raczej gorzej. Chodziło mu o pracę w pobliżu szkoły. Pensja 154 zł. Przedstawił naczelnikowi swemu, że na wieczorówkę uczęszczać nie może i prosił o zwolnienie z pracy dwa razy w tygodni - o godz. 14:30 - ponieważ posada ma służyć mu jako środek utrzymania podczas studiów. „Na wszystko - z gorzką miną - zgodził się staruszek”. O bracie pisze: „Maryś stał się prawdziwym socjalistą, słyszałem jak krzyczał: „Precz...”! Płaszcza jeszcze nie posiada. Z sekretarzem swego urzędu miał scysję z powodu nie wydania pewnych dokumentów. Sekretarz wyraził się: „Pracując, nie należy studiować”. Wyraża zainteresowanie „ruchem”, ale na razie udziału nie bierze.
1937-11-17. „Stosunek mój do wydarzeń politycznych, zmienił się od czasów szkolnych. W sprawach zasadniczych, bardziej zaostrzył się. Śmieszą mnie wybryki paniczyków. W oczach oburzonych Polaków oraz Polek, jestem przyjacielem Żydów. A to z tego powodu, że witam się i rozmawiam z Żydóweczką. Żydzi mają mnie za boga. Postępuję mimo wszystko uczciwie, nic nie powiedziałem, aby mieli podstawę do powzięcia o mnie dobrej opinii. Z innej strony, w domu Wścieklicy, w towarzystwie inteligentów, degeneratów, zboczeńców, kosmopolitów i Żydów komunistów, czuję się endekiem. Brałem wszystko do serca, staczałem walkę wewnętrzną, dwa ostatnie lata były dla mnie okresem ciężkiej próby. Odwiedziłem wiec PPS. Podnosili pięści, wygrażali. Śmiałem się z tego. Tam, tak szczekają, jak szczekają gdzieindziej - jak tam - gdzie ja patrzę. Lecz ja nie patrzę na nich, ale na drogę, która będzie najlepsza. Sprawę płaszcza załatwię z pewną piękną osobą, którą kocham. Ona mnie też”. Marian mówi o bracie, że jest grobowo poważnym. Serż uskarża się na błędy w pisowni. „Nie mam zdolności zastanawiać się nad literami. Powinno się pisać, jak się chce, byle treści nie zmieniać”. Nauka i praca męczą, sypia 5-6 godz. Pisze: „A może będzie wojna”? Prosi o zaufanie do siebie, bo zasiłek z tej strony bardziej jest potrzebny, niż pieniądze. „Praca nie daje zadowolenia, poznaję czerń żydowską”.
Olgierd: 7.
1937-12-15. „Duch kształcił się we mnie sam. Łamał się, też sam. Spotkałem ludzi, dla których - jeżeli na nich się nie zawiodę - będę żył i walczył. To tłum. Pospolity, polski robotnik. Walcząc o jego dobro, walczyć będę o sprawiedliwość. Rozpocząłem pracę w szeregach odnowionej partii Grały. Narodowa Partia Społeczna. Mam pewne zastrzeżenia, że tak prosto została zatwierdzona, gdyż przed trzema laty zamknięto ją (Błyskawica). Nie pracuję dla człowieka, lecz dla idei. I pójdzie walka, niech tylko ogień idei wsączy się w mózgi i do serc. Hasło przewodnie, wspólny front robotnika, chłopa i inteligencji pracującej. Jako jeden z cierpiącej masy, staję w szeregach bojowców. Tylko, czy można być z obecnymi przywódcami szczerym, czy nie jest to robota Komisariatu Rządu? Z miejsca sprzeciwiłem się, aby w odezwach pisano: „Precz z ONR, ZMP, PPS”, bo to czyni już nas małymi, partyjką, której zadaniem jest szczekanie i bałaganienie”. Pracuje porozumiewawczo z ONR i z ZMP. Wierzy, że ci, co uczciwie myślą, będą zdecydowani na prowadzenie wspólnej walki. „I oczywiście, robię już z miejsca w Młodej Wsi. Od dziś uczęszczam na kurs referentów naszej partii. Ze zdrowiem, źle. Otrzymałem dwutygodniowy urlop zdrowotny. Przepracowanie i pozostałości nerwowe po wojsku”. Uprawia gimnastykę. „Znalazłem się w szeregach ludzi z którymi pójdę i których poprowadzę. Potrzebuję tylko rad i pomocy ludzi bliskich – takich - jak stryj i tatuś. Sposoby przeprowadzenia akcji, włącznie do zamachu. Od paru lat, głównym przedmiotem mego zainteresowania jest polityka, los rzuca mnie w tę stronę”.
1937-12-29. Jest zmęczony, uczyć się nie może, cierpi na bóle głowy. Dużo czyta, wszystko, co się trafi pod rękę. „Wilię spożyłem z Hanką u mnie. Nie bywam nigdzie, nie lubię ludzi. Trzeba było urodzić się na pustyni, czy w dżungli i tam pozostać. Przed staniem się apatycznym, ratuję się fantastycznymi myślami, głucho oczekującym 1-go urzędnikiem. Udaje mi się to, ale ta walka z samym sobą niszczy mi siły”. Obiecuje sobie zmienić pracę na inną, ciekawszą. „Gdy, wprawdzie krótko - bo około trzech miesięcy - pracowałem jako robotnik, rozmowa z robotnikami przy pracy równoważyła tępotę samej pracy. Są chwile, że zdaje się poświęciłbym się dla tych ludzi bez zastrzeżeń, ale są też chwile, gdy do ludzi i spraw społecznych odczuwam niechęć. Ta inteligencja pracująca, to niby i my – urzędnicy - toż to takie mendy, że dla nich palcem nie warto ruszyć.
Olgierd: 8.
W takim urzędzie każdy jest swołocz i myśli tylko o tym, żeby nogę podstawić koledze. W dochodowym, gdzie pracowałem, zacząłem przeforsowywać szczerość, ale tu brak słów! Wszyscy - od kierownika do woźnego - kręcą, szepcą, knują, szkalują się wzajemnie. Zresztą, ja jestem narodowym komunistą”. Pisuje wiersze. Chodzi o treść i efekt w słowach. „Czasem coś wygłoszę, bo chcę wyrobić w sobie śmiałość. Ogień, który czuję, słabnie, gdy mam przemawiać na zebraniu. Nie jest to trema, tylko brak wprawy. Żyję nieco przygnębiony, proszę się nie smucić. I tym razem wyjdę cało, złemu potrafię zaradzić. Haneczka nie jest ciężarem, zresztą na różne zawody jestem zahartowany. Uczuciowy jestem do szaleństwa i nie tylko w sprawach miłosnych. Mniemam jednak, że to mnie nie zgubi. Głupi fałsz nie może przyczynić się do zbliżenia, zwłaszcza, że szczerość jest najczulszą moją stroną”. Incydent z podch. Władysławem Tomaszewiczem, jaki miał miejsce przy odjeździe z pułku w związku z biletami kolejowymi, znalazł rozwiązanie w sądzie honorowym z ojcem podchorążego, pułkownikiem Januszem Tomaszewiczem. Kocha się nadal w koleżance, Haneczce. Urzędowanie, nauka, praca w organizacjach. „Jestem czymś, czuję, że jestem potrzebny. Praca ta daje mi satysfakcję”.
1938-01-15. „Pracuję pilnie, nie sprzeciwiam się rozkazom kierowników. Nadchodzi okres egzaminów. Z nauki jeszcze nie zrezygnowałem. Do galopu więc. W Warszawie błoto. Oczywiście, przeziębiony jestem, ale wolę błoto, niż mróz. Ta mała dziewczynka o której pisałem tatusiowi, leży teraz na moim spartańskim łóżku i dodaje mi bodźca. Mówi, że kocha mnie. Ale, czyż można wierzyć? One są tak przewrotne i kłamliwe”.
1938-01. „Płuca myślę leczyć w lecie, w górach. Teraz mam was zaskoczyć. Z woli wszechmocnego losu stało się tak, że nauka ugrzęzła. Gdybym był inny - pogodziłbym pracę z nauką - ale inny nie jestem i dlatego, zamiast całym wysiłkiem woli zmusić się do ślęczenia nad materiałem, zachorowałem. Piłem żelazo, czułem się słaby, nie mogłem odegnać snu zmęczenia. Miałem najlepsze chęci. Z niesamowitą wiarą łaziłem do szkoły. 18-go stycznia zachorowałem na zapalenie oskrzeli. Nie mogłem zaliczyć przedmiotów. Jest się urzędnikiem..., praca to straszna. Z obrzydzeniem wróciłem do biura. Teraz jest łatwiej znosić to wszystko, bo czuję wiosnę, odradzam się... . Ożywiam się tylko na pewnych zgromadzeniach. Nareszcie doczekałem się prawdziwej pracy. Mówiłem do ludzi-zwierząt, do różnych z ulic Warszawy.
Olgierd: 9.
Praca ta daje mi satysfakcję. Latem pojadę na obóz, jako instruktor. Wypocznę, wzmocnię się na słońcu”.
1938-02-06. „Szczerze chciałem uczyć się i pracować, ale okazuje się, że samo pragnienie jest czynnikiem niewystarczającym. Można się uczyć – pracując - ale wszystko inne trzeba odłożyć na później, zgnieść w sobie zainteresowania sprawami większymi. Urzędniczyną nie zostanę. Wyższe wykształcenie otwiera drogę, ale o niczym nie decyduje. Chorobliwa konieczność pcha mnie w oznaczonym kierunku. Myśl o przyszłości, to myśl bezpłodna. Zostałem przyjęty do Narodowej Partii Społecznej. Jako jednego z nielicznych studentów przyjęto mnie serdecznie i cierpliwie słuchano chaotycznych myśli, które rzucałem monotonnie, sam znudzony i odgrodzony od audytorium mgłą. Mało mam w sobie skłonności do świata inteligencji. Otrzymałem zlecenie wzięcia udziału w zebraniu robotniczym. Znów zetknąłem się z szarymi ludźmi, którym złowieszczo błyskają ślepia. Ostatni poprosiłem o głos. Zwróciłem się głównie do młodych, komunizujących. Osiągnąłem, czegom sobie życzył. „Bielecki” będzie potrzebny”. Uskarża się na stan zdrowia, lecz mówi: „Jestem pełen optymizmu na przyszłość. Dobrobytu nie potrzebuję. Chodzi o pomoc w pracy – wskazówki - bo czasu nie ma, pali się”.
1938-03-08. Koniec z wyższym wykształceniem na rok 38. Zerwał ze szkołą z powodu licznych trudności. „Po co zresztą? Tatuś wskazuje potrzebę zapewnienia sobie bytu. Ale, proszę wziąć pod uwagę mnie - moje uparte ja - może błędnego rycerza, a może człowieka podchodzącego do życia najwłaściwiej. Odpycha mnie tatuś od działalności politycznej. Student, tak
bardzo ludziom nie imponuje. Przemawiam jako zwykły, jako jeden z wielu. Nie podnoszę siebie we własnych oczach, posiadam samokrytycyzm. Pochlebstwa odrzucam. Od ludzi słyszałem zdanie, że jestem urodzonym demagogiem. Wstyd by mi było, gdybym się przyłapał na zabawkach w narodowca. Nie jestem człowiekiem interesu, ani nauki. Jestem człowiekiem życia i walki. Szukam ludzi podobnych sobie - powiedzmy - straceńców. Ze zdrowiem lepiej. Jadam systematycznie - sypiam jak suseł - chyba, że nocuje wariat, którego chcę mieć specjalnie na noc, aby uodpornić się nerwowo. Niesamowity, nieludzki, zwierzę. Krzyk jego wyprowadza współlokatorów z równowagi do tego stopnia, że potem nie znajdują spokoju. A ja oto ćwiczę. To, co piszę, jest odbiciem obrazów, jakie powstają w mojej wyobraźni”. Na pożegnanie zapytał mnie: „ONR, czy nie ONR”?
Olgierd: 10.
Na nasze wspólne szczęście, była to prawda.
1938-04-03. „Okoliczności zmusiły mnie do występowania jako bojowca. Partia rozrasta się. Posyłam deklarację tej rewolucyjnej partii, której kierownictwo nie jest sprzedajne. Obracam się wśród robociarzy i bezrobotnych. Praca, jak przedtem nauka, zaczyna być przeszkodą. Postawiłem sobie za zadanie ruszyć całą wartościową młodzież. Czy mam talent, to rzecz inna, ale w tej pracy czuję się w swoim żywiole.
Nauki nie porzucam w przyszłości zamierzam studiować nauki polityczne. Przeszkodą główną stała się konieczność pracy w partii. Niemałą rolę odegrała tu Haneczka. Skończyły się czasy studenckie. Przez to samo stałem się bliższy ludziom. Zdobyłem popularność. Spostrzegłem, że młodzież nic nie robi. Rozpocząłem pracę nad nią. Nauczyć myśleć, oto pierwsze zadanie. 1-go maja wychodzimy na ulicę w celu odebrania dnia święta komunistom. Z bratem, pokrewnych ideałów nie mam, jestem najbardziej nacjonalistą i socjalistą. Jestem szczery. Haneczce nie mogę poświęcić zbyt wiele czasu, gdyż bywam u moich rodaków w dzielnicach bardzo odległych”.
1938-05-07. Młodzież demokratyczną nazywa tępymi niewolnikami. Niby ideowiec - kocha Kraj, chce być Polakiem - mimo to, nie daje się przekonać. „W partii uważają mnie za rewolucjonistę i tak jest. Znalazłem tu ludzi, którzy się nie cofną”. Opowiada o zdarzeniach 3-go dnia świąt, kiedy na zebraniu - podburzone przez Narodową Demokrację męty - dokonały napaści. „Chcę związać takich, którzy się na wiele ważą, ale otacza mnie nędzna, bezduszna banda, która nie zdobędzie się na nic. Do inteligencji wstręt mój wzrasta. W partii jestem popularny. 1-go maja manifestowaliśmy na Pradze. Pp. dygnitarze uznali, żeby NPS znalazła się na uboczu, a żydowska PPS reprezentacyjnie w śródmieściu. Ale nic! Przemawiałem z samochodu. Nikt nie strzelał do nas, a tyle napływało gróźb. Uczyć młodzież, oto nasze zadanie. Oświecać, ubojawiać, ujmować w karby organizacji, wpajać dyscyplinę. Pracuję nad sobą, czytam. Przyświeca mi idea walki zwycięskiej, bezkompromisowej. Tyle wysiłków marnuje się, lecz energia nie może się wyczerpać”.
1938-05-16. „Oto w pracy awansuję, jestem kierownikiem młodzieżowym”. 14 maja - zwolniony na ten dzień z biura - udaje się do Krakowa na kongres Legionu Młodych w celu poparcia projektu przystąpienia LM do OZN, do służby młodych mjra. Galinata.
Olgierd: 11.
„Zbliżyłem się do robotniczej młodzieży tej sanacyjnej partii i dalejże podburzać przeciwko pp. komendantom. Ta mała sanacja doskonale przyjęła metody ojców. Nie dali mówić w sprawie żydowskiej i w sprawie proletariatu. Kongres został zerwany. Już coś robię. Jestem chudy, twarz zaczyna czernieć. Sypiam 5-6 godz. Obecnie zdradzam Haneczkę z szaloną żoną. Trudno o przywiązanie. Skończę na szubienicy, albo na ulicy, ale też stać się może, że mi kraj polski i ciasny lud ten, zbrzydnie. Mam prawo walczyć z prawa tego korzystam. Na świat patrzę sceptycznie. Niezależnie wezmę od życia wszystko. Porwała mnie fala od spokojnego brzegu i niesie do celu”.
1938-07-01. „Rozstaliśmy się z Marysiem, jak dwaj przyzwoici bracia. Odsłoniłem mu rąbek mojej udręczonej duszy. Na naukę potrzebny jest czas, pieniądze i regularny tryb życia. Uważam, że i na mnie ciąży odpowiedzialność za okropny los ludu polskiego i nie mogę, by nie nieść doraźnej pomocy młodym, często wykolejonym. Obywatelom Rzeczpospolitej należy się krwawy bal, żeby zrozumieli konieczność sprawiedliwości. Wyrobiłem się na dobrego mówcę”. W tym czasie kierownictwo partyjne rozjechało się. Grała na Śląsk, Szczękulski do Łodzi, K. do Postaw. Pozostali uczynili dywersję, pracując na korzyść Stronnictwa Narodowego. „Zobaczymy, co będzie dalej, dobierzemy ludzi i wykuwać będziemy drogę, może dla morza krwi. Mam tu trzech ludzi, zdecydowanych na wszystko i jednego zaufanego bojowca. Może Bóg zemsty powstał. Głupi nie jestem, mam zakonspirowaną chytrość w sobie, ale wybiegów nie szukam. Ludziom nie wierzę. Mnie tu podobno wszyscy lubią, prócz kierownika, żandarma. Też dobry swołocz. Chwilową satysfakcją jest trzymać ludzi pod władzą, kierowć ich myślami. Gdy trwa to zbyt długo, wyczerpuje, wyjaławia”.
1938-09-25. „Zapisałem się do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Sprawa najciekawsza, zapisałem się do ZMP. Mianowany zostałem komendantem oddziału Warszawa-Północ. Sam się oceniam, jako najpoważniejsza siła do awansów. Dzielnica najgorsza. Muszę zorganizować błyskawicznie i ludzi przywiązać do siebie. Raz trzeba rozpędzić się, a potem skoczyć! Mam wolę parcia naprzód i posiadam warunki. Postanowiłem stworzyć grupę własną zwolenników - własny oddział wykonawczy - który dla mnie zrobi dużo”.
Olgierd: 12.
„Dziś, 24 września, zwolniłem się z biura i poprowadziłem 10 ludzi na PKO, gdzie odbierają pieniądze. Hanka czekała na mnie do 9:30. Nie przyszedłem, bo pierwsza organizacja, a potem dziewczyna. Mnie potrzebna jest inna kobieta. Ta jest zdrowa i wesoła, ale drobnomieszczańska. Znajduję w sobie zalety i wady. Jestem podły i szlachetny jednocześnie. I to, i to, jest dziwnie bliskie mnie. Wiem, że młodzi Polacy są opieszali, niezdecydowani, wobec tego sam rozpocznę organizowanie pracy, robotę w terenie. Wyszukam obiekty, które dam niszczyć. W tej pracy nie wolno mieć skrupułów. Nie mam już filozoficznych, beznadziejnych bolączek. Walczyć, to główny cel. W moim oddziale zastałem bałagan nieopisany. Opanowałem sytuację, muszę zagarnąć ich zaborczość. Żyję jak asceta, na Żulińskiego 5 u staruszki, ambasadorowej. Wykłady się rozpoczęły. Żydzi stanowią 20%, dużo jest kobiet. Może uda mi się uniedostępnić dziennikarstwo Żydom. Mam zamiar skończyć, jeżeli nie nastąpi coś nieprzewidzianego. Ale pragnienie walki – gorączka - ogarnia mnie. Dziś chcę bić pięściami, jutro mówić, wyć do ludzi, do tej tępej, śpiącej zgrai. Bić tych i tych, niszczyć ospałość, palić bałwany. Mam i tu, i tam, wrogów. Na terenie partii i szkoły. Na terenie robotniczym chcą mnie wrogowie zatłuc. W PKO przeprowadziłem terrorystyczną akcję, wylewałem swoją nienawiść. Po co? Żeby rozbić, dać możność wyładować się ludziom. Muszą czuć szacunek i dla pięści komendanta. Muszę coś zrobić. Plany mam gotowe. Z Hanką skończyłem, dość mam jej kaprysów. Fizjologicznie jest mi obca, nie chce, nie pali się. Jest zimna i udaje cnotliwą. Obecnie, znów wróciłem do ideologii skrajnego nacjonalizmu. Idę do bezkompromisowej walki. Niszczyć wroga doszczętnie. Zrobię sobie mundur ZMP, piękny, granatowy”.
1938-10. „Chcę i muszę pracować, ale w urzędzie skarbowym nie nadaję się. Po biurze - niech go diabli! - idę do szkoły. W partii, przeniesiony zostałem do propagandy. Szerszy zakres działalności i inicjatywa, i pęd niespokojnego ducha. Muszę pracować, muszę oddawać swój ogień, muszę widzieć, jak budzę i zarażam sobą dusze ludzkie. Zwłaszcza tych, co zagubili wiarę i cel, i stali się obiektem frymarki na jarmarku politycznym. W ciągu ubiegłego roku poznałem dużo i wyleczyłem się z niektórych niedomagań duszy”.
Olgierd: 13.
„Nabrałem doświadczenia i silnie stoję w szeregu zawsze walczących. Idę
bez złudzeń i bez młodego entuzjazmu, lecz z siłą przekonania i
wewnętrzną potrzebą walki”.
1938-10-10. „Resztę skrupułów zostawiłem do decyzji czasu, wraz z moją nową miłością”.
1938-10-14. „Pisanie jest przeżywaniem, a więc, uśnięcie jest niemożliwe. W ZMP pracuję. Znów nadchodzi fala pożądania walki, jak tej, co zabrała mnie z SGH. W partii jestem komendantem dzielnicy. Wystąpiłem parę razy przeciw xx i Stronnictwu Narodowemu, które dziś wprowadziło bojówkę na zebranie. Ci sami i mnie kopali, ci sami napadli na nas w Al. Ujazdowskich. Sprzeciwiłem się SN, wyraziłem oburzenie. Jestem odważny, gotów byłem odeprzeć napaść. Co za bicie Żydków! Ja chcę, albo prawa, albo pożaru. To, co robią endecy, to gówno. Postanowiłem zwalczać SN na każdym terenie. Jednak za wielu jest karierowiczów, żebraków, każdy chce mieć coś za to. W wezwaniu do Żydów postawiłem moje warunki. Oni się do nich zastosowali (w Wyższej Szkole Dziennikarskiej). Byliśmy na obiedzie u ministra, (Mariana Zyndram-Kościałkowskiego), kilkanaście osób, przeważnie krewni. Od 20-go, jestem w doskonałym humorze, żyję czarnym chlebem ze smalcem. To trzy razy dziennie. W szkole jestem naogół spokojny. Przypuszczają, że jestem niebezpieczny. Byłem na „fuksówce”. Bawiłem się do rana w otoczeniu wrogów partyjnych, endeków. Dałem profesorowi wiersze do przeczytania. Uzyskałem pochwałę. Stwierdził, że mam talent poetycki. Zaproszono mnie na wtorek, na wieczór do Koła Literackiego. Zacznę interesować się więcej literaturą i poezją. Jak będą potrzebowali mnie w organizacji, niech proszą. Pragnę odrzucić od siebie wszystko to, co absorbuje bezpłodnie. Proszę wierzyć w dobrą gwiazdę moją. Życie może być piękne. Baba u której mieszkam, nie podoba się nam. Umiem pewne rzeczy przemilczeć, lub nie widzieć. Zeszłą niedzielę spędziliśmy u ministra. Walcowali..., nam to wydało się śmiesznym. Maryś – oczywiście -ma ogromne powodzenie. Został zaproszony do Wacława Kościałkowskiego i ja z nim. „Proszę z bratem”, co za upokorzenie! Ha! Ha! Polityk taki, to zero, ale nie jestem zazdrosny o geniusza naszego. Twój syn jest mianowany teraz zastępcą referenta propagandy i prasy na m. Warszawę. Muszę tylko porwać do pracy odpowiednich ludzi. Mimo to, władze ZMP nie znają mnie jeszcze. Ale teraz już się dam poznać. Jeszcze o obiedzie. Maryś trochę niepolitycznie, przyznał się do bojkotu wyborów”.
Olgierd: 14.
1938-11. „List otrzymałem. Jest mi wesoło na duszy. Czasem choruję. Pić by wódkę i zdechnąć w rynsztoku. Badam siebie. Nie jestem bydlęciem. Chcę oddalić się od przeklętej rzeczywistości, którą stwarza fałsz cywilizacji. Spętani ludzie padają na pyski. Tych psów mam dość w kreacji kulturalnych kukieł. Chciałbym żyć inaczej, chociaż, może jestem gorszy od wielu. Chciałbym zmian, mnie nudzi po miesiącu, co innych może długo bawić. Tak jest z pracą, polityką z innymi sprawami. Opuszcza mnie często chęć do pracy. Upiłem się raz po świńsku. Mała Haneczka za bardzo mnie kocha, bardzo mi przeszkadza dobre serce. Czasem lituję się nad krzywdzonymi, czasem są mi obojętni, jak niepotrzebne rzeczy. Zmieniam się, oddalam się od wszystkiego, co mnie otacza. Łapię się często na kawałach niepospolitych. Trochę wariuję. Chora fantazja człowieka, który chce czegoś innego, niż ma. Bić łbem o mur! Praca polityczna słaba. Cielęta - wśród których znalazłem się - to typowi Polacy, o których mówi się: „Leniwy złodziej”. Twierdzenie, że koszula bliższa, niźli kaftan, bzdura! Można chodzić bez koszuli, byle w zgodzie z naturą. Tzw. bydło polskie, czy bydło żydowskie! Co oni mnie obchodzą! Wstrętny mi jest duch materializmu, wstrętne wyrachowanie. Nie chcę z latarnią szukać ludzi. Pluć i gwizdać! Czytam, chcę urozmaicić życie umysłowe. Może list ten podobny jest do niektórych listów z walk wewnętrznych. Tamto już przeszło: „Ideowość i męka umieściły się w swoich komórkach”. Czasem przemawiam do ludu. Ach! Te dzikie, wściekłe psy, mieli do mnie pretensję, że nie kazałem rżnąć Żydów. Będzie to jedno z ostatnich przemówień w tych barwach. Wpływy szlachetne wywierał tylko Szczękulski. Umiał robić robotę. Potem żałowałem, że tak paskudnie z nim postąpiłem. Przestępcy są lepsi, niż gnoje. Ja cieszę się, że pomimo tego, że jestem poetą, jestem przestępcą w oczach społeczności. Lekko pisać i rzucać ciężary. Cyganki wróżyły mi w Wilnie i w Warszawie. Wiele się sprawdziło, widać los podyktował. Mniemam, że styczeń 39, będzie datą lekko przełomową w moim życiu. We środę - 7-12 - mam być u dyrektora radia”.
Olgierd: 15.
„Ja - nawet z moją pensją - daję radę, ale - jako kierownik propagandy - będę miał dużo więcej wydatków. Pisma, książki, rozsyłanie ludzi. Może kiedyś organizacja mi zwróci, ale teraz trzeba dać. Co dotyczy szkoły, wykłady są ciekawe, bywam prawie na wszystkich. Wypędziłem głupią i grubą Hankę. Brr. Zbrzydła mi nieszczęsna ropucha. Zrobiłem artystyczną scenę i koniec. Kochać, to mało, trzeba we wszystkim mieć wzajemność. Mam teraz drugą Haneczkę, poza tym kocham p. Lidię. Obecnie z łatwością omijam zło, lub depczę obojętnie, a w przyszłość patrzę optymistycznie. Przed chwilą kupiłem wieczne pióro. Wydaję tak po trochę pieniądze, po to są. Czuwam jednak nad tym, by mi wystarczyły do końca miesiąca. Opłaca się kupować tylko rzeczy drogie. Niełatwo zresztą złamać ludzi, którzy dążą do czegoś. Ostatni mój wiersz przeciwko opozycjom - dość mocny - dałem do oceny profesorowi. Kochany Stryju, cześć i chwała silnym, niezwyciężonym. Chcę pracować, bo czuję moc energii, aby wyładować się z pożytkiem”. Mówi o zmianach, jakie zaszły w sposobie podchodzenia do różnych zagadnień, a zwłaszcza do spraw politycznych. „Ambicja zrodziła się już dawno, tylko nie występowała tak jaskrawo, bo przesłaniały ją wybuchy wewnętrznego wulkanu. Nabrałem rutyny w traktowaniu spraw. Ludzi - potrzeby ich i pretensje - oceniam krytycznie, jak zresztą i siebie. Węszę, szukam właściwych przykładów i chcę iść drogą, którą uważam za swoją. Mamusia mnie pytała: „Jakie właściwie są moje poglądy”? Kobieta przecież, inaczej patrzy na te sprawy. Wiem to, że przestałem cierpieć za te miliony, o których tak trafnie - w jednym ze swoich listów - stryj się wyraził. Dobrze, że dali się poznać. Odpowiedzieli mi egoistyczną niewdzięcznością. Ale przecież ja idę dalej i nie łudzę się co do ludzi. Zdrowo patrzymy na świat. Ideału człowieka nie będę szukał, chcę tylko swoje siły zmierzyć”.
1939-01. „Jestem jeszcze gnijącym skarbowcem. Samopoczucie okropne. Jestem wściekły na los. Jeść nie chcę, chcę być wolny. Wyjechać do cholery z kraju. Nawet zdychać lepiej w ciepłym klimacie. Pracuję tyle, co potrzeba, ani kawałka ponadto. Obmierzłe, nudne życie. Prawdopodobnie Maryś obmalował mnie przed wami. Biedny w rozpaczy jest, kiedy mówi o bracie endo-oenerowcu. Śmierć socjaldemokracjom. Niech żyje hasło siły i żelaznej pięści, niech żyje polski lud. Biedny brat mój, słaby i zły. Ja jestem silny (moralnie) i zły”.
Olgierd: 16.
„W organizacji rozpoczniemy akcję planową. Każę bić, niszczyć. Gadanina nie warta grosza. Czasem tylko jawią się słabe pytania: „Po co, o co, dlaczego”? Walka, to mój żywioł. Padnę, ale w walce na ostre. Przejdę, to tylko przez bezlitosne ciosy. Nie mam czasu wyczekiwać, kombinować, politykować. Sadzę z lubością łapy swoje niekształtne i twarz - coraz brzydszą - w najprzykrzejsze wiry. Gdyby inni - tzw. „posadkowicze” - mieli nieco ognia, robota by poszła. Żyję, męczę się, cierpię. Największą przyjemnością jest pisanie listów. Jestem głodny. Czego pragnę, sam nie wiem. Czegoś brak”?
1939-01. „Urzędnikiem więcej być nie chcę. Ruch, inicjatywa, to dla mnie. Zamieszkam od poniedziałku w Grodzisku Mazowieckim. Wypłacili mi za 20 dni, 92 złote. Jestem ponury z powodu wyjazdu Anity. Chyba kocha mnie, bo ja ją bardzo. Gdybym nie był bezdomny, może bym się ożenił. Dalej okropne nieróbstwo. Nie zrobię w życiu nic, chyba okoliczności stworzą jakiś ruch. W pokoju nic, głucho. Dość mam naszczekiwania. W sierpniu, może ćwiczenia wojskowe. Z Narolewskim nie zrywam, przyda się. Marna to kreatura, zdycha powoli. Typ z domu dla starców. Cukier chowa na zapas, kiedy kupuję. Ale książkę, może mu wydadzą. Nie doczekałem się rezultatów starań o pracę z protekcji. Pluję na te wszystkie zajęcia, fachy, kształcenia się. Po co? Chleb mieć, aby nie zdechnąć. Znalazłem kilku przyjaciół, zbliżonych poglądami do mnie. Tak, są ofiarni, zdecydowani, silni. Dzień pracy: biuro, obiad, organizacja, lektura, nauka. Zacznę pisać do tygodnika partyjnego. Z dyrektorem radia nic nie wyszło. Może za śmiały jestem, nie okazuję uniżoności, nie biję pokłonów. Demo-sanacja - stara, czy młoda - obrzydliwa. Mniej przebywam w ZMP, bo nie widzę możności rozruszania kolegów. Dużo miałem wrogów. Wyjaśniło się, uważano mnie za zagadkę. Słano donosy do komitetu głównego, że jestem relegowany z Wilna, komunista, itp. Psy szczekały, a ja milczałem. Swoim torem tkwiłem wśród ohydnych, zapijaczonych łobuziaków warszawskich. Teraz jestem niezbędny i to jest pierwszy etap. W okręgu warszawskim, jestem bodaj najlepszym mówcą ZMP. Przeprowadziłem parę akcji propagandowo-bojowych, ale to zero. Koledzy kierownicy boją się, obliczają swoje korzyści. Jestem wciągnięty do bliskiej współpracy z komendantem okręgu warszawskiego, Basińskim. Mgr praw, niezły mówca”.
Olgierd: 17.
„Są tu grupy, które ciągną. Każda sobie. Trzeba wybrać najwygodniejszą, aby się stać wpływowym z tytułu władzy. Chociaż i tak czasem wpływam na decyzje. Chodzi mi o wpływ na ludzi. Chcę wybrać z tego środowiska odpowiednich, dla wielkiej sprawy. Występowałem w Radzyminie, przemawiałem 50 min. Nagrodą były dla mnie uściski silnych dłoni, starych i młodych. Przyjęto mnie i moje słowa. Miasteczko w 50% żydowskie, otoczone cegielniami, a więc pełne związkowców-strajkowiczów. Przemówienia moje są teraz na wyższym poziomie. Moje ambicje są, by ich poprowadzić, ale przedtem nauczyć. Może zawędrują do więzienia, a może na zwycięskie barykady. Sam uczę się, czytam to, co może zasilić moją wiedzę. Mieszkam nareszcie przyzwoicie, mogę wyciągnąć się na tapczanie. Ale zatrzymać Polskę - staczającą się po stromej pochylni upodlenia - chcę. Chcę zmienić psychikę narodu i dać mu w rękę broń przeciw wrogom swoim i obcym. W trwodze i podejrzeniu szepczą koledzy, że mam jakiś cel. Drażni ich milczenie K. (ministra). Durnie, dranie, sprzedawczyki. Chcieliby widzieć mego trupa, hieny”.
1939-01-15. „W komendzie okręgu stołecznego zaczęła się praca. W dużej mierze ja ją prowadzę. Zebrania, wypady uliczne, itd. Dużo dookoła „mądrych”, ci radzą i krytykują. Praca zaczyna dawać zadowolenie, a to już dużo. Na Żulińskiego miałem kilka awantur, raz wywaliłem drzwi do kuchni”.
1939-02-13. „W duszy mojej wrze, umysł pali się, a tak powoli i niechętnie ludzie pracują. Prywatne moje życie nie zmieniło się. Nie kocham się, nie ufam ludziom. Coś musi się zmienić i wtedy będę czuł wartość mego istnienia. Proszę nie pisać budujących uwag (do matki), bo mnie teraz wychowuje duch społeczny. Mam tu kolegę z Wilna, Igor Krzyżanowski. Twierdzi, że tak on sam, jak i ja, jesteśmy wykolejeni”.
1939-03-06. „Siebie i swoje życie, przestałem cenić. Może jestem szczęśliwy, gdy tak myślę. Fantazja chwili pozwoli mi zrobić wielkie głupstwo. Nie dla ludzi będziemy się poświęcać, ludziom przestałem wierzyć. Ja wierzę w ideę i proszę sobie wyobrazić, że opanowała mnie, stałem się fanatykiem. Kto tego nie posiada, nie może brać się do roboty. Największa mądrość, to mądrość Boska, wolna od wpływów fałszywej woli człowieka”.
Olgierd: 18.
„Minister - u którego byliśmy 3-go marca na obiedzie - zwrócił uwagę, że się postarzałem. Czuję się czasem potwornie silnym. Przebrnąć te małe dróżki, zniszczyć i wejść wreszcie na wielką drogę, albo paść. Nie nauczę się cenić tego, do czego nie mam wewnętrznego przekonania. Ja pracuję, proszę nie powtarzać: „Z czasem”, bo nie mamy czasu. Piękności mojej powiedziałem, że jest na drugim planie. Na pierwszym, sprawy polityczne. Zrobiłem błąd. Kobieta młoda, chciała być światem moim. Kocham całość, kocham to, co obejmuje idea. Nie służę ludziom, lecz idei. Dużo mam goryczy, ale drobiazgi nie złamią mnie. Idę naprzód”!
1939-03-31. „Czego chcecie ode mnie? Dawno skazałem się na najcięższą drogę i z niej nie zejdę. Jestem silny, czy nie możecie tego zrozumieć? Mam obecnie przyjaciela, ma 36 lat. Dr filozofii, egiptolog, znawca kwestii żydowskiej oraz religijnych kultów Wschodu. Biedny człowiek. Wszystko co miał, stracił dla ruchu ONR. Patrzymy w przyszłość i zwycięstwo czystej idei narodowej, robotniczo-chłopskiej. Kiedy przystąpimy do otwartej walki, nie wiem. Duże trudności z ludźmi. Załamują się pod byle presją. Ale kiedy zacznę działać, znajdę fanatyków zdecydowanych na śmierć”.
1939-04. „I oto, droga właśnie o którą mi chodziło. Wejść na nią - uczepić się, awansować i studiować - a potem wcielać w życie to, co jest dziś treścią
moich udręczeń. Nie jestem już dyletantem, ale rodzina moja przyzwyczaiła się uważać mnie za chłopaka nierozgarniętego. Jestem dobrym, silnym działaczem. Ale, żeby nie stać się szarym popychadłem - co toruje drogę innym spryciarzom - stosuję właściwą taktykę. Myśl o świecie pociąga mnie i oby marzenia obieżyświata spełniły się. Kocham piękną dziewczynę, która na żaden z trzech listów nie odpowiedziała. Choruję na stałą potrzebę przeżywania”.
1939-04-01. „Przychodzą ciągle zmagania, ale mocno stoję na gruncie ideowym. Znam swój kształt polityczny. Wracam do poezji. W polityce nic strasznego nie zaszło, sytuacja wahała się tylko przez jeden dzień. Hitler plunął demokracji w oczy. Wewnętrzne życie polityczne senne, nikt nie chce robić. Za parę miesięcy będę miał ćwiczenia w pułku”.
1939_04. „Jeszcze solidnie nie zastanawiałem się nad sobą i swoją przyszłością. Ciemna”.
Olgierd: 19.
„Chcę przebudować ustrój Polski, zmienić człowieka i jego stosunek do różnych zagadnień. Wystąpiłem wreszcie z tego związku MP”.
1939-04. „Sprawa, dla której poszukuje mnie policja, nieważna. Prawdopodobnie chodzi o powody wystąpienia z ZMP. Po staremu pracuję w urzędzie skarbowym. Wierzę, że zacznę pracę od 1-go czerwca. Wojny specjalnie się nie przewiduje. Ale, czy wszystko to warte podzwrotnikowej, dzikiej puszczy, jednego zdziwionego zwierzątka i cudnego błękitu nieba”?
1939-04. „W niedzielę - 30-go kwietnia - będziemy u ministra na obiedzie. Kocham się w pięknej dziewczynie, której na imię Ita. Stała się boginką w kulcie, który ma opanować Stany Zjednoczone Europy. Kult! „Ita-moore”, bogini życia i śmierci. Boginka ma piękne, brązowe włosy. Usta, które bym całował wiecznie. Pisuję wiersze, posyłam do oceny. Myśli moje, są myślami tułacza”.
1939-04. „Dlaczego nie studiuję na WSD? Nie ma tam nic, co by porwało mój umysł. Otoczony jestem książkami Narolewskiego, dra filozofii, którym się opiekuję. Korzystam, bo chcę nabrać smaku intelektualnego. Dzielę się z nim jedzeniem i tapczanem. Nie mogę mu dać więcej. Chyba to, że do wszelkich zagadnień odnoszę się z entuzjastycznym lekceważeniem, czyli ożywiam go. Dziewczyna - w której się kocham - jest ładna, pięknie zbudowana i ma piegi. Pragnie w skrytości ducha, bym był wielkim człowiekiem. Te gry, które przesunęły się przed moimi oczyma w ciągu dwóch lat, nauczyły wiele. I dziś śledzę zebrania i ważę słowa prawych i lewych prowokatorów. Na wieczorze literackim wyklęto mnie. Byli też wielbiciele i obrońcy. Czytałem: „Czerwony wiatr”. Grożono pobiciem i zgnojeniem w więzieniu z Tuwimem i Słonimskim. Będę pracował i będę szedł dalej”.